Portret Alicji Kulik w błękitnej bluzce. W tle tapeta we wzory warmińsko-mazursko-indyjskie

Alicja Kulik

Dziennikarka Polskiego Radia Olsztyn wyróżniona nagrodą Grand Press

 

 

Zrozumieć Warmię to znaczy zacząć słuchać

 

25 lat pracy w terenie pokazało mi, że Warmia ma wiele twarzy. Każda z miejscowości ma dla mnie twarz człowieka, którego kiedyś tu spotkałam – mówi Alicja Kulik, dziennikarka Radia Olsztyn.

 


Olsztyn to dla Ciebie…
Miasto, w którym się urodziłam. Moi rodzice pochodzą z różnych stron: tata ze Śląska, mama z Kurpi. Wybuchowa mieszanka. Takie były czasy. Wszyscy, którzy trafiali po wojnie do Olsztyna, byli skądś.

 


Jak poznali się Twoi rodzice?
Poznali się w kortowskiej kawiarni. Tata przyjechał latem na jakieś studenckie praktyki. Historia jego rodziny sięga XVIII wieku, kiedy z Saksoni wywędrowała do Transylwanii lub, jak kto woli, Siedmiogrodu, który wtedy był już prowincją monarchii habsburskiej. Na przełomie XIX i XX wieku przenieśli się na Śląsk, najpierw do Tarnowskich Gór, a potem do Rybnika. Tam urodził się mój tata. Studia rozpoczął w Gliwicach, a kontynuował już na Uniwersytecie Warszawskim. Myślę, że jako młody Ślązak w latach 60-tych w stolicy, a później tu na Warmii miał kompleks inności, np. w domu nigdy nie mówił po śląsku, czasem tylko jak był w dobrym humorze rzucał pojedyncze słowa, na które ja, jako dzieciak bardzo czekałam, bo brzmiały egzotycznie i zabawnie. Jak rodzice spotkali się w Kortowie, mama od kilku lat mieszkała już w Olsztynie. Przyjechała tu jako osiemnastoletnia dziewczyna do siostry i brata, którzy przeprowadzili się do miasta za lepszym życiem. Taki był wtedy kierunek. Awans społeczny. Mama zdała maturę i zaczęła pracować. Rodzice pobrali się późno, jak na tamte czasy, bo oboje mieli ponad 35 lat. Jestem więc późnym dzieckiem i jedynaczką.

 


W domu rodzice łączyli dwie kultury: Śląsk i Kurpie?
Nie. W ogóle myślę, że nie było im łatwo. To było małżeństwo z rozsądku, tak to dziś widzę. Tata trochę odcinał się od Śląska, mama przeciwnie: na Kurpiach wszystko było najlepsze. Dziś przyznam trochę z zawstydzeniem, że przez długi czas niechętnie przyznawałam się do Kurpi mojej mamy… i nie chodzi tu absolutnie o wieś, ale o tę niesławę „szabrowniczą” jaka się za Kurpiami ciągnęła. Przez wiele lat nie dostrzegałam niezwykle bogatej kultury kurpiowskiej, a widziałam jedynie te „rajzy” po dawnym pograniczu w 45 roku. Z tego co wiem, to jedynie jedna z mamy sióstr po zamążpójściu przeniosła się „do Prus”, jak wtedy jeszcze mówiono i dziś mam liczną rodzinę w powiecie lidzbarskim. Nie był to jednak szaber, a szukanie ziemi i pracy w trudnych latach powojennych.
Z kolei mój tata, rocznik ‘39, dopiero wiele lat później zaczął „godoć” o Śląsku. Cieszę się, że udało mi się przed śmiercią taty nagrać jego wspomnienia. Tata mówił dobrze po niemiecku, lubił ten język, to była jakaś filologiczna fascynacja, choć filologiem nie był. Myślę, że po nim odziedziczyłam zamiłowanie do melodii tego języka, bo dla mnie nie jest on szorstki.

 


Na studia wyjechałaś z Olsztyna.
Tak, po liceum wyjechałam na studia do Poznania, na filologię angielską. Lubiłam to miasto, mieszkałam w nim 10 lat i chciałam zostać, ale nie udało się. W Poznaniu pracowałam najpierw jako tłumaczka w kancelarii prawnej, ale nie potrafiłam zagrzać miejsca. W ciągu 5 lat zmieniłam pracę cztery razy. Nie widziałam siebie w roli ani nauczycielki, ani tłumaczki, ani asystentki prezesów. Wciąż coś mi nie pasowało. Marzyłam o radiu. Jako licealistka słuchałam Trójki godzinami, znałam na pamięć całą ramówkę. Równolegle z pracą zarobkową rozpoczęłam współpracę z regionalną rozgłośnią Polskiego Radia w Poznaniu, z Radiem Merkury. Weekendy spędzałam w redakcji kulturalnej, ucząc się warsztatu reporterskiego od pani Barbary Miczko-Malcher. Była moją mentorką. Zabierała mnie ze sobą na reportaże. Jestem jej wdzięczna, bo nie wszyscy dziennikarze chcą się dzielić wypracowanym warsztatem, wiedzą, doświadczeniem, a Pani Basia była niezwykle hojna. Do dziś pamiętam swoje wzruszenie, gdy wpisała mnie jako współautorkę jednego z reportaży. Wtedy naprawdę na to nie zasługiwałam.

 


Zasługiwałaś.
Nie wiem, chyba nie. W każdym razie dużo się od niej nauczyłam. Kiedy w 2000 roku wróciłam do Olsztyna, w ręku miałam dyskietkę z tym reportażem. Mogłam więc już powiedzieć, że co nieco wiem, o co chodzi w radiu.

