Aktorka teatralna i filmowa.

Na Warmii serca biją inaczej. My, wypędzeni, jesteśmy połączeni jak drzewa korzeniami
Od początku wiedziałam, że Olsztyn to moje miejsce na ziemi. Gdy jadę autobusem i lektor zapowiada: „Następny przystanek: Teatr im. Stefana Jaracza”, zawsze mówię: „Panie Boże, dziękuję”. Teatr jest moim ołtarzem. Tam modlę się częściej niż w kościele.
Jak reagujesz, kiedy mówią o Tobie: „Irena Telesz – najpiękniejsze nogi polskiego teatru”?
Nie narzekam. Panie Boże, nie podsłuchuj. Chciałam być aktorką, żeby nie być tą rudą, piegowatą, z łuszczycą, jedyną taką w trzytysięcznym miasteczku Tolkmicko. Były lata pięćdziesiąte, Maria Koterbska śpiewała „Brzydula i rudzielec, niby nic, a znaczy wiele” i mego imienia też nikt nie pamiętał, za to brzydulę każdy znał. Miałam białe rzęsy, odstające uszy, wysokie czoło, a jakby tego było mało, to mama czesała mnie w kucyka. Kiedy chciałam ładnie się ubrać, mówiła: „Przestań! Kto tam będzie na ciebie patrzył”. Mama była nauczycielką, tata księgowym w fabryce. Wyrzuceni z Kresów, biedni, nie mieliśmy nic. To, co zostało z rodowej biżuterii, poszło na leczenie mojej łuszczycy. Na ulicy często słyszałam: „Patrz jaka parszywa! Nie dotykaj, bo się zarazisz”. To były czasy, kiedy dziewczyny spodni nie nosiły, a nawet rajstop nie było, żeby to ukryć. Wystarczyło, że się o coś otarłam a już białe strupy się ze mnie sypały. To było straszne. Na dodatek się jąkałam, a że nie było sklepów samoobsługowych, to musiałam podejść do lady i poprosić. „Co podać” – pytała sprzedawczyni. – „No co, no co?!” – ponaglała, a jak ktoś krzyczał, to ja jeszcze bardziej zamykałam się w sobie. To dlatego lata później, jak już stałam na scenie, miałam świadomość, że to nie ja mówię. To mówiła Lady Makbet, to mówiła królowa Gertruda, a nie bita, poniżana, brzydka ruda. Wraz ze scenicznym imieniem i życiorysem postaci wchodziła we mnie siła. Zanim przyszło aktorstwo, byłam normalną kobietą, przez pięć lat uczyłam w szkole podstawowej. Podejrzewam, że ja po prostu grałam nauczycielkę, dlatego się nie jąkałam.
Pobądźmy jeszcze w Tolkmicku. Jak się tam znaleźliście?
Spod Wołkowyska trafiliśmy najpierw do Elbląga, następnie Urząd Repatriantów skierował nas do Tolkmicka. Miałam 6 lat, rodzice zapisali mnie do przedszkola. A że mówiłam „klukwa” na żurawinę i chwost zamiast ogon, więc od razu dostałam przydomek „Ruska”, „Kacapka”. Zawsze, kurczę, byłam jakaś. No, to postanowiłam, że będę aktorką, żeby móc się ukryć za sceniczną postacią. A Pan Bóg patrzył i kierował.
Od początku czułaś to boskie prowadzenie?
Teraz to czuję i teraz to wiem. Nigdy wcześniej sobie tego tak nie uzmysłowiłam, że wszystko, co wydarzyło się w moim życiu, było jak domino. Tak pasowało do siebie, tak pięknie było poukładane, tak idealnie, że to nie mógł być przypadek. Wtedy moją reakcją było to, że otwierałam oczy ze zdumienia, że to mnie spotyka. Eta niewazmożna! To niemożliwe, że najprzystojniejszy chłopak poprosił mnie do tańca. Boże drogi! To niemożliwe, że mnie się to przydarza, że mnie coś dobrego spotyka. No, powiedzcie, czy to zwyczajne, że razem z Mileną Gauer dostałyśmy Grand Prix 63. Kaliskich Spotkań Teatralnych za spektakl „Łatwe rzeczy”, a wcześniej w Krakowie na Międzynarodowym Festiwalu Boska Komedia i że z tym spektaklem pojechałyśmy do najpiękniejszego miasta świata – Pragi? Byłyście w Pradze? Nie?! Jezu! O której mamy pociąg? Jedziemy! Wszystko wam pokażę! Do Pragi to ja mogłabym nawet na piechotę.
Zanim się tam wybierzemy, opowiedz, jak zostałaś aktorką?
