Hanna Brakoniecka

Olsztynianka, pisarka, rysowniczka

 

Piszę, żeby nie zapomnieć

 

rozmawia: Anita Czupryn
ilustracja: Magda Gach (użyte narzędzia: kredki, markery)

 

Całe życie gromadziła wspomnienia, rysowała i zapisywała każdy dzień. – Nie dlatego, że chciałam być pisarką, tylko żeby nie zapomnieć, że się żyło – mówi Hanna Brakoniecka. Jej Warmia to sposób czucia świata.

 



Jakie piękne obrazy!

Obrazy namalowała Krystyna Chromy, która przyjechała z Krakowa do swoich przyjaciół w Olsztynie, a tak się składa, że byli to też nasi przyjaciele. Krystyna malowała cudownie. Na tym obrazie z 1964 roku jest moja mama. Na kolejnym ja, dwunastoletnia. Jest też cała nasza rodzina: tata, mama, siostra i ja. Te płótna mają dla mnie ogromne, sentymentalne znaczenie. Na drugiej ścianie wiszą obrazy brata mojego męża, Andrzeja Brakonieckiego. Moja siostra również jest malarką, więc ja już nie musiałam (śmiech).



Urodziła się Pani w Olsztynie. Czuje Pani, że Warmia w jakiś sposób Panią wychowała?

Tak, czuję swoją warmińskość w krajobrazie. Tutaj się urodziłam, tu spędziłam dzieciństwo i całe życie. Ojciec przyjechał do Olsztyna po wojnie, z Łomży, mama z Wołynia. Oboje nieśli ze sobą wojenne przeżycia. Byli bardzo młodzi, gdy się spotkali. Kocham to jedno ich zdjęcie, proszę zobaczyć: mama ma tu 27 lat, tata może 29.
Niedawno korespondowałam z moją przyjaciółką Grażyną Zambrzycką, która jest żoną brata mojego męża, cudowna poetka i niezwykła osoba. Przypomniała mi film „Niewinni czarodzieje”. Zastanawiała się, jak to możliwe, że ci ludzie, którzy przeszli wojnę, mieli w sobie tyle elegancji, tyle pragnień, tyle dowcipu, a do tego jeszcze ta muzyka wspaniała Komedy… A ja zaczęłam jej opowiadać o moich rodzicach, o tym pokoleniu, które tak bardzo pragnęło szczęścia, miłości, życia, aktywności.



Jak się spotkali – mama z Wołynia, tata spod Łomży?

Oboje należeli do harcerstwa. Tam się poznali, zaprzyjaźnili i zakochali. Mama miała 17 lat, kiedy wyszła za mojego tatę. Mieszkaliśmy przy ulicy Mickiewicza, naprzeciwko Liceum Ogólnokształcącego nr 1. W podwórku stał domek, w którym mieszkali ludzie stąd. Warmiacy. Czy byli niemieckiego pochodzenia – tego nie pamiętam. Przyjaźniłam się z ich małą córeczką. Dziewczynka mówiła po polsku, ale w jej języku czuć było twardy nalot obcej mowy.

Mój tata w latach 50. i 60. zakładał w Olsztynie pierwsze kluby płetwonurków. Byłam wtedy dziewczynką, miałam osiem, może dziesięć lat. Pamiętam, jak raz na plaży miejskiej – tej, której dziś już nie ma, z poniemieckimi molami i zabudowaniami – ojciec nakładał mi aparat do nurkowania. Zebrał się tłumek, no bo mała dziewczynka w stroju płetwonurka, to był niecodzienny widok. Wskoczyłam do wody. Płynęłam przy dnie, nuciłam sobie jakąś melodyjkę i nagle zobaczyłam patyk. Chwyciłam rączką za niego – a to okazało się, wcale nie patyk, tylko węgorz! To jedno z moich najsilniejszych wspomnień z dzieciństwa.