 


Do Olsztyna wróciłaś właśnie z tą myślą, że pójdziesz pracować do radia?
Tak.

 


I przyszłaś do rozgłośni olsztyńskiego radia, jak to się mówi, prosto z ulicy?
Można tak powiedzieć. Pamiętam spotkanie w radiowej kawiarni w sierpniu 2000 roku. Wcześniej zadzwoniłam i umówiłam się na rozmowę z zastępcą redaktora naczelnego, panem Wojtkiem Ogrodzińskim. W radiu przy bufetowym stoliku zapytał: „Dlaczego chce Pani pracować w radio?”. Odpowiedziałam to, co pewnie mówi wielu, że kocham radio, że lubię słuchać ludzi. „A gdzie się Pani widzi?” – zapytał. „W reportażu” – wypaliłam. Pamiętam, że Pan Wojtek uśmiechnął się pobłażliwie. A ja właśnie w swojej naiwności tak to sobie wyobrażałam: będę jeździć i rozmawiać z ludźmi. Dziś już wiem, że wyobrażenia to największa przeszkoda w życiu. Tworzymy sobie jakiś obraz, a kiedy rzeczywistość okazuje się inna, jest duże ryzyko, że się na nią pogniewamy. Lepiej nie mieć wyobrażeń.

 


Wracałaś z Poznania z poczuciem porażki? W końcu wyjechałaś z Olsztyna po to, żeby coś osiągnąć…
Porażki – nie… chociaż może trochę… Na pewno był to pewien rodzaj rozczarowania dorosłym życiem, jedna z pierwszych życiowych lekcji. Czy przyjechałam do Olsztyna, żeby coś osiągnąć? Nigdy nie myślałam w takich kategoriach, nie chciałam robić żadnej kariery. Chciałam po prostu spokojnie żyć, robić to, co lubię, jakoś ułożyć sobie życie… I postawiłam trochę na jedną kartę, skoro wracam do Olsztyna, to nie będzie żadnych skrótów, żadnych kompromisów: idę do radia.

 


Jak wyglądały pierwsze miesiące pracy w olsztyńskiej rozgłośni? Od razu trafiłaś do redakcji reportażu?
Oczywiście, że nie! Nie było zresztą takiej redakcji. Droga wszystkich adeptów dziennikarstwa jest podobna: rano przed kolegium, szło się pod tzw. „kalendarz”. To była taka tablica w newsroomie, na której wypisywano tematy do realizacji. Każdy otrzymywał zadanie i ruszał w teren. W pierwszym okresie zajmowałam się prawie wszystkim: raz informacje o robotach drogowych, innym razem uliczne korki, później przez moment sesje Rady Miasta, jakiś wyrok w sądzie itd. Materiały przygotowywałam do porannego albo popołudniowego pasma. Liczyło się tempo, umiejętność skrótu. Presja czasu, jak dla mnie, była ogromna. Dziś już lepiej funkcjonuję w tym rytmie, ale nie przepadam za tym. Zawsze potrzebowałam chwili, oddechu, żeby tak się „przespać z tematem”. Chodziło o taki dystans i pogłębienie, dlatego tak bardzo ciągnęło mnie do reportażu. Nie powiem, że mam jakąś super refleksyjną naturę, ale zdecydowanie bliżej mi w stronę narracyjną, niż w stronę „wydarzeniówki”. Po przyjściu do radia przez pół roku byłam współpracowniczką, ale już wtedy bardzo zależało mi, żeby robić reportaże. Dziś nazwałabym je wprawkami, wówczas było to dla mnie coś wielkiego. Zostawałam po godzinach, po skończonej pracy w newsroomie, żeby robić to, co naprawdę lubiłam. Wracałam do domu o drugiej, trzeciej w nocy, szczęśliwa. Naprawdę szczęśliwa. I chciało mi się wstawać rano.

 


Jakie wrażenie zrobił na Tobie Olsztyn w 2000 roku? Z jakiego miasta wyjeżdżałaś, a do jakiego wróciłaś?
Olsztyn w 2000 roku był inny niż ten, z którego wyjeżdżałam w roku 1990, to jasne. Wtedy przede wszystkim niewiele wiedziałam o swoim mieście. Dobrze się tu czułam, ale – teraz to wiem – to była terra incognita. O historii miasta, Warmii, Mazur nie wiedziałam prawie nic. No bo, od kogo miałam się dowiedzieć? W domu nie mogłam, w szkole też nie. W tamtym czasie Olsztyn to była rodzina, kilkoro przyjaciół, grupa kolegów i koleżanek ze szkoły. Kino, wyjazdy, prywatki. Wyjeżdżałam z miasta, które wchodziło w okres transformacji widocznej na każdym kroku: łóżka polowe przy największym domu handlowym w Olsztynie „Dukatem”, a na nich ciuchy, kawa, czekolady, proszki do prania i inne dobra z Zachodu. Ten Zachód przyszedł do mnie jeszcze inną drogą. Nie wspominałam, że kiedy chodziłam do podstawówki mój tata wyjechał do Niemiec i bardzo szybko otrzymał niemieckie obywatelstwo. Dla mnie koniec połowa lat 80-tych to był czas paczek, które, nie wiem dlaczego, zawsze były dostarczane nocą. Pierwszy raz pojechałam do taty po pierwszej klasie liceum i od tamtej pory każde wakacje spędzałam w Niemczech, w miejscowości położonej koło Bonn. Tam mieszkała część kuzynów taty, no i mój dziadek. Co ciekawe, jego rodzinie zdecydowanie bliżej było do tych Ślązaków, którzy pielęgnowali polską tożsamość, w przeciwieństwie do rodziny od strony babci. A jednak, paradoksalnie, babcia została w Rybniku, nie wyjechała, czy też nie uciekła po 1945 roku, a to dziadek po jej śmierci w 1971 roku zdecydował się wyemigrować. I wtedy ściągnął tatę.