Miałam 19 lat, mieszkałam w Gdańsku, uczyłam w szkole i grałam w teatrze amatorskim. Brałam udział w pamiętnym spektaklu „Panienka z okienka”, w którym razem z Jurkiem Zdonkiem zagraliśmy narratorów, a spektakl na żywo emitowano w gdańskiej telewizji. To były czasy, kiedy w telewizji wszystko szło na żywo. Poznałam wtedy Krzysztofa Rościszewskiego, prowadził jeden z tych teatrzyków. Do dziś cytuję fragment jego wiersza: „Złośliwy karzeł gra na rozstrojonym fortepianie”. Wyobraźcie sobie, co za wyobraźnia! To Rościszewski później zaproponował nam pracę w teatrze w Olsztynie, oczywiście przy okazji musiał mi dociąć: „Irena, biorę was do teatru ze względu na twojego męża Stefana Burczyka, bo to Stefan jest mi potrzebny. Takich aktorek jak ty, jest dużo”. Tak, wciąż też dostawałam po łbie. Ale wracając do Gdańska, dowiedziałam się, że Gdańskie Studio Rapsodyczne – teatr, w którym grali zarówno aktorzy zawodowi jak i amatorzy, chce wystawić „Odyseję”. Spotkałam kolegę, który powiedział, że rolę Kirke próbują dwie aktorki, jedna zawodowa, a druga adeptka. „A, chodź, spróbuj” – zaproponował. Po pierwszej próbie generalnej usłyszałam od reżysera: „Wie pani, jest tyle innych pięknych zawodów na a. Czy musi pani być aktorką?”. Dopiero później dowiedziałam się, że w oryginale to powiedzonko brzmi: „Jest tyle innych pięknych zawodów, na przykład, „A odpierdol się kurwo, od teatru”. Oczywiście, rozbeczałam się. Leszek Napora, tancerz, mój przyjaciel, który układał ruch sceniczny do spektaklu poszeptał z Haliną Witecką (to ona później przyprowadzi do mnie Edwarda Stachurę), po czym kupiliśmy ćwiartkę, może pół litra i poszliśmy do Leszka. Przy tej ćwiartce, może pół litrze tłumaczył mi, jak należy zagrać Kirke. I podczas drugiej próby, nie było już żadnej rozmowy, dostałam tę rolę. Jeszcze przez dwa lata byłam w tym teatrze, coś grałam, a potem pojechałam do Warszawy zdawać egzamin aktorski eksternistycznie. To był 1966 rok. Mam z tego okresu najpiękniejsze wspomnienia.
Słuchamy!
Egzamin składał się z dwóch części: najpierw praktyczna, a potem teoria. Po egzaminie praktycznym wychodziło się z sali. Jeżeli się zdało, to następnie wychodziła sekretarka i po nazwisku prosiła na teorię. Skończyłam część praktyczną, wyszłam z sali. Po chwili wychodzi sekretarka i woła: „Pani Telesz, prosimy na teorię”. Wszyscy wokół patrzyli, która to ta szczęściara, już zdała praktykę, ja też się rozglądam, zapomniałam, że ja się tak nazywam. To było dla mnie przeżycie, jeden z największych piorunów w moim życiu. Siadłam przed komisją na egzaminie z teorii i pierwsze pytanie, jakie dostałam, brzmiało: proszę wymienić dramaty amerykańskie. Na pewno jakieś są, ale ja żadnego nie znam. W komisji była świętej pamięci Ryszarda Hanin, był Korzeniowski świętej pamięci, zresztą oni wszyscy są już świętej pamięci. I pani Hanin spokojnym głosem mówi: – Przecież pani wie. Proszę niech się pani napije wody, teraz się pani uspokoi. Pani to wie, teraz pani pomyśli i powie – ona tak zadziałała, że powiedziałam. A potem jeszcze Korzeniowski zapytał mnie o teatr szekspirowski. I znów mogę powiedzieć: To niemożliwe! No, bo co za palec losu! Teatr szekspirowski… Po prawie 60 latach zagrałam w nagrodzonym spektaklu Łatwe rzeczy, a ideę zbudowania w Gdańsku kopii teatru z Londynu wymyślił Andrzej Żurowski. Jak go poznałam, był studentem polonistyki i kierownikiem literackim w naszym teatrze rapsodycznym. Już wtedy był mądrym człowiekiem, wygrał konkurs o Szekspirze w Londynie. Byliśmy zaprzyjaźnieni, gdzieś zginęły mi przepiękne jego listy. Pamiętam, jak w jednym z nich napisał o nas: „To jest tak Ireno, że czasowniki gubią liczbę pojedynczą”. Przypadek? Nie sądzę.
Pamiętasz spektakl, jaki zagrałaś już jako dyplomowana aktorka?
Pierwszy spektakl po zrobieniu dyplomu w Warszawie, zagrałam w Lublinie. Egzamin był w czwartek, w piątek już na lubelskiej scenie grałam „Pana Tadeusza”, ten spektakl to była moja pierwsza miłość.
A pierwsza miłość romantyczna?