Ojciec organizował obozy żeglarskie i dla płetwonurków; obie z siostrą byłyśmy w tym od początku, jako pływaczki i żeglarki. Z dzieciństwa pamiętam jeszcze, jak ojciec z chłopakami z jednego z takich obozów zbudował tratwę. Nazbierali mnóstwo chrustu, ułożyli na tratwie, a my nurkowaliśmy pod tratwą. Jeden z chłopców miał przygotowane zapałki i od spodu podpalił stos. Wybuchł ogień, a my nurkowaliśmy pod tym płonącym chrustem. Działo się to koło Iławy, na Jeziorze Jasnym. Zupełnie niezwykłe jezioro, zatopione wśród lasów. Niewielkie, ale z wapiennym podłożem, więc błękitne, przejrzyste, z ogromną widocznością. Tam spędzałam najpiękniejsze chwile młodości. I taka właśnie jest moja Warmia, moja największa miłość: lasy, jeziora, klimat. Nie ma piękniejszej krainy na świecie.



Pamięta pani pierwszą opowieść, którą usłyszała jako dziecko? I kto ją opowiadał: mama, babcia, sąsiadka?

Nie pamiętam dokładnie. Ale rozmawiałam o tym niedawno z przyjaciółką o tym, co nam czytali rodzice na dobranoc. U mnie to było Serce Amicisa.



Płakałam przy tej książce!

Na tym się budował nasz obraz świata, nasza etyka. To była bardzo mądra, głęboka opowieść.



Jaki był Olsztyn Pani dzieciństwa? Zupełnie inny niż teraz?

Nie mam pamięci wzrokowej, więc trudno mi to opowiadać. Ale są miejsca, które bardzo kocham, właśnie dlatego, że są z mojego dzieciństwa. Na przykład cała ulica Dąbrowszczaków. Chodziłam do Liceum Nr 1. Naszą wychowawczynią była polonistka. Miałam wrażenie, że nie bardzo lubiła nieśmiałe dziewczyny. Wielką ulgę poczułam po latach, kiedy jechałam pociągiem z Poznania, po odwiedzinach syna, synowej i wnucząt, i w przedziale spotkałam trzy młode kobiety. Okazało się, że są dziennikarkami: jedna z telewizji, druga z radia, trzecia z gazety. Nagle zaczęły wspominać LO 1, właśnie tę szkołę. Opowiadały o traumach związanych z tą nauczycielką. Pomyślałam: to nie tylko ja. Po latach, kiedy mój mąż był dyrektorem Centrum Polsko-Francuskiego, na otwarciu jednej z wystaw wystąpiła pani, która śpiewała francuskie piosenki. Obok krążył mężczyzna z aparatem, robił jej zdjęcia. Zaczęłam mu się przyglądać i doszłam do wniosku, że to znajomy. Spotkaliśmy się potem w gabinecie Kazimierza i okazało się, że to mój kolega z klasy. A że okna Centrum wychodziły prosto na LO 1, to wspomniałam naszą wychowawczynię i moją traumę z tym związaną. Miał zupełnie inne wspomnienia. Powiedział: „Miałem w liceum świetne życie!”. I wtedy sobie uświadomiłam, że on był piękny, błyskotliwy i bardzo inteligentny. I to tam, w stronę takich uczniów szła najlepsza energia naszej wychowawczyni.



Jakie inne miejsca w Olsztynie są pani szczególnie bliskie?

Te, które zawsze były dla mnie ważne. Lubię się przejść po Starym Mieście, patrzeć na budynki, na których pojawiały się piękne sgraffita. I oczywiście kino Awangarda – cudowne, stare, klimatyczne. Pierwszy film, który tam zobaczyłam, to był „Awantura o Basię”. Miałam może pięć, sześć lat. Potem wracałam tam często. Z Awangardą łączy mnie też przyjaźń, bo pracował tam mój kolega z liceum i ze studiów, Konrad Lenkiewicz. Studiowaliśmy razem polonistykę, a potem trafiliśmy do Krakowa. Ja kończyłam Wyższą Szkołę Nauczycielską i ostatni rocznik musiał rozjechać się po Polsce, żeby zrobić magisterium. W Krakowie mieszkaliśmy w jednym akademiku. Konrad przychodził do mnie, a ja podcinałam mu włosy, bo nosił długie. W zamian opowiadał mi o swoich dziewczynach, o tym, kogo akurat podrywał (śmiech).



Z Krakowa wróciła Pani jednak do Olsztyna. Nigdy nie chciała pani wyjechać na stałe?

Nie. Absolutnie. Poza tym 1977 rok, to był najważniejszy rok mojego życia. Wszystkie moje książki mają w tytule liczbę 77.



Skąd ta liczba?