 


Czujesz, że masz serce na pół?
Nie. Serce zdecydowanie mam tutaj. Ale rozumiem złożoność mojej rodzinnej historii i specyfikę tego miejsca, w którym się urodziłam.

 


Kiedy poczułaś, że Olsztyn to jest Twoje miejsce? Że zatoczyłaś koło, ale to tu masz być, w Olsztynie, na Warmii. Czy był w ogóle taki moment?
Myślę, że przez pierwsze dwa, trzy lata pracy w radiu nie miałam czasu na refleksję. To był bardzo intensywny okres. Oduczałam się Poznania. Praca wciągnęła mnie bez reszty. Robiłam wszystko z zaangażowaniem, ale bez głębszego zastanowienia nad tym, co mnie otacza. Dziś trochę się tego wstydzę, ale tak to wtedy wyglądało. Widocznie ten czas był mi potrzebny, żebym stanęła na nogi.

Od samego początku bardzo dużo jeździłam po Warmii i Mazurach, i to właśnie te wyjazdy były wtedy najlepszą częścią tej pracy. Z moją redakcyjną koleżanką, Anią Minkiewicz-Zarembą, często mówimy, że mamy ogromne szczęście: możemy po prostu wsiąść w samochód, pojechać w teren, poznawać miejsca i ludzi, i rozmawiać.

I wtedy właśnie bardzo powoli zaczęło pojawiać się poczucie bycia u siebie.


To oszałamiające, ile nagród zdobyłaś za swoje reportaże!
Aż tak dużo ich nie było, no i nie dla nagród się pracuje. Tradycja polskiego reportażu jest bardzo bogata. W Polsce w wielu rozgłośniach regionalnych pracują naprawdę wybitni reportażyści. Tak to widzę.

 


Nie każdy dziennikarz zdobywa Grand Press. Ty dostałaś tę nagrodę.
Dostałam, ale to nie zmienia tego, co wcześniej powiedziałam. Są regionalne rozgłośnie Polskiego Radia, które mają długoletnią i bogatą tradycję reportażu. Szkoda, że w Radiu Olsztyn nie udało się przez ponad 70 lat stworzyć redakcji reportażu.

 


Od początku było Ci bliżej do tematów związanych z tą ziemią, z regionem?
Gdy przyszłam do pracy, Radio Olsztyn miało już cykl pt. „Małe ojczyzny”, audycje redakcji społeczno-kulturalnej poświęcone mieszkańcom Warmii i Mazur. Od 25 lat tropimy ślady historii, tej odległej i tej całkiem bliskiej. Opowiadamy o tym, co przetrwało w pamięci, co buduje tożsamość miejsca i ludzi, którzy przyjechali tu z różnych stron po 1945. Oddajemy głos Warmiakom i Mazurom, których jest coraz mniej, a którzy trwali tu pomimo niesprzyjających czasów; towarzyszymy z mikrofonem tym, którzy wyjechali, dobrowolnie albo przymuszeni, i teraz wracają w podróżach sentymentalnych. Opowiadamy o wydarzeniach, które na lata zdeterminowały historię tych ziem, o Plebiscycie, o wojnie i o powojennym podtrzymywaniu tożsamości i kultury przez tę ludzką mozaikę zamieszkują Warmię i Mazury. To są właśnie nasze „Małe ojczyzny”.

 


Dopiero wtedy zaczęłaś naprawdę odkrywać Warmię i Olsztyn? Co było dla Ciebie pierwszym ważnym odkryciem?
Tak, to był mój drugi uniwersytet. Mazury, Warmia, Olsztyn przestawały być terra incognita. A co było odkryciem? Chyba to, że ludzie chcą opowiedzieć swoją historię, chcą być wysłuchani. Ci, którzy wiele doświadczyli, a niewiele mogli wcześniej mówić, albo ze strachu, albo z wycofania, albo z takiego przeświadczenia, że ich historia jest nieważna. Lubię słuchać i odkąd sięgam pamięcią miałam w sobie taką obawę, że jeśli przerwę komuś, to coś ważnego przepadnie. Dlatego spędzałam na nagraniach długie godziny. Dziś, po 25 latach pracy w radiu, kiedy jestem w trasie i mijam wsie i miejscowości, stają mi przed oczami niejednokrotnie ci ludzie i słyszę ich głosy. Na przykład ilekroć przejeżdżam przez Sądry, myślę o Pani Krystynie, Mazurce, która założyła muzeum regionalne, a obok prowadzi pensjonat i zastanawiam się, czy nadal przyjeżdżają do niej wycieczki dawnych mieszkańców na „Kaffee und Kuchen”. Po tylu latach wiele miejscowości wiąże się z jakimiś historiami. Nie zapomnę wakacji sprzed ponad dziesięciu lat. Reporter musi mieć na siebie pomysł w czasie letniej ramówki, najlepiej jakiś wakacyjny cykl. Wtedy Wydawnictwo Retman wydało mazurskie baśnie. Pomyślałam: ciekawe, czy te historie żyją w miejscowościach, o których opowiadają? Napisałam scenariusz, został zaakceptowany. Pięć audycji w tygodniu, przez dwa miesiące. Kiedy ruszyłam o świcie w drogę na pierwsze nagrania, popłakałam się. Co ja sobie wymyśliłam!? – wyrzucałam sobie. Będę pukać do obcych ludzi i pytać; „Czy znają państwo baśń o Kłobuku?” Przecież pomyślą, że zwariowałam. Byłam przygotowana na fiasko. A jednak stało się inaczej. Choć fizycznie to był prawdziwy maraton, poznawczo i emocjonalnie doświadczenie niezwykłe. Spotkałam się z ogromną życzliwością i ciekawością. Nie wiem, jakby było dziś, ale wtedy poczułam, że gościnność jest naszą cechą, a w każdym razie tu na Warmii i Mazurach. Spędzałam w trasie całe dnie i prawie wszędzie byłam zapraszana do stołu. I te rozmowy… bezcenne. Cykl spodobał się słuchaczom, więc w kolejnym roku powtórzyliśmy go. Łącznie powstało ponad siedemdziesiąt odcinków.