Marian Stachowicz. Już nie żyje. Poznaliśmy się w Krakowie, przyjechałam akurat na konkurs recytatorski. Trwały juwenalia. Byłam przepięknie ubrana, po tacie odziedziczyłam przedwojenny granatowy garnitur w paseczki, z którego krawcowa uszyła mi dopasowaną spódniczkę i dopasowany żakiecik, a rudy warkocz sięgał mi za pupę. Taką mnie zobaczył, wyjął kwiaciarce pod Sukiennicami całe wiadro tulipanów, dogonił mnie i wręczył taki bukiet. Potem wyjechał do Petersburga, który wtedy nazywał się Leningrad, studiować informatykę. Rzucił mnie. A, nie, to ja go rzuciłam. Napisałam mu list: Kończę tę głupią miłość, bo już zmarnowałam tyle czasu. Odczepiam się”. Zachorował na płuca, zaopiekowała się nim Rosjanka, ożenił się z nią i wyjechali do Stanów Zjednoczonych. Został naukowcem, wykładał w Stanach Zjednoczonych, był jednym z twórców sztucznej inteligencji.
Za męża wolałaś wziąć aktora.
Zanim wyszłam za mąż za Stefana Burczyka, byłam już wcześniej mężatką. Mojego pierwszego męża Jerzego Koźlińskiego zamordowano za to, że napisał książkę o żołnierzach wyklętych. Podejrzewam, że zrobili to ludzie Jaruzelskiego. Kiedy poznałam Stefana, byłam już wdową.
Jak poznałaś Stefana?
Reżyserował spektakl w Bydgoszczy, a ja akurat przyjechałam tam, do kuzyna. Wiedziałam, że w tym spektaklu gra Krysia Kołodziejczyk. Odwiedziłam ją, a u niej siedział mężczyzna w spodniach, na których naszyte były kieszenie. A ja, jak coś nie ma kieszeni, to raczej nie kupię, więc zobaczyłam te kieszenie i bardzo przystojnego mężczyznę. I tak Kiksa mnie poznała z Sienią. Tak na niego mówiłam.
Prawdziwa miłość musi boleć?
Tego nie wiem. Jest tylko jeden ból, który przychodzi z miłością, cudowny ból – to poród. W życiu wiele razy byłam rzucana i zdradzana, sama też rzucałam i zdradzałam, ale w moim małżeństwie najpiękniejsze były rozmowy z Sienią. Przychodził wieczór, siadaliśmy i cały dzień był przegadany. A co robił Piotruś, a co Pawełek. Raz byłam w szpitalu, czy może w sanatorium i Sieńka został z synami sam. Codziennie pisał mi listy: „Piotrek nie zjadł jajecznicy, Pawełkowi porwały się skarpetki”. To były lata 90., wyjeżdżając błagałam go, żeby podlewał fasolę, którą posiałam na balkonie, a nasiona przywiózł kolega z Holandii. Taki gatunek, że na jednym krzaku były różnokolorowe kwiaty, w Polsce tego nie było. No i dostaję list od męża: „Nie martw się o fasolkę, zebrałem wszystkie nasionka, nie zmarnowały się, ugotowałem z nich zupę chłopcom”.
(Śmiech). Wspomniałaś o Edwardzie Stachurze. Jak go poznałaś?
Sieńka jeździł po Polsce i reżyserował, a ja siedziałam w domu. Mieszkaliśmy jeszcze w Gdańsku. Byłamw 9 miesiącu ciąży, przytyłam 36 kilogramów, brzuch miałam wielki. Odwiedziła mnie koleżanka z teatru Halina Witecka, przyprowadziła Stachurę i pyta: „Czy ty masz gitarę, bo Edek chciałby pośpiewać, a ty znasz rosyjskie piosenki”. Miałam gitarę, którą ojciec przywiózł mi z Wołkowyska, grał na niej nawet Tadeusz Chyła. O, taki żarcik o nim mówiono: „Czy są płyty Chyły? Nie ma. A były”. No więc Halina ze Stachurą się zjawili, w domu nie było alkoholu, bo ja w ciąży, Halina stwierdziła, że pójdzie kupić wino, a Stachura został. Siedziałam w fotelu, brzuch wypięty, w środku Piotrek tak kopał, że na brzuchu pojawiał się ślad jego stópki. Edward Stachura powiedział: „Najmocniej przepraszam, ale mam prośbę. Nie mam dzieci, czy pozwolisz mi dotknąć swego brzucha, żebym poczuł, jak kopie dziecko? Uklęknął i dotknął mojego brzucha. Dziś mój syn Piotrek jest poetą. Opisał to wydarzenie w wierszu „Dotyk poety”. Napisał, że dotyk poety stał się poezją.
Przepiękna historia! Z Gdańska przyjechaliście do Olsztyna?