Kiedy napisałam pierwszą książkę, byłam w Poznaniu. Moja synowa, o której zawsze powtarzam, że jest najlepszą menedżerką świata, zabrała mnie do radia. Tam pani redaktor spojrzała na książkę i mówi: „O, 77, to mój rocznik urodzenia”. A ja nagle uświadomiłam sobie, że 1977 rok był dla mnie przełomowy. Wtedy zaszłam w ciążę, skończyłam studia, obroniłam pracę magisterską, wyszłam za mąż i… urodziłam syna. 24 grudnia. Mój Miłoszek pytał potem: „Mamusiu, dlaczego wszyscy obchodzą moje urodziny, chociaż mnie nie znają?” (śmiech). Od tamtej pory wiedziałam, że 77 to moja liczba.



Czyli wtedy miała pani…

Dwadzieścia pięć lat.

 

A 2 + 5 to też siódemka.

Rzeczywiście! (śmiech). Ale myślę, że wszystkie liczby w moim życiu są szczęśliwe. Patrzę na moje życie i widzę, że ułożyło się naprawdę pięknie.



Dlaczego nie chciała pani wyjechać z Olsztyna?

Przede wszystkim dlatego, że ja się wszędzie gubię. Nie mam pamięci wzrokowej; wystarczy, że skręcę w inną uliczkę czy wejdę do nie tego budynku i już jestem zagubiona. Boję się przestrzeni, naprawdę. Ale jest też druga strona – ja po prostu kocham Olsztyn. Kocham zieleń, ptaki. Dziś już nie jeździmy nad jeziora, zdrowie nie pozwala, ale wokół mam to, co dla mnie najważniejsze. Obok jest przedszkole; do mojego okna dobiegają dziecięce głosy, które uwielbiam. No i jeszcze jedno: przeprowadziliśmy się z czwartego piętra na pierwsze. To dla mnie prawdziwy luksus (uśmiech).



Jeśli Warmia jest Pani ukochaną krainą, to czy ta kraina umie kochać swoich artystów: malarzy, malarki, poetów, poetki, pisarzy? Czy trzeba się o tę miłość upominać?

Jestem osobą, która uważa, że ma szczęście. Gdzie się nie odwrócę, wszędzie spotykam fajnych, dobrych, życzliwych ludzi. Pisać zaczęłam dopiero na emeryturze, a przeszłam na nią dość wcześnie. Całe życie pracowałam w szkole, jako nauczycielka i bibliotekarka. Kochałam dzieci, one mnie uczyły języka polskiego. Ale byłam beznadziejną nauczycielką (śmiech).



To nie może być prawda!

Wyobraźcie sobie, kilka dni temu zaproszono mnie do przedszkola, żebym przeczytała dzieciom bajkę. Weszłam, zaczęłam czytać i już po chwili zrobił się rozgardiasz, pełen chaos, bo ja każde dziecko widzę osobno i z każdym muszę nawiązać kontakt. Nie umiem utrzymać dyscypliny. Dopiero po siedemdziesiątce zrozumiałam, że mam ADD; to odmiana ADHD, która powoduje, że mogę się nawet nie ruszać, ale w głowie mam tłok. Potrzebuję mnóstwa doznań, widzę rzeczy równocześnie, nie zawsze umiem je uporządkować. To bywa bolesne, bo rodzi nadwrażliwość, ale daje też niezwykłe emocjonalne przeżycia: widzę więcej piękna, więcej radości. Kiedy odeszłam na emeryturę, zaczęli do mnie przychodzić ludzie. Dużo z nimi rozmawiałam. Czasem słyszałam, również od obcych: „Fajnie się do ciebie przychodzi”. Przez dziesięć lat dyżurowałam też w telefonie zaufania. Aż pewnego dnia, po rozmowie z jedną panią, spróbowałam zapisać to, co usłyszałam. I wyszło opowiadanie.



I wtedy zobaczyła Pani, że potrafi pisać?