 


O czym ludzie z Tobą rozmawiali?
Pomysł był taki, żeby zacząć od baśni, a potem przejść do ludzkiej pamięci. Zawsze pytałam, jak trafili moi rozmówcy do tego miejsca, co ich tu przywiodło. Najpierw chciałam znaleźć kogoś, kto pamięta historię przełożoną na język bajki, bo każda legenda miała jakieś zakorzenienie w rzeczywistości. Albo był to Diabelski Kamień w Bisztynku, albo nazwisko gospodarza, w innym miejscu dom, w którym straszyło. W każdej opowieści szukałam konkretu: cmentarza, skrzyżowania dróg, czyjegoś imienia. Bywało, że ludzie podawali mnie sobie z rąk do rąk: „Wie pani, ja nie wiem, ale jest tu taka stara Mazurka, ona na pewno zna tę historię”. I tak chodziłam od domu do domu. Pytałam o baśnie, o legendy, czy je pamiętają, jak je zapamiętali. Interesowało mnie, czy te historie pochodzące z innego świata, do którego nowi mieszkańcy nie należeli, przyswoili sobie, czy się z nimi utożsamiali. Ale rozmawialiśmy też o ich życiu. To były niezwykłe opowieści – o ludziach, którzy przyjechali tu z Wileńszczyzny, z akcji „Wisła”, z Kresów, z Warszawy… Przecież Warmia i Mazury to był region, gdzie po 1945 roku można było zniknąć, przeczekać i wielu ludzi szukało tu schronienia przed prześladowaniami UB. W Dąbrównie, o czym mało kto wie, stanęła pierwsza kapliczka upamiętniająca Powstanie Warszawskie. Została odsłonięta 1 sierpnia 1946 roku, a postawił ją Mikołaj Wasik – żołnierz Armii Krajowej, powstaniec warszawski, którego córka, łączniczka, zginęła w powstaniu. To właśnie jej ojciec poświęcił kapliczkę z niebieską figurą Matki Boskiej i, co ciekawe, napisem „Powstanie sierpniowe”.

 


Co było dla Ciebie w tym odkrywaniu Warmii najbardziej zaskakujące, niewiarygodne, albo trudne, jeśli chodzi o historie, które poznawałaś?
Nie powiem nic odkrywczego, była to konstatacja: ile człowiek może w swoim życiu znieść… No i to, że naprawdę żyję na pograniczu, na którym jak mówił ks. Tischner „można albo zgłupieć, albo zmądrzeć i kto głupi, a postawi się go blisko granicy, to zostanie jeszcze głupszy, a kto mądry i stanie blisko granicy – ten zobaczy wielkie horyzonty i wielki świat”. Często to sobie powtarzam. Bardzo ważnym zawodowym i osobistym doświadczeniem było poznanie środowiska Borussii, jednej z najstarszych organizacji pozarządowych w Polsce, działającej od 1990 roku, które poznałam już na początku lat 2000, czyli zaraz po powrocie do Olsztyna. Jestem członkinią Wspólnoty Kulturowej Borussia, mam zaszczyt być przewodniczącą Fundacji Borussia, a Borussiański etos, manifest jest mi bliski, i w życiu osobistym i zawodowym..


Czyli…
Czyli, że wartością jest wielokulturowość tych ziem, szacunek i odpowiedzialność za to, co pozostawili zarówno, ci którzy byli tutaj przed nami, jak i ci, którzy po wojnie zostali zmuszeni do rozpoczynania wszystkiego od nowa: Warmiacy, Mazurzy, Niemcy, Polacy, Litwini, Ukraińcy… I że nie ma innego myślenia o świecie niż myślenie etyczne.

 


Nosisz w sobie taką opowieść, o której mieszkańcy Warmii i Mazur nie chcą zapomnieć i której Ty też nie pozwoliłaś zamilknąć?
Na pewno nie mogę przypisać sobie żadnej zasługi „na wyłączność”. Robią to wszyscy dziennikarze zajmujący się tą tematyką. Przez 25 lat bywały różne momenty, różne rocznice, różne fale zainteresowania. W wielu audycjach wracaliśmy do tragedii Warmiaków i Mazurów, zamieszkujących te ziemie od stuleci, po czym po 1945 roku stali się obywatelami drugiej kategorii. Te opowieści o spychaniu na margines były obecne w rozmowach z Erwinem Krukiem, z którym miałam zaszczyt wielokrotnie rozmawiać. Pan Erwin był też sąsiadem moich rodziców, mieszkał w bloku obok.