Najpierw wylądowaliśmy w Grudziądzu; w budynku teatru dostaliśmy mały pokoik. Ledwo mieściło się łóżko, szafa i dwójka małych dzieci. Pewnego razu zza tej szafy wychylił się pająk. Uwielbiam pająki. Robię zdjęcia tylko dwóm obiektom: pająkom i drzewom. To są moje fotograficzne miłości. No więc pająk wychylił się zza szafy i zjechał na dół na pajęczej nitce. Nazwaliśmy go Kuba. Kiedy słyszał swoje imię, to się wychylał, spuszczał na nici, zawisał, patrzył na nas i z powrotem się chował. Kiedy wyprowadzaliśmy się, Kuba się schował za szafę, nie chciał wyjść. Daliśmy pół litra wódki malarzom, którzy mieli malować ten pokój, aby znaleźli Kubę, przenieśli go nad rzekę. Nie chwaliłam się tą historią. Przecież nie powiem ludziom, że mam w domu oswojonego pająka, który wychodzi jak słyszy „Kuba”. Powiedzieliby, że Telesz jest szurnięta i widzi różne rzeczy, które nie istnieją. Przecież to niemożliwe, żeby pająk wychodził na głos człowieka. Ale przeczytałam pamiętniki Paderewskiego i dowiedziałam się, że Paderewski miał również pająka. Gdy siadał do fortepianu i grał Liszta, to pająk spuszczał mu się na nici nad klawiaturą i słuchał. Jak tylko przechodził do Chopina, to pająk uciekał. Nie znosił Chopina. I kto uwierzy w takie rzeczy? Teraz dociera do mnie, że na tym właśnie życie polega, aby takie szczegóły dostrzegać.
W Grudziądzu mieszkaliśmy pięć lat. Dyrektorem teatru był Krzysztof Rościszewski. Dostał propozycję objęcia teatru w Olsztynie i nam zaproponował przejście do Olsztyna.
Jaki Olsztyn zobaczyłaś w 1975 roku?
Przyjechałam do Olsztyna PKS-em; meble jechały za nami ciężarówką. Mąż i dzieci zostali jeszcze w Grudziądzu, a ja z kolegą Zbyszkiem Jankowskim wysiadłam chyba przy straży pożarnej. Zbyszek mówi: „Trzeba zapytać, gdzie jest teatr”, a ja na to: „Nie pytaj. Wiem, gdzie jest”. „A ty byłaś już w Olsztynie?” – Zbyszek pyta. „Nie, nigdy w życiu nie byłam, ale trzeba iść prosto i dojdziemy do teatru”. Nie wiem, skąd, ale wiedziałam. Czułam. Tu mieszka dużo ludzi z Kresów, a my kresowiacy mamy inaczej bijące serca. Jest w nas dużo tęsknoty za naszymi pagórkami, łąkami. My jesteśmy ci wypędzeni, a stąd również ludzi wyrzucano, więc może coś z tego jest w tej ziemi. A może jest tak, że jesteśmy połączeni, jak połączony jest świat roślin korzeniami, tak my więzami natury. Tak na mnie działa Warmia. Cieszę się, że Edward Cyfus, pośmiertnie, dostał Nagrodę Kolberga, za to, że przekazywał nam gwarę warmińską. Ale sama nie odważyłam się mówić po warmińsku. Nie chcę skalać warmińskiej mowy. Nie chciałabym zrobić z niej parodii. Od początku jednak wiedziałam, że Olsztyn to moje miejsce na ziemi. Do dzisiaj mam tak, że kiedy jadę autobusem i lektor zapowiada: „Następny przystanek: Teatr imienia Stefana Jaracza”, za każdym razem mówię: „Panie Boże, dziękuję”. To już tyle lat i dla mnie wciąż to ważne. A przypomnę, że miałam 7 lat przerwy; wyrzucono mnie z teatru w stanie wojennym. Wróciłam dopiero w roku 90. Od tamtej pory przed każdym spektaklem stoję w kulisach, patrzę na sztankiety i modlę się, dziękując. Chyba więcej razy modliłam się w teatrze niż w kościele, choć jestem wierząca i praktykująca. Może moja modlitwa w teatrze jest ważniejsza? Bo tam jest mój ołtarz. Tam jest mój Pan Bóg.
Masz w pamięci taką rolę, kiedy stałaś na scenie i czułaś, że widownia oddycha razem z Tobą? Krótko mówiąc, która z ról dała Ci najwspanialsze przeżycie teatralne?