To było tak: napisałam i czekałam, aż mąż wróci z pracy. A kiedy wrócił, powiedziałam: Kaziku, zobacz, co napisałam”. Odparł, że nie ma czasu. Więc nalegałam: „Posłuchaj choć chwilę”. A on na to: „Boże! Kolejna grafomania. Nie zniosę tego”. Ale mu przeczytałam. Wtedy spojrzał na mnie i powiedział: „Kurczę. To jest niezłe”. Zawsze to wspominam, bo to było dla mnie bardzo miłe. Kilka dni później byłam w mieście, zajrzałam do galerii Alfa i kupiłam „Bluszcz”. Sama się zdziwiłam: po co mi kolejny magazyn, skoro w domu czeka cała półka książek? Ale jak już kupiłam, to otworzyłam pismo i zobaczyłam tekst redaktorki, która zapraszała do nadsyłania opowiadań. Jakby pisała prosto do mnie! Wysłałam więc tekst i jeszcze go zilustrowałam. Opublikowali. To był mój debiut. W „Bluszczu”. Pamiętam swoje ogromne przejęcie.



Ma Pani ten egzemplarz?

Oddałam komuś.



W 2013 roku wydawnictwo Borussia wydało Pani książkę „Wjechał we mnie tramwaj, czyli 77 opowieści o miłości”, a trzy lata później „Głowa na piecu, czyli 77 opowieści o dzieciach”. Te tytuły brzmią jak zaproszenie do śmiechu. Czym dla Pani jest śmiech? Czy to także forma czułości?

Jak pięknie to Pani ujęła. Rzeczywiście, uwielbiam się śmiać, rozśmieszać innych, bawić się słowem. Dzwoni do mnie przyjaciółka. Kiedyś była dziewczynką, przychodziła do biblioteki i wypożyczała książki, których nie umiała czytać. Dziś jest dorosła, ale ma dość trudne życie, zmaga się z nawracającą depresją. Mieszka poza Olsztynem, więc rozmawiamy przez telefon. Czasem opowiada mi o swoim lęku. Wtedy ja zaczynam opowiadać jej dowcipy. Ona się śmieje i choć lęk nie znika, to przez chwilę wyskakuje z tej ciemności. To są te małe momenty, w których śmiech staje się ratunkiem, formą czułości.



A jak było z tym tomem opowiadań „Wjechał we mnie tramwaj”?

Zebrałam wtedy trochę opowiadań, a samo to sformułowanie łączyło się dla mnie z radością i ogromnym bólem. Było tak: rozmawiałam raz ze swoją ukochaną przyjaciółką, osobą niezwykłą, pełną poczucia humoru i inteligencji. Bywało, że co wieczór do siebie dzwoniłyśmy. I pewnego dnia opowiedziała mi sen, zaczynając od słów: „Wjechał we mnie tramwaj”. To brzmiało tak cudownie, tak zachwycająco, że od razu wiedziałam: to będzie tytuł!
Dziś wciąż przeżywam brak Ewy. Choroba zabrała ją tak szybko. To była piękna, cudowna osoba, wspaniała terapeutka dziecięca.



Całe życie gromadziła Pani doświadczenia po to, żeby na emeryturze zacząć pisać?

Tak wyszło (śmiech). I muszę dodać koniecznie, że  okładki do moich książek, z takim ogromnym wyczuciem projektował mój syn Szymon – grafik, a współfinansował syn Miłosz. Taka ze mnie szczęściara.

Teraz napisałam do innej przyjaciółki o naszych wnuczętach. Mam dwoje cudownych wnucząt. Pamiętam rozmowę z wnuczką, miała wtedy pięć, może sześć lat. Dziś ma już prawie szesnaście. Ale wtedy mówiłam wnukom: „Pamiętajcie, moi kochani, że trzeba marzyć. Opowiadam wam o swoich marzeniach, o tym, jak się spełniały w moim życiu. Bo jeśli nie marzysz, to nie wiesz, dokąd iść. A jak marzysz, to idziesz w stronę tych marzeń”. Na co Jagusia: „Babciu, tylko problem w tym, że ty marzyłaś, jak byłaś małą dziewczynką, a zrealizowało się, jak jesteś babcią”. Tak rzeczywiście było (śmiech). Moje życie, przez nadwrażliwość, często bywało pełne cierpienia, ale jednocześnie przynosiło mnóstwo radości i szczęścia.



Czego, jako żona poety nauczyła się pani o miłości? A przy okazji, to chyba trudna szkoła?