 


Jeden z najważniejszych pisarzy tego regionu.
Tak. Senator, działacz mazurski, poeta, pisarz. Bardzo dużo się od niego nauczyłam. W ogóle praca w radiu, jak już powiedziałam, była moim drugim uniwersytetem.

 


Mówisz o przywileju spotykania niezwykłych ludzi. A czy miałaś poczucie, że niektóre opowieści niejako same do Ciebie przychodziły, że one poniekąd wybierały Ciebie?
Reporterzy mają szczęście, bo nie siedzą w redakcji, tylko jeżdżą. A jak się jeździ, to historie same przychodzą, bo spotyka się ludzi, uczestniczy w różnych wydarzeniach. Były lata, kiedy dwa, trzy razy w tygodniu jechałam w teren. Wtedy to była norma.

 


Nadal podróżujesz po Warmii i odkrywasz ją nie tylko w sensie ludzkim, ale i materialnym.
Tak, oczywiście. Między innymi w cyklu „Małe ojczyzny” podejmujemy tematy związane właśnie z dziedzictwem materialnym. Jak je chronić, jak o nie dbać? Czy istniejące przepisy dają samorządom dobre narzędzia, aby to, co jest od 80 lat pod naszą opieką nie rozpadało się przez niedbalstwo, albo zaniechanie.

 


I jak to, Twoim zdaniem, wygląda?
Uważam, że mamy znakomitych fachowców, zarówno w służbach konserwatorskich, jak i w Narodowym Instytucie Dziedzictwa. Borussia też od lat pracuje niestrudzenie i buduje świadomość młodych i dorosłych. Przez 25 lat widziałam na Warmii i na Mazurach wiele zmian, niektóre na lepsze, inne nie. Niektóre pałace i dwory mają szczęście i trafiają w ręce ludzi wrażliwych, odzyskują dawny blask. To cieszy, gdy po jakimś czasie w miejsce ruiny widzę odrestaurowaną budowlę. Ale są też takie, które jeszcze w pierwszej dekadzie XXI wieku istniały, a dziś to tylko wspomnienie. Drugi wielki temat to nowe budownictwo, jakie my być? Odwoływać się do tradycji tego regionu, czy hulaj dusza piekła nie ma? Różnie z tym jest. Choć trzeba podkreślić ogromną pracę i starania, aby uporządkować szybko wkradający się chaos, takich osób jak Iwona Liżewska z warmińsko-mazurskiego oddziału NID-u, czy nieodżałowany Wiktor Knercer.

 


Kiedy jeździsz po Warmii jako reporterka, to czy masz poczucie, że to miejsce jest inne niż reszta Polski: bardziej poranione, może mniej zintegrowane?
Tak, miewam takie poczucie. Paradoksalnie, to co może być siłą, czyli wielokulturowość, staje się swoim przeciwieństwem – słabością, bo bywamy nieufni wobec siebie i żyjemy stereotypami. Animozje sprzed lat, miejsce pochodzenia, historia rodzinna, przynależność do którejś z mniejszości narodowych potrafią być przeszkodą w budowaniu nowej wspólnoty, tej najmniejszej, sąsiedzkiej. Zamiast współpracy, pustka. Jest różnica między Warmią, Mazurami, a takimi regionami jak Podlasie, Białostocczyzna, gdzie ludzie od pokoleń żyją w tej samej wsi, na swojej ojcowiźnie, są zakorzenieni, mają ciągłość. U nas tego nie ma. Przez wiele lat towarzyszyło ludziom tu mieszkającym poczucie tymczasowości. I to w jakieś szczątkowej formie przetrwało. Pamiętna historia Agnes Trawny i lęk, jaki wzbudziło pojawienie się roszczeń byłych mieszkańców, którzy w latach 70-tych, 80-tych wyjeżdżali do Niemiec. „Niemcy wrócą i będą odbierać domy”, powtarzali ludzie za politykami, którzy na takich hasłach zbijali swój kapitał. To budzi nieufność. Raptem to 80 lat po wojnie, i dużo i mało. Niełatwo o prawdziwą wspólnotę.


Czy to się zmieniło?
Może trochę…

 


Brakuje zakorzenienia, wspólnoty?
Powiem słowami Ryszarda Michalskiego, bardzo ważnej dla regionu postaci. Jest animatorem kultury, socjologiem, liderem Stowarzyszenia „Tratwa”. Rysiek powtarzał, że kapitał społeczny na Warmii i Mazurach jest słaby. Potwierdzają to badania prof. Barbary Fatygi z lat 2011-2015, opracowane potem jako diagnoza dla Warmii i Mazur pod tytułem „Kultura pod Pochmurnym Niebem”. Rysiek był koordynatorem tych badań na Warmii i Mazurach. Tymczasowość, nieufność, inercja. Brak odpowiedzialności za wspólne dobro. Niewystarczająca współpraca na linii mieszkańcy – samorząd. Jeśli coś się pielęgnuje, to najczęściej tylko na własnym, prywatnym podwórku: „To jest moje, więc o to dbam”. Ale już za płotem, niekoniecznie.

 


Wspólnotowość jest, ale słaba?
Nie na tyle mocna, żeby faktycznie zmieniać rzeczywistość. Działa w skali mikro – zmienia życie małych społeczności. Ale może o to chodzi…? Wspólnota nie może być wielka. Po prostu dobrze by było, gdyby było ich więcej. Trzeba przyznać, że przez ostatnie prawie trzy dekady powstało wiele stowarzyszeń, organizacji pozarządowych, często dzięki ludziom, którzy tu się przeprowadzili z dużych miast i zaczęli działać społecznie.