Mam dwa takie przeżycia. Zawsze podchodziłam do tego w ten sposób, że dla całej widowni nie zagram, ale muszę mieć przynajmniej jednego człowieka, dla którego zagram. Miałam role lepsze i gorsze, ale tę, o której chcę opowiedzieć, zagrałam jeszcze w Grudziądzu, w reżyserii Stefana. Sienia obsadził mnie w roli niewidomej Berty w spektaklu „Świerszcz za kominem” Dickensa. W liceum miałam profesorkę, która straciła wzrok, byłam jej przewodniczką na wczasach w Muszynie. Dwa tygodnie mieszkałam w domu dla niewidomych i poczyniłam sporo obserwacji, które przydały mi się w spektaklu. Aktorzy, którzy grają niewidomych uruchamiają ręce, a cała istota polega na tym, żeby uruchomić nogi. I tak Berta pewnie porusza się po swoim domu, nie musi liczyć kroków, zna każdy kąt, przez co sprawia wrażenie, że widzi. Pewnego dnia przychodzi Tackleton, w którym Berta się kocha. Poznaje go po krokach, uśmiecha się inaczej, a Tackleton mówi: „Przyszedłem dzisiaj z kwiatami, bo będę się oświadczał”. Berta przekonana, że to dla niej te kwiaty i że to jej się oświadczy, ale on wtedy mówi, że idzie się oświadczyć Mary. Koniec sceny polega na tym, że Berta odchodzi od stołu, zmartwiała i idzie przed siebie. I raz, było to chyba w Świeciu, kiedy jako Berta zbliżałam się do krawędzi sceny i nagle krzyk mężczyzny: Jezus Maria! Ten człowiek uwierzył, że ja naprawdę nie widzę. Dał się uwieść tej roli.
To Roman Ingarden mówił na czym polega magia teatru: jeśli na scenie pada deszcz, to widz otwiera parasol.
O to chodzi. Drugi moment przeżyłam, gdy grałam w spektaklu „Królowa piękności z Leenane” w sztuce Martina McDonagha, irlandzkiego pisarza. Grałam kobietę na wózku, wredną do szpiku kości, która złamała życie swojej córce. Kiedy ukochany córki napisał do niej list, matka list zniszczyła. W końcu córka nie może już znieść matki i wylewa na nią wrzący olej. Córkę grała wspaniała Joanna Fertacz. Podczas jednego ze spektakli zobaczyłam, że przywieziono kobietę na wózku, podobnym do tego, na którym ja grałam. Przywiozła ją pani, która pracowała u nas w kasie. Minęło parę dni i ona zwraca się do mnie: „Irena, muszę ci coś powiedzieć. Ta kobieta na wózku to była moja matka. Mieszka z moją starszą siostrą, która poświęciła się, żeby się nią opiekować. Ale mama ma fatalny charakter; dokładnie kopia kobiety, którą grasz w tej sztuce. Tak samo wredna. Moja siostra bardzo cierpi. Przyszłam ci powiedzieć, że po tym, jak zobaczyła sztukę, mama wróciła do domu i pocałowała moją siostrę w rękę.” Jeśli pytają mnie, jaka nagroda jest dla mnie najważniejsza, jakie odznaczenie, to powiem, że to, co poczuła, ta pocałowana w rękę córka jest czymś najważniejszym w moim życiu. Oprócz moich dzieci i wnuków, które traktuję jak największy od Pana Boga prezent.
Masz na Warmii swoje ulubione miejsca?
Jest to wieś Przykop koło Butryn. Gdy wyrzucono mnie z teatru w latach 80. to tam hodowałam świnie, kury i gęsi, żeby przetrwać, i tak na przykład dowiedziałam się, że gęsi kochają muzykę poważną.
Z teatru wyrzucono Cię za Solidarność?
Tak, byłam wiceprzewodniczącą NSZZ Solidarność. NKZ-u, jak mówił Maciek Kuroń, syn Jacka Kuronia, bo kiedy pytano go, za co cierpiał, to mówił, właśnie że za NKZ czyli za nazwisko niezgodne z konstytucją. Poznałam Maćka, bo jak na uczelni zorganizowano strajk, to im pomagałam, zdobywałam materace. A wcześniej na I Krajowym Zjeździe Solidarności, kiedy Związek Plastyków z Bydgoszczy ogłosił, że bojkotuje Telewizję Polską, przyszły do mnie dwie osoby, które były wtedy blisko Wałęsy i zaproponowały, abym wystąpiła z apelem, że aktorzy też będą bojkotować TVP. Aktorzy prowadzili bojkot telewizji w stanie wojennym. A później, a było to już chyba w 1983 roku, na wiosnę, Stefan wrócił z teatru po rozmowach sezonowych, do domu, siadł przy stole i tylko pokręcił głową. Ze mną nie podpisano umowy na następny sezon. Nawiedzało nas SB, a ściany w bloku były cienkie jak tektura. Za ścianą w pokoju obok był nasz syn Piotrek, w klasie maturalnej. Mój osobisty „opiekun” z SB zapytał: – A gdzie pani syn na studia się wybiera? – Na polonistykę. – Hahaha, pani chyba żartuje, pani Burczyk. – Piotrek to słyszał i nawet nie próbował zdawać. Poszedł do szkoły policealnej, medycznej, miał być położnym.
Skąd ten Przykop koło Butryn wziął się w Twoim życiu?
Poznaliśmy człowieka. Był dziennikarzem i pisarzem. Nazywał się Juliusz Grodziński. I to on wymyślił w 1983 roku, że będziemy hodować kurczaki.