Ładne pytanie! (uśmiech). Szkoła rzeczywiście niełatwa. Zwłaszcza gdy ma się za męża introwertyka. A ja, ze swoim rozbieganym ADD, potrzebuję mnóstwa bodźców, wrażeń, spotkań. To czasem bywa skomplikowane. Ale właśnie dlatego, że jesteśmy tak różni, bo to on sprząta, a ja wiecznie bałaganię, on wszystko kontroluje, a ja niczego nie potrafię uchwycić, to tworzymy razem idealną całość. Kiedy się poznaliśmy, Kazimierz w ogóle się nie uśmiechał. Był śmiertelnie poważny. A ja śmiałam się cały czas. Nauczyłam go tego śmiechu. I śmiejemy się do dziś, żartujemy bez przerwy. To nasz najpiękniejszy czas; nie ma bólu ani konfliktów. Choć namiętności między nami było zawsze mnóstwo. Zakochaliśmy się w sobie szaleńczo. Spójrzcie na te zdjęcia, jak wyglądaliśmy w 77 roku, czyli 48 lat temu. Fajni byliśmy, prawda?



I teraz też jesteście fajni. Przypominam sobie, że kiedy ja studiowałam, to kochały się w pani mężu różne podlotki, studentki polonistyki…

A on oczywiście tego nie zauważał (śmiech). Teraz, jak się dowie, będzie żałował! (śmiech). Nie dziwię się tym dziewczynom, ale jemu nawet do głowy nie przyszło, że ktoś mógłby się w nim zakochać. To ja go uwiodłam. Było tak: w mojej siostrze Elwirze zakochał się Andrzej Brakoniecki, młodszy brat Kazimierza. Spotkali się, zaczęli ze sobą chodzić, a Andrzej któregoś dnia przyprowadził do nas Kazimierza: uduchowionego, nieobecnego, oderwanego od rzeczywistości. Zobaczyłam tego młodego, pięknego mężczyznę i zakochałam się od razu. Miałam do tego skłonności (śmiech). Przyszedł do mnie do mieszkania, wtedy mieszkałyśmy z siostrą na Alei Wojska Polskiego, w dużym wieżowcu za tunelem. Kazimierz przyszedł, żeby porozmawiać. Słuchaliśmy zespołu Osjan. Siedzieliśmy obok siebie i zapytałam: „Czy mogę dotknąć twojej dłoni?”. I od tego dotknięcia wszystko się zaczęło. Na drugi dzień miał mi oddać płytę, którą pożyczył. Osjan towarzyszył nam potem jeszcze długo. A kiedy wyjechałam do Krakowa, Kazimierz pojechał za mną. On już był po studiach, ja miałam rok poślizgu, bo oblałam ekonomię polityczną socjalizmu i musiałam powtarzać.



Teraz może być pani z tego dumna, że nie zdała egzaminu z ekonomii politycznej socjalizmu.

Dlatego tak otwarcie o tym mówię! (Śmiech). W Krakowie mieszkałam w akademiku, a rok później przyjechał Kazimierz i znaleźliśmy starą chatę przeznaczoną do rozbiórki. Właściciele wyprowadzili się już do bloku i pozwolili nam tam mieszkać. Nie mieliśmy jednak pieniędzy, głodowaliśmy strasznie. Spaliśmy na tapczanie ze sprężynami i marzliśmy. Kazimierz pisał wtedy na ścianach. Wytapetował je papierem pakowym i pokrywał wierszami. A ja zaczęłam rysować. Pierwsze rysunki były właśnie o nas, o naszych relacjach. Kiedy zaszłam w ciążę, wróciliśmy do Olsztyna, obroniłam pracę magisterską. Pisałam ją z językoznawstwa, o Wincuku. To był pan, który publikował gawędy w „Gazecie Olsztyńskiej” i występował w radiu. Przyjechał z Wilna i pisał gwarą wileńską. Bardzo ją polubiłam. Lubiłam tę śpiewność, zaciąganie. Kiedyś, już jako nauczycielka, pojechałam z koleżankami na wycieczkę do Wilna. Grała dla nas orkiestra i myślę sobie: „Dlaczego jest mi tak cudownie, dlaczego tak lubię ich słuchać?”. I wtedy przypomniałam sobie swoją pracę magisterską i ten sentyment. To też ma związek z Warmią, bo przecież tu przybywali ludzie z różnych stron, każdy mówił inaczej, różnymi gwarami, naleciałościami. Ostatnio tłumaczyłam to mojemu wnukowi: że właśnie dlatego w Olsztynie wytworzyliśmy najbardziej poprawny język polski. Czułam w Krakowie czy w Poznaniu te ich naleciałości i te akcenty były dla mnie dziwne. A tu musieliśmy się nauczyć czystego języka. Choć oczywiście ja sama z upodobaniem naśladowałam różne językowe dziwolągi (uśmiech).