Masz na myśli tych, którzy przyjechali tu później, w latach 70., 80., 90.?
Dokładnie. Właśnie z Ryśkiem Michalskim brałam udział we wspomnianym projekcie badawczym, w ramach którego przeprowadziłam około stu wywiadów z ludźmi, którzy przyjeżdżali na Warmię i Mazury od lat 70. do 2000 roku. To była kolejna fala osadników zwanych „warszawiakami” albo „aliantami”. Ludzi, którzy kupowali domy, siedliska po Warmiakach i Mazurach. I właśnie oni, ci „nowi”, zaczęli wprowadzać nową jakość. Na przykład środowisko w Węgajtach, w Nowym Kawkowie, Gotkach, Pupkach, żeby wymienić tylko mały obszar w podolsztyńskiej gminie. Tacy ludzie jak Mutka i Wacek Sobaszek, Gosia i Wolf Niklaus. Przyjechali tu, bo szukali przestrzeni dla budowania wspólnot, dla społecznego zaangażowania, szukali wolności dla artystycznej ekspresji, jakiegoś sensu. Takich ludzi jest bardzo dużo w całym regionie. Mieszkają tu dopiero 10, 15, 20 lat, a wiedzą o tym skrawku ziemi czasem więcej niż ci, którzy żyją tu się urodzili. Znam sołtyski, które wcześniej pracowały w korporacjach w Warszawie, a dziś prowadzą stowarzyszenia, ożywiają lokalne wspólnoty, mobilizują ludzi. Ci wszyscy ludzie widzą potencjał tego miejsca, to oni są często takimi „lokomotywami”, które przyciągają miejscowych. Bez nich, bez ich energii, wiele wartościowych rzeczy by się tu po prostu nie wydarzyło. Ale czasem i oni się wypalają, zaczyna zwyczajnie brakować sił, energii, wsparcia finansowego ze strony samorządu, bo jak długo można pracować społecznie dokładając do tego?

 


Czy Twoim zdaniem Warmia potrzebuje dziś opowieści o sobie na nowo? Współcześni twórcy próbują ją na nowo zdefiniować, odrzeć z PRL-owskich naleciałości i ideologii. Jak Ty to widzisz?
Każde pokolenie potrzebuje swojej opowieści. I są twórcy, którzy odzierają pazłotko z tej krainy tysiąca jezior. Ukazują, co buzuje pod powierzchnią. Lasy, jeziora, aleje – to wszystko oczywiście prawda. Nam się lepiej i piękniej żyje, a turystów przyciąga. Ale nawet wśród tych ostatnich trafiają się coraz częściej tacy, którzy zaczynają się nudzić żaglówkami i plażą. Trzeba znajdować nowy język, który dotrze zarówno do nas, mieszkańców, jak i do ludzi, którzy niekończenie wiedzą, czy są jeszcze na Warmii, czy już na Mazurach. Narosło wiele nowych mitów i dołączyło do tych, które trwają w tej przestrzeni od dekad. I są autorzy, którzy próbują tę warmińskość i mazurskość opowiedzieć na nowo, zrozumieć, dać głos temu, co nowe, co wrosło już w tę przestrzeń. Chodzi o inny język i inne konteksty – społeczne, kulturowe, polityczne też. To, co mówi do nas przeszłość, zawsze przepuszczamy przez własną wrażliwość i doświadczenie. Pod tym względem znakomita jest książka Joanny Wilengowskiej „Król Warmii i Saturna”. Wspaniała opowieść o świecie i o człowieku, o ludziach, kiedyś niesłyszanych, dziś odzyskujących swój głos.


Warmia ma jeszcze jakieś białe plamy, historie, których nikt nie dotknął, bo może wciąż są zbyt trudne?
Nie znam takich historii, ale to nie znaczy, że ich nie ma. Na pewno nie wszystko zbadano do końca, a archiwa są przepastne i mogą jeszcze kryć coś, co warto i co trzeba odkryć, choć zapewne z oczywistych powodów jest tego coraz mniej. Ale jeśli pytasz, czy istnieje jakieś zjawisko, którego nikt jeszcze nie opisał, to raczej nie. Raczej wszystko zostało już nazwane, tylko nie do końca zrozumiane i, jak to się mówi, uwewnętrznione.

 


Co dla Ciebie jest największym skarbem tego regionu? Wielokulturowość, wielogłosowość, różnorodność? A może te rzeczy, które przez lata były przemilczane?
To wszystko, co wymieniłaś. Pamiętam rozmowę w niewielkiej mazurskiej wsi koło Wydmin, nazywa się Czarnówka i jest zamieszkana przez przesiedleńców z akcji „Wisła”, ich dzieci i wnuki. Trafiłam tam kiedyś na wspólne świętowanie, wspominki. Jeden starszy pan na pytanie za czym tęskni, odpowiedział: „Wie pani, za czym ja tęsknię? Jak zamykam oczy, to pod powiekami widzę tamtą jabłoń, tamten dom, tamte pagórki. Nie tutaj i nie takie”. Ile takich rozmów miałam! Jeden wielki chór rozpisany na głosy i w każdym tęsknota, poczucie jakieś straty. To było dla mnie zawsze bardzo poruszające.

 


Myślisz, że reportaż to sposób na ocalenie pamięci? Na ochronę czegoś, czego nie da się nazwać, tych wszystkich tęsknot?
Tak, reportaż to „ocalenie od zapomnienia”. Zapis emocji w głosie, refleksji, chwili, która się nigdy więcej nie powtórzy.