Jul przyjechał z Warszawy, kupił w Przykopie gospodarstwo; była stodoła, można tam było kury umieścić, był chlew, można było świnie hodować, była szopka, w której trzymaliśmy gęsi. Wieczorem, kiedy puszczaliśmy muzykę poważną, gęsi przychodziły pod okno, stawały w szeregu i zamieniały się w słuch. Potrafiły wysłuchać cały koncert Chopina.
A w Olsztynie nie masz swojego ulubionego miejsca?
Jest w Olsztynie restauracja jak z Wenecji. Położona tuż przy starówce, nad Łyną. Jem tam najlepsze krewetki. I jeszcze jedno: żyję po to, żeby jeść. I na dodatek lubię jeść tłusto. Sos musi być na maśle, musi być boczek, tłusta karkówka… Ech, mniam, mniam.
Trudno w to uwierzyć, gdy się na Ciebie patrzy. Jesteś taka filigranowa.
Dziś mam 85 lat i po udarze, niestety ograniczoną wydolność, szybciej się męczę, ale na 3 piętro nadal wchodzę bez zadyszki. Ręce mam słabe, ale chodzę szybko. Kiedyś miałam przydomek „Galopek”. Udaru dostałam na scenie. Usłyszałam brawa, ale już się nie kłaniałam do ziemi, bo bałam się, że się przewrócę i przestraszę widzów. W szpitalu leżałam 10 dni, wyszłam w poniedziałek, a w sobotę już zagrałam kolejną premierę. Teraz ordynator mi powiedział, że mam się oszczędzać, bo pracowałam po 12 godzin dziennie. Zaczęłam się więc oszczędzać i pracuję po 10 godzin dziennie. Ale wracając do mojej ulubionej restauracji, to krewetki podają tam w pysznym cieście, na dodatek dokoła szemrze woda szemrze, a wokół są drzewa… Pięknie.
Słyszałyśmy, że bardzo działają na Ciebie baby pruskie, te tajemnicze kamienne pomniki, które znajdują się na Warmii?
Baby pruskie są tak naprawdę mężczyznami! Nie wiemy, po co one są. Ale kiedy je dotykam, te oryginalne, kamienne, to czuję jak od nich idzie nie tylko ciepło. W muzeum kiedyś była duża ekspozycja bab pruskich i przekonałam się, że idzie od nich energia. Te plastikowe, sztuczne tak na mnie nie działają. Tylko te kamienne, stare, autentyczne baby. Ich energia ciągle działa. W ogóle stare mury do mnie przemawiają. Raz byłam w Wilnie, w katedrze z Joanną Fertacz. I nagle widzę w jednym miejscu po lewej stronie, odłupany kawałek tynku odsłonił stare kamienie. Mówię do Joanki: „Potrzymaj tam ręce”. Spojrzała na mnie, pokiwała z powątpiewaniem głową: „Irin, Irin…”, ale ja dalej: „Błagam, zrób to”. Przyłożyła ręce i widziałam, jak jej się twarz zmienia. „Irena, poczułam to” – powiedziała, a przedtem w to nie wierzyła. Taka jest siła w starych kamieniach. O tych, co zostały na Warmii mówią, że są w nich wszystkie żale, łzy i przeżycia tych, którzy tu żyli przed nami, o co prosili i co opłakiwali. Ta energia nie znika.
Gdybyś miała taką możliwość jeszcze raz spotkać kogoś ważnego w swoim życiu, z kim na przykład nie zdążyłaś się pożegnać, albo nie zdążyłaś mu czegoś powiedzieć, to kto by to był i co byś powiedziała?