Co dzisiaj znaczy być artystką w cieniu poety, takiego, jak Pani mąż? A może to wcale nie jest cień, tylko wspólne światło?

No właśnie, chyba tak. Poezja Kazimierza jest wysoka, wzniosła i ja ją uwielbiam. Choć strasznie się złoszczę, gdy mówi: „Napisałem wiersz”, więc proszę, aby od razu mi go przeczytał, a on odpowiada: „Potem, później sobie przeczytasz”. Muszę go usłyszeć od razu! Uwielbiam te chwile, gdy czyta mi świeżo napisany wiersz, kiedy razem przeżywamy ten pierwszy moment wykluwania się czegoś nowego. To zawsze było u nas najważniejsze. Ja z kolei idę w śmiech, w emocje. Zawsze mówię, że nie tyle opowiadam historie, ile uczucia, bo one są dla mnie najważniejsze. Często gawędzimy w ten sposób. A trudne sytuacje rozładowuję rysunkami.



Bywały momenty, w których musiała pani walczyć o swój głos?

Nie. Od początku miałam wsparcie mojego męża. I mam do dziś. Teraz już prawie nie piszę, ale kiedy coś jednak wydłubię, to czekam, aż położy się spać, idę do niego i czytam mu na głos. Mój mąż zawsze jest moim pierwszym odbiorcą. Czasem coś mi poprawi i to jest dla mnie bardzo cenne. Współistniejemy w akceptacji i radości. Jeśli jedno z nas stworzy coś, co się uda, cieszymy się razem. To naprawdę wspaniałe. Nie tylko się kochamy, ale bardzo się lubimy. Oczywiście, kiedy dzieci były małe, a my długo mieszkaliśmy u mojej mamy, problemy mieszkaniowe nas przygniatały i życie nie było proste. Ale dziś, gdy znamy się tak dobrze, gdy jesteśmy w tym samym wieku i rozumiemy się w wielu sprawach, to jest piękne. Dlatego ciągle powtarzamy: jesteśmy piekielnymi szczęściarzami.



Na spotkaniach autorskich i w wywiadach mówiła Pani, że słuchała ludzkich historii jak medium.

Kiedyś tak było. Dziś już nie. Zapominam, odpłynęło to ze mnie. Rzadko się zdarza, żebym coś jeszcze zapisała. Ale myślę, że i tak bardzo dużo napisałam. Aż za dużo! To jest nie do ogarnięcia.

Pierwsze teksty powstały dzięki moim przyjaciółkom jeszcze z LO 1. Maryla powiedziała kiedyś: „Powinnaś to czytać głośno”. I rzeczywiście tak się stało. Wciągnęła mnie Marta Andrzejczyk do Spichlerza Teatralnego, a potem zaprzyjaźniłam się z Agą Reimus-Knezevic, z Izabelą Mańkowską-Salik, które same założyły przedszkole, bo nie znalazły wystarczająco dobrego dla swoich dzieci. Potem otwierały kolejne, i kolejne. Zapraszały mnie, żebym przychodziła i czytała maluchom. To był przepiękny czas.



Dla wnuków założyła pani nawet bloga.

Tak, kiedy wnuki się się rodziły, wszystko to opisywałam i obrysowywałam. Każdą sytuację, każde powiedzonko. Mój wnuk Tobiasz ma dziś 20 lat. Urodził się 22 grudnia, więc co roku świętujemy jego urodziny w świątecznym czasie. Ostatnio wysyłałam mu teksty sprzed lat, z czasów, gdy był malusieńkim chłopaczkiem. Razem z rysunkami. Bo ja wszystko obrysowywałam.



Czy bajki, które pisała i opowiadała wnukom, były też sposobem, by usłyszeć samą siebie?

Nigdy w ten sposób o tym nie myślałam, ale pewnie tak. Każda opowieść odzwierciedla naszą osobowość. Kiedy adaptowałam baśnie Grimmów, na prośbę synowej, która przygotowywała przedstawienie w przedszkolu mojego małego Tobiaszka i nagle okazało się, że język, dowcip, wyobraźnia płyną ze mnie naturalnie. To było moje lustro. Myślę, że tak samo jest z opowieściami o innych. Każdy tekst przechodzi przeze mnie, przez moją wrażliwość. Dlatego każdy czytelnik może odczytać go na swój sposób, znaleźć w nim coś innego.