Czy są takie reportaże, które Ciebie samą zmieniły?
Nie. Ale już ich bohaterowie i ich losy – tak. Może nie tyle zmienili, co wypalili we mnie swój ślad. Chodzi mi o pewną bliskość, którą poczułam, o pewne wspólne odczuwanie, wrażliwość, o zachwyt. To jest dość długa lista osób.


Czujesz granicę między cudzą prywatnością a prawem słuchacza do prawdy? Słuchacz ma prawo do prawdy, ale w tych historiach Twoich bohaterów jest też wiele intymności, ich prywatnych spraw.
Wychodzę z założenia, że jeśli ktoś rozmawia ze mną przy włączonym mikrofonie, to świadomie zgadza się na to, żeby ta opowieść poszła w świat. Oczywiście zdarzają się sytuacje, gdy ktoś mówi coś bardzo osobistego, zwierza się, odsłania. Wtedy, jako reporterka, cieszę się, bo taka otwartość jest ważna, bo wybrzmiewa w niej prawda, a – przytoczę klasyka – jedynie prawda jest ciekawa. Ale bywa też, że po zakończonej rozmowie ktoś mówi: „Proszę to wyciąć”. Śmieję się, że powstałby długi reportaż pt. „Proszę to wyciąć”. Czasem sama podczas montażu muszę zdecydować, czy czyjaś wypowiedź jest na tyle intymna, że byłoby niewłaściwe, gdybym dała temu wybrzmieć przez głośniki. Pod wpływem emocji powiemy czasem o jedno słowo za dużo… Raz nie wycięłam czegoś, co powinno być wycięte i do dziś czuję się z tym bardzo źle.

 


Od 25 lat słuchasz Warmii, słuchasz jej mieszkańców, ludzi stąd. Dziś czujesz, że Twoja własna historia też jest już z tą ziemią spleciona?
Tak. Przed 1990 rokiem nigdy bym nie powiedziała, że kocham Olsztyn, Warmię. A dziś wiem, że można pokochać skrawek ziemi. Unikam patosu, nie lubię wielkich słów, ale to jest miłość do miejsca. Pamiętam taki moment: wracałam latem z nagrań, jechałam wolno szpalerem drzew, gdzieś między Jezioranami a Dobrym Miastem. Patrzyłam na pagórki, pola, zachodzące słońce i poczułam ogromne wzruszenie i chciałam, żeby ta chwila się nie kończyła. Pomyślałam wtedy: jakie to szczęście, że mogę tu być, że mogę o tym opowiadać, że to jest moje życie. Uważam to za przywilej: móc słuchać ludzi. Żałuję jednej rzeczy, że nie zgłębiłam bardziej tematu PGR-ów i tych, którzy zostali w tych blokach w szczerym polu. To był jeden z moich pierwszych dużych tematów na samym początku pracy w radiu. Widziałam, jak rodzi się bieda, jak pojawia się poczucie upokorzenia i bezsilności. Potem po latach wróciłam na chwilę do tego tematu i zrobiłam cykl audycji o sklepie obwoźnym, który prowadziła pani Danuta, była księgowa z PGR Sątopy-Samulewo. Dzielna kobieta. Znała tych ludzi, współczuła im i była ich wielkim wsparciem. Chciałam pokazać ten niewidzialny dla wielu świat, tak blisko nas. To był ważny temat i cieszę się, że powstały znakomite prace, np. książka „Zboże rosło jak las. Pamięć po peegerach”, mojego kolegi Bartka Panka ze Studia Reportażu Polskiego Radia w Warszawie.


W Olsztynie masz dzisiaj swoje ulubione miejsca?
Las Miejski. Po pierwsze, jest tuż obok radia, które, moim zdaniem, jest najpiękniej położoną rozgłośnią w Polsce. Po drugie, ten szlak wzdłuż Łyny ma w sobie coś magicznego. W ogóle bardzo lubię Olsztyn. Jestem dumna, że tak wypiękniał.

Kiedy przyjeżdżają znajomi z kraju, czy ze świata, mówią jednym głosem: „Ale piękne miasto!” Dzisiaj, idąc tu na spotkanie, mijałam rodzinę z dziećmi. Dziewczynka powiedziała: „Mamo, nie wiedziałam, że w Olsztynie jest tyle zabytków!”. A mama odparła: „No widzisz? A my jeszcze nic nie widzieliśmy. Musimy to nadrobić.” Ludzie znowu zaczynają patrzeć na to miasto z zachwytem. Jestem umiarkowaną optymistką i najpierw widzę to, co fajne, a dopiero potem jak poskrobię, muszę przyznać, że nie wszystko jest takie gładkie, jak na pierwszy rzut oka. Więc jak się trochę poskrobie, to jest nad czym pracować.

 


Na ile w Twojej osobistej historii ważnym miejscem jest Tyniec? Czego szukałaś w Tyńcu, czego nie znalazłaś w mikrofonie radiowym?
Nie byłoby Tyńca, gdyby nie radio. U mnie wszystko jakoś przez to radiowe sitko przechodzi. Zlecono mi raz temat o ludziach, którzy w codziennym chaosie szukają ciszy i wyjeżdżają do klasztorów. Dziesięć, piętnaście lat temu panował taki trend. Porozmawiałam wtedy z kilkoma osobami z Olsztyna, które jeździły właśnie do Tyńca, audycję przygotowałam i temat gdzieś odpłynął.