Mój tata! Ojca uwielbiałam. Zmarł, kiedy miałam 20 lat. Chciałabym też spotkać jeszcze raz mojego brata. On to miał fantazję! Młodszy ode mnie o 7 lat, był fotografem, marynarzem i najdowcipniejszym mężczyzną na świecie. Gdy do nas przyjeżdżał, to mój mąż Sienia denerwował się, czy mu dorówna. Brat mieszkał w Piszu, czasem brał do siebie mamę, która mieszkała w Gdańsku, potem ją przywoził do nas i robił taki numer: „Siostra, mamę przywiozłem, podpisz protokół zdawczy: 32 zęby, dwie nogi, wszystkie palce u rąk i nóg. Podpisz, że przyjmujesz matkę w formie”. Albo: jest stan wojenny. Nigdzie nie można kupić papieru toaletowego. A tu brat wraca z Sopotu i po drodze do Pisza, zajeżdża do nas ze swoim szwagrem, czyli bratem żony i przywozi nam worek papieru toaletowego. skąd taki prezent? Wyobraź sobie: Sopot, sklep papierowy papierniczy, na drzwiach sklepu kartka „Przyjęcie towaru”. Witek zerknął, zobaczył, że stoją tam worki pełne papieru toaletowego, powiedział: „Andrzej, poczekaj w samochodzie” i zapukał do drzwi sklepu. Ktoś krzyknął: „Zamknięte! Przyjęcie towaru!”, ale on nadal puka, już głośniej i woła: „Proszę kierownika!”. Przychodzi kierownik. „Dzień dobry panu, my się jeszcze nie znamy, Witold Telesz, Jestem nowym zastępcą dyrektora. Widzę że ma pan przyjęcie towaru, ja chcę tylko sprawdzić, czy wszystko, co pan zamówił jest, a czego nie ma, wie pan trzeba tego pilnować. O, widzę, że zamówił pan papier toaletowy i dali, a są z nim ostatnio kłopoty. Wyjątkowo poproszę worek, ja zaraz zawołam kierowcę. Andrzej! Zabierz ten worek! Ile płacę?” Na co kierownik sklepu: „Ależ dyrektorze, kochany, nic”. Mój brat odpowiada: „Umawiamy się, ja będę pilnował, że jak przyjdzie od pana zamówienie, to będzie wszystko. Zrozumiano? To proszę, tutaj są pieniądze” – i Witek to wszystko opowiada, na co Andrzej: „To ty nie znałeś tego kierownika?!”. Albo innym razem jechał z Gdańska do Warszawy pociągiem i zasnął. Obudził się, jak już pociąg odstawili na bocznicę. Jak on ma się teraz znaleźć w Śródmieściu? Postanowił przeprowadzić kontrolę jako urzędnik z centrali. W jednej lokomotywie sprawdził, czy sygnał działa, potem posprawdzał czy pracownicy dostają prawidłowe porcje żywieniowe, czy są wkładki mięsne, a gdzie podgrzewają, no w ogóle wszystko posprawdzał, ocenił, że jest w porządku i na koniec powiedział: „Dobrze, to teraz proszę podstawić drezynę”. Podstawili mu drezynę i odwieźli na Dworzec Centralny.
Piękne historie! Dlaczego nie ma książki o Tobie?
A kto w to uwierzy? Jest o mnie praca magisterska. Są artykuły, bo ja przez 7 lat pisałam do „Olsztyniaka”. Kiedyś napisałam historię o misiu, którego na śmietniku znalazł mój wnuk. Uratowałam go, zaopiekowaliśmy się pluszakiem. Niedługo później stoję w sklepie, a przede mną wielki facet. Odwrócił się, spojrzał na mnie. „Pani Telesz?” – zapytał. Potwierdziłam. A on wtedy zaczął płakać. I mówi: „ Bo ja proszę pani przeczytałem historię o misiu w gazecie”. Żeby to jeszcze podszedł ktoś zwyczajny, albo dziecko, ale nie, to był taki Pudzian, którego wzruszył mój felieton.
W Olsztynie nazwisko Telesz ma znaczenie. Elektryzuje wiele różnych grup ludzi, którym pomagałaś.
Pomoc innym jest dla mnie ważna. W 1990 roku pomagałam lekarzom z neurochirurgii, kupiliśmy pierwszy tomograf do szpitala w Olsztynie. Byłam wtedy u Jacka Kuronia, zorganizowałam olbrzymi koncert, pościągałam gwiazdy, zebrałam pieniądze. Następnie była aparatura na kardiologię. Niektórzy mówią, że mam PRL-owski umysł, bo jak ktoś się zgłasza, że ma jakiś problem, to wręcz słyszę, jak w mojej głowie otwierają się klapki, z kim mogłabym to załatwić.
Na przykład załatwiałaś mieszkania ludziom.
No, parę załatwiłam. Pamiętam zwłaszcza mieszkanie w Biskupcu, które pomogłam załatwić 11-osobowej rodzinie. Mieszkali w jednym pokoju, wodę mieli na korytarzu. Interweniowałam u burmistrza, wówczas finału nie poznałam. Kiedy wyrzucono mnie z teatru i dostałam zakaz pracy w całym województwie, to na rynku sprzedawałam ciuchy koleżanek, w bezrobocie nie wierzę. Idę przez rynek i słyszę, jak ktoś woła: „Pani Ireno! Pani Ireno!”. I wstaje kobieta, która sprzedawała kwiaty, wręcza mi bukiet tulipanów (znowu tulipany!). To kuzynka tych ludzi, dla których starałam się o mieszkanie w Biskupcu. „Pani wie, że mają mieszkanie?” – zawołała i tak dowiedziałam się, że nawet stan wojenny nie przeszkadza w tym, żeby pomagać.
I możemy tak dalej wymieniać: Cyganie zaproponowali, żebyś została matką chrzestną ich dziecka. Pomagałaś chorym w szpitalu.