A wnuki wiedzą, że mają babcię – pisarkę?

Oczywiście. Od dzieciństwa były tego świadome, bo przy nich rysowałam i pisałam książeczki. Jagusia dziś woła: „Babciu, tylko tego nie rysuj!”. Ona ma ostry, wyrazisty język, a ja go uwielbiam i od razu notuję w zeszycie. Kiedy wnuki były małe i sporo paplały, chwytałam każde słowo i przekładałam na historie. Czytałam je potem im, ich kolegom w przedszkolu. I to wszystko istnieje, zapisane. Od zawsze miałam to poczucie, że zapominam, więc prowadzę kroniki rodzinne. Proszę spojrzeć, tam leży zeszyt. Od początku naszego małżeństwa zapisywałam w zeszytach nasze życie. Ostatnio myślałam, że już nie będę, że jestem już stara, ale nadal prowadzę. Mam całą szafkę takich kronik. Pierwsza pochodzi z 1976 roku; była jesień, byliśmy z Kazimierzem w Krakowie. Są tam nasze listy, wspomnienia z wakacji, potem pytania naszego małego Miłoszka. Wszystko datowane. „Skąd się wzięło niebo?”, pytał. A ja odpowiadałam: „Nie mogę teraz, jem”. A on: „Ale gdybyś miała dużo buź, to byś mogła!”. Całe nasze życie jest w tych zeszytach. I to jest najpiękniejsze.



Czyli to walka z niepamięcią za pomocą pamięci. Dlaczego pamięć jest ważna?

Żeby wiedzieć, że się żyło. A ja zazwyczaj zapisuję rzeczy fajne, bo uwielbiam się śmiać. Cały czas opowiadam dowcipy. Zresztą… czy któraś z pań opowiada dowcipy? (śmiech). Ostatnio usłyszałam taki, który mnie rozbawił i wzruszył: – Wiesz, Kryśka – mówi koleżanka do koleżanki – ja z moim mężem kocham się trzy razy w tygodniu. – A ja tylko raz – odpowiada koleżanka. – Przecież ty nie masz męża! – oburza się pierwsza, a druga na to: – Ale myślałam, że rozmawiamy o twoim (śmiech).



Gombrowicz mówił, że dzień niezapisany to dzień stracony. Znika.

Prawda. A tutaj, w tych zeszytach są wszystkie moje dni. A w tajemnicy powiem jeszcze jedno: jestem królową recyklingu. Tak nazwał mnie mój syn, zrobił mi nawet koszulkę z takim napisem „Królowa recyklingu” (śmiech). Wszystko muszę przerabiać. Nie po to, żeby się nie zmarnowało, tylko żeby świat nie został zaśmiecony do końca. Strasznie przeżywam los zwierząt, które połykają plastik i giną. Więc robię dywaniki, pufy i wszystko, co można uratować.



Kiedy była pani dzieckiem, też wszystko zapisywała?

Przede wszystkim w dzieciństwie miałyśmy pamiętniki, takie zeszyciki, w które wpisywały się dzieci.



Z wierszykami typu: „Na górze róże, na dole fiołki”?

Tak. A nawet, wyobraźcie sobie, znalazłam kilka czy kilkanaście lat temu pamiętnik przygotowany przez mojego ukochanego rysownika z tamtych czasów, Bohdana Butenkę. On stworzył taki prawdziwy „panienniczek-pamiętniczek”, w którym wszystkie te „na górze róże…” już były wpisane. Wystarczyło się tylko podpisać. Poza tym prowadziłam ankiety. Zawsze miałam w sobie potrzebę współistnienia z innymi ludźmi. Uświadomiłam to sobie dopiero wtedy, kiedy moja synowa, niezwykle twórcza osoba, terapeutka i seksuolożka, przyjechała na święta i przyniosła pudełeczko z pytaniami. Wyciągało się kartkę z pytaniem i wszyscy na nie odpowiadaliśmy. To prowokowało rozmowy, otwierało nas. Wtedy przypomniałam sobie, że ja już w wieku trzynastu lat prowadziłam podobne ankiety. Miałam zeszyt, w którym zapisywałam pytania i zadawałam je znajomym.