Rok później dopadł mnie mały kryzys, rodzaj wypalenia. I przypomniałam sobie o Tyńcu, że może tam powinnam pojechać, żeby złapać oddech, wyhamować, zdjąć z ręki zegarek. Trafiłam na warsztaty wprowadzające do reguły św. Benedykta, prowadzone przez ojca Włodzimierza Zatorskiego. Ojciec Włodzimierz był niezwykłym człowiekiem: fizyk po Uniwersytecie Jagiellońskim, założyciel wydawnictwa Tyniec. Miał w sobie tę cudowną równowagę między materią a duchem. Był głęboki, uważny, potrafił słuchać. Kiedy dowiedział się, że pracuję w radiu, poprosił o pomoc i przesyłał nagrania swoich codziennych homilii, a ja je lekko „czyściłam” z powtórzeń, z takich werbalnych, niepotrzebnych wypełniaczy. To mnie wyciszało, a o. Włodzimierz umieszczał te nagrania na swojej stronie. Ojciec Włodzimierz zmarł w czasie pandemii.

 


Zostałaś oblatką.
Tak. Stało się to jakoś naturalnie. Oblaci to ludzie świeccy, którzy chcą żyć duchowością reguły św. Benedykta i wiążą się z konkretnym klasztorem.


Czyli: uważność, pokora, cisza.
Tak, ale to trudna sprawa. Szczególnie z pokorą, bo nie chodzi tu o jakieś zakompleksienie, o uniżanie się, o postawę „przepraszam, że żyję”. Pokora to konkret, takie wewnętrzne nastrojenie, która pozwala poznać siebie, a potem uciszyć ego. To usłyszałam od o. Włodzimierza. No właśnie… Trudna sprawa. (śmiech)

 

 


Kiedy wyłączasz mikrofon i wychodzisz z radia, to kim wtedy jest Alicja Kulik?
Tą samą osobą, może dlatego, że przez długi czas było tylko radio i życie prywatne podporządkowałam życiu zawodowemu (śmiech) Bardzo zachwiana równowaga. Zmieniałam to powoli i świadomie. Dziś jest lepiej. Od dwóch lat jestem w związku i jestem szczęśliwa i spokojna. Dzięki mojemu przyjacielowi i partnerowi, podróżuję i odkrywam świat, który był mi zupełnie nieznany. Andrzej pokazuje mi Indie, których duchowość i życie codzienne fascynują mnie. Andrzej jest znakomitym fotografem, autorem dwóch wspaniałych albumów „The Inward Moment” i „The Universal Wisdom”. W swojej fotografii stara się uchwycić uniwersalny wymiar ludzkiej duchowości, bez względu na przynależność religijną. Poznawać Indie od takiej strony to wielki przywilej i szczęście.


Jak to się stało, że zaczęłaś podróżować po Indiach?
Częściowo… przez Tyniec! (śmiech) W 2020 roku założyłam wspólnie z o. Włodzimierzem i gronem ludzi skupionych wokół Tyńca Fundację „Opcja Benedykta”. Jej siedzibą jest stara szkoła w Farynach na Mazurach, teraz już po pierwszym etapie remontu. Chcemy, aby do Faryn mogli z czasem przyjeżdżać ludzie na wyciszenie i medytację, wierzący i niewierzący. Od początku nie mając jeszcze siedziby, organizowaliśmy różne wydarzenia, np. debatę pt. „Rozmowa o stracie, która na pewno się zdarzy”. Było to zaraz po pandemii, gdy tysiące ludzi przeżywało śmierć bliskich i żałobę. A potem kolejne wydarzenie to była wystawa fotograficzna Andrzeja Ziółkowskiego. Usłyszałam rozmowę z Andrzejem o jego wystawach i albumach w podkaście Dariusza Rosiaka „Raport o stanie świata”, którego jestem absolutną fanką. Odnalazłam kontakt do Autora. I tak zaczęła się najpierw znajomość i współpraca przy trzech wystawach we Fromborku, Olsztynie i Ełku, a potem znajomość przerodziła się w przyjaźń i dziś jesteśmy razem. Dla Andrzeja Indie i Azja Południowo-Wschodnia to drugi dom.


Na koniec pytanie, które zadajemy wszystkim naszym rozmówczyniom. Pytanie o baby pruskie. Co o nich myślisz? Co czujesz, patrząc na nie? Czy one są symbolicznie częścią tej ziemi?
Taką najstarszą babę pruską zobaczyłam w kościele pw. św. Katarzyny Aleksandryjskiej w Prątnicy. To było podczas kolejnego wakacyjnego cyklu „Warmia i Mazury dla zaawansowanych”, którą przygotowywałam wspólnie z Andrzejem Bobrowiczem, przewodnikiem PTTK. To Andrzej pokazał mi babę pruską wmurowaną w pozycji poziomej w bocznej zewnętrznej ścianie kościoła. Duży posąg, ponad dwa metry i uważany za najsmuklejszy ze znanych bab (śmiech).
Dlaczego je stawiano, co miały symbolizować, skąd ich kult wśród Prusów? Dobrze, że są jeszcze jakieś tajemnice. I tak na nie patrzę, jak na tajemnicę, symbol czegoś, co dla pogańskich ludów mogło być na przykład emanacją siły, energii. Dziś w naszej przestrzeni dużo tych bab pruskich. Są pstrokate i zabawne, poważne i z kamienia, małe i duże. Podoba mi się, jak ludzka wyobraźnia nadaje im nowe oblicza. To w sumie też opowieść o trwałości.

 

rozmawiała: Anita Czupryn

ilustracja: Magda Gach Stypendysta Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego 2025

 

Projekt zrealizowany ze środków Stypendium Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego  2025 w kwocie 8000 złotych na stworzenie serii 12 plastyczno-literackich portretów współczesnych kobiet, które swoją działalnością artystyczną, literacką i naukową wzbogacają dziedzictwo kulturowe Warmii i Mazur.