Zrobiłam pierwszy w Polsce spektakl o Papuszy, potem dopiero Krzysztof Krauze nakręcił o niej film. A skąd się wzięli Cyganie? Zaczęło się od Pracowni Pojezierze, w której był Rysio Choiński i on zaproponował, że może byśmy coś zrobili z Romami. Napisałam scenariusz, wybrałam wiersze, Adam Fedorowicz czyli Lulek skomponował muzykę. Małą Papuszę grała Gaga Wesołowska. Jeździliśmy z tym spektaklem po Polsce, graliśmy w Łodzi, w Gorzowie, wszędzie zapraszani przez Romów. Przed jednym zawsze przestrzegam – idziesz w odwiedziny do Roma, nie idź po obiedzie. Jezus Maria, jak oni częstują jedzeniem! W szpitalu psychiatrycznym prowadziłam zajęcia, terapia sztuką.
A skąd się wziął festiwal filmów więziennych?
Współpracowałam z osadzonymi w areszcie, tam spotkałam ludzi, z którymi ten festiwal zorganizowaliśmy… To już tyle lat. Zostałam za to wyróżniona statuetką „Dobry łotr”. Mam też order „Zasłużona dla służby więziennej”.
A prezydentowi Dudzie odmówiłaś i nie przyjęłaś z jego rąk odznaczenia. Nadał Ci Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski.
Nie miałam nawet chwili zawahania. Wolałam zrezygnować z odznaczenia, niż podać mu rękę. Zresztą nie byłam jedyna. W końcu przywieźli ten order i wręczył mi go wojewoda.
Na palcu nosisz sygnet z orzełkiem.
Takich sygnetów w Polsce jest 300. Każdy ma certyfikat. Wydane zostały na 30-lecie Solidarności przez Konwent Seniorów w Gdańsku, wszystkie są numerowane. Numer pierwszy pośmiertnie otrzymał Lech Kaczyński. Numer dwa ma Lech Wałęsa. Ja mam numer 203. Odziedziczy go po mnie mój wnuk Maks, który w przyszłym roku, jako 17-latek będzie zdawał maturę. Dostał już ode mnie ręcznik z napisem Solidarność, który wieszałam na balkonie w stanie wojennym. Dostał też książkę z dedykacją premiera: „Irenie, na którą zawsze mogłem liczyć, zwłaszcza w trudnych chwilach – Donald Tusk”.
Pytają cię: „Jak żyć?”
Padają takie pytania na spotkaniach, na które mnie zapraszają, albo kiedy jeszcze uczyłam w studium teatralnym. Zawsze mówię, że przede wszystkim trzeba być człowiekiem. Na przykład, jak jesteś na przystanku autobusowym i podjeżdża autobus, którym nie jedziesz, ale widzisz kątem oka, że parę metrów dalej człowiek biegnie do autobusu, a kierowca już zamyka drzwi, zrób ten jeden krok w stronę drzwi. Kierowca już nie ruszy, a dzięki tobie ten człowiek się nie spóźni. Nigdy nie wiadomo, co mogłoby się stać, albo co nie mogłoby się wydarzyć, gdyby mu ten autobus uciekł. Tak trzeba żyć i tak patrzeć na świat.
Żałujesz czegoś w życiu?
Jest taka historia. Miałam wtedy 32, może 33 lata, mieszkaliśmy w Grudziądzu. Jestem w sklepie, przede mną stoi mężczyzna, już po ubraniu widać, że jest z tak zwanego marginesu, ale zobaczyłam jego dłonie. Przepiękne, długie palce, klasa. Spojrzałam na twarz: profil rasowy, w oczach myślenie. Przychodzi jego kolej i on prosi ekspedientkę o pół litra denaturatu. Miałam odruch, żeby kupić mu pół litra wódki. Nie kupiłam. Minęło pięćdziesiąt parę lat, a ja nadal nie mogę sobie tego darować. Nie uratowałabym go, ale może zamiast denaturatu miałby tę chwilę przyjemności. Kiedyś stojąc na przystanku, zobaczyłam parę, też z tak zwanego marginesu, choć na dobrą sprawę nie wiem, gdzie jest ten margines, bo może to my jesteśmy na tym marginesie. I zastanowiłam się, dlaczego nie patrzymy na siebie nawzajem? Dlaczego sobie nie pomagamy? Tak niewiele to kosztuje. Były akurat Walentynki. Pomyślałam: „Boże, to ja im coś dam”. Ale światło się zmieniło na zielone, oni przeszli. Też poszłam w tę stronę, oni przystanęli, wyjęłam pieniądze i powiedziałam: „Niech pan coś kupi pani”. Jak oni na mnie spojrzeli! Dla tego spojrzenia warto to robić. Chociaż jak się głębiej zastanowić, to ostatecznie wygrywa ten cholerny egoizm, bo robiąc coś dla innych ludzi, czujemy się lepsi.
rozmawiała: Anita Czupryn
ilustracja: Magda Gach Stypendysta Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego 2025
Projekt zrealizowany ze środków Stypendium Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego 2025 w kwocie 8000 złotych na stworzenie serii 12 plastyczno-literackich portretów współczesnych kobiet, które swoją działalnością artystyczną, literacką i naukową wzbogacają dziedzictwo kulturowe Warmii i Mazur.