Jakie to były pytania?

Na przykład: „Jaka była twoja najbardziej zapamiętana podróż?”. Albo: „Co najbardziej ceniłaś w swojej matce?”.



A pani, co najbardziej ceniła w swojej mamie?

Byłam buntowniczką, a mama próbowała nas okiełznać. Ojciec był lekko szalony, z ADHD, a mama – odpowiedzialna. Ale najważniejsze było w niej to, że nas przytulała. To właśnie kochałam w niej najbardziej. Dotyk, czułość, uważność, to była baza. Ta czułość i poczucie odpowiedzialności były najważniejsze.



Symbolem pani życia byłoby…?

Serce. Bijące serce.



A kolory – jakie?

Kocham kolory. Wszystko, co radosne. Niebieski, różowy – bardzo. Czarnego unikam. Szarości też. Mój mąż lubi wszystko stonowane, a ja nie. Kiedy urodził się Miłoszek, zaczęłam robić dla dzieci brakonki, a teraz, gdy wnuki zaprosiły mnie do przedszkola, znów zrobiłam takie stworki. Z recyklingu, oczywiście! Cudne wyszły. W latach 80., kiedy niczego nie było w sklepach, wszystkie zabawki tworzyłam sama. Nawet pistolety – i to mi potem syn wypomniał: „Mamo, sama robiłaś, a zabraniałaś nam ich mieć”. Dlatego teraz ostrzegam młode matki, żeby nie przesadzały z zakazywaniem. Chłopcy potrzebują takich symboli.

Mam też karteczki z afirmacjami. Na przykład: „Moc jest we mnie. Nie w innych ludziach, którzy wydają się mieć to, co ja też chciałabym mieć. Nie w przedmiotach ani nagrodach, ani władzy. Prawdziwa moc wypływa z mojej wewnętrznej równowagi i bliskości z duszą”.

Proszę, weźcie sobie po takiej karteczce. Mam też mnóstwo zeszytów, w których codziennie musiałam zapisać pięć podziękowań, nawet jeśli to był najgorszy dzień. Zawsze jest za co dziękować. To naprawdę nas kształtuje. Jak złamałeś jedną nogę, to napisz: „Jak dobrze, że nie dwie”. W trudnych latach, między trzydziestką a czterdziestką, bardzo mi to pomogło. Później nauczyłam się radości życia.



Chciałam zapytać panią o pamięć o kobietach i kobiecości na Warmii. O tę nieopowiedzianą historia kobiet z czasów tzw. „wyzwolenia” Armii Czerwonej.

O tym wiedziałam niewiele. Moja mama nigdy mi o tym nie opowiadała. Tak naprawdę dopiero dziś dowiadujemy się więcej z literatury wspomnieniowej. W domu, w którym dorastałam, nie mówiło się źle o Związku Radzieckim. Ojciec, dawny harcerz, wstąpił do partii, bo uwierzył i mnie wychowywano w takim duchu. Mama czasem powtarzała historię, że pamięta miłego radzieckiego żołnierza, który raz zapukał do ich domu przy ulicy Rataja. Byli wtedy strasznie biedni; babcia urodziła dziewięcioro dzieci. I ten żołnierz miał być dobry, pomocny. Pewnie i tacy chłopcy się zdarzali. Ale o traumach milczała. Dopiero pod koniec życia zaczęła wspominać urywki.



Ostatnie pytanie – o baby pruskie? Jak Pani je widzi?

Jako coś bardzo sympatycznego, bardzo olsztyńskiego, swojego. Towarzyszą mi przez całe życie, od tej na dziedzińcu zamku poczynając. Teraz są wszędzie, rozpowszechnione, i mnie to zachwyca. Istnieje teoria, że to wojownicy, ale ja tego nie biorę pod uwagę. Zdecydowanie wolę baby od wojowników (śmiech).

rozmawiała: Anita Czupryn

ilustracja: Magda Gach

 

Projekt zrealizowany ze środków Stypendium Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego w kwocie 8000 złotych na stworzenie serii 12 plastyczno-literackich portretów współczesnych kobiet, które swoją działalnością artystyczną, literacką i naukową wzbogacają dziedzictwo kulturowe Warmii i Mazur.