Archiwa kategorii: Baby Pruskie

Ewa Shilling

Pisarka, olsztynianka, prowadzi wydawnictwo Seqoja

 

Najwięcej jest ze mnie, kiedy piszę

rozmawia: Anita Czupryn

ilustracja: Magda Gach (użyte narzędzia: kredki, ołówki, markery)

 

Czujesz się miejscowa? Tutejsza?

Stąd pochodzi połowa mojej rodziny. Mój ojciec był tak zwanym autochtonem. Nasze drzewo genealogiczne od początku XIX wieku wskazuje, że rodzina ojca siedziała na wsiach wokół Olsztyna. Nazwiska, jakie nosili były i polskie, i niemieckie. Z jednej strony Szulc, z drugiej Palmowski. Taka mieszanka. Ojciec mówił: „Ja to jestem Warmiak”. Tak mówili o sobie miejscowi.

Czuję się tutejsza, chociaż może trochę inaczej. Weźmy na przykład fakt, że języka polskiego rodzina mojego ojca nauczyła się dopiero po wojnie. Moja babcia umiała mówić po polsku, ale czasy były takie, że się z tym nie wychylała. Mój ojciec i czwórka jego rodzeństwa – brat i trzy siostry – dopiero po wojnie poszli do polskiej szkoły i dopiero tam nauczyli się polskiego. Między sobą niemal przez całe życie mówili po niemiecku. Pamiętam takie momenty. Na przykład siedzimy przy stole, ja coś mówię, oczywiście po polsku, a nagle dwie moje ciotki przechodzą na niemiecki. Może chodziło o to, żebym nie rozumiała, o czym mówią? Wymieniały kilka zdań po niemiecku, po czym płynnie wracały do polskiego. Albo: przychodziła do nas znajoma, pani Elfryda. Kiedy chciała, mówiła po niemiecku. Pamiętam jej charakterystyczny akcent. Na tych terenach takie zachowania to była klasyka.

Wielu rzeczy o rodzinie mojego ojca dowiedziałam się z czasem. Dziecku nikt nie mówił; dziecko nie dopytywało. Zresztą… nawet gdybym się dopytywała, nie wiem, czy dużo bym usłyszała. Rodzina mojego ojca to byli bardzo zamknięci w sobie ludzie. Pewne rzeczy odkryłam później. A i to tylko dlatego, że ktoś chciał coś powiedzieć. Bardzo wątpię, czy dopytywanie by coś dało. Oni po prostu rzadko mówili. Przypuszczam, że nawet gdyby nie było tak zwanego wyzwolenia Olsztyna przez Armię Czerwoną w 1945 roku, to też pozostaliby tacy zamknięci w sobie. Ale może jednak trochę mniej, bo czasem trudno oddzielić charakter od okoliczności, a charakter tych okoliczności sprzyjał by wszystko zamknąć w sobie.

 

To „wyzwolenie” – i celowo używam cudzysłowu – było dla Twojej rodziny traumą?

W dużej mierze. Mój ojciec próbował spisywać jakieś wspomnienia – zapisał kilka kartek, skrótowo. Dla mnie to milczenie nabiera znaczenia, jeśli weźmiemy pod uwagę wiek jego sióstr. Najstarsza miała 16 lat, średnia – 13, a najmłodsza niecałe 9. I nagle wchodzą rosyjscy żołnierze.

 

Ojciec pisał o tym, jak uciekali przed nimi gdzieś na stryszek, do krewnych, do sąsiadów… Ale ci żołnierze w końcu i tam również wchodzą. Na 99 procent wiadomo, co się wtedy dzieje z młodymi dziewczynami. I z ich matką zapewne też. Ale przecież nikt tego nie powie. Jeszcze gdzieś usłyszałam – już jako dorosła kobieta, miałam wtedy 33, a może 40 lat, że chciano ich dwa razy rozstrzelać. Ustawiano ich w rządek, szykowali, tylko jakiś oficer to powstrzymał. Nie wyobrażam sobie, żeby to mówiono dziecku. Ani w ogóle, żeby to było łatwe, by coś takiego opowiedzieć. Może dlatego najwięcej mówił mój ojciec, bo był najmłodszy i był chłopcem. Ale nawet on rzucał tylko fragmenty informacji: „Widziałem, jak sąsiadkę gwałcili. A potem trzy razy wychodziła za mąż.” I tyle. Ciężko się o tym rozmawiało. Nawet się temu nie dziwię. Dlatego najlepiej było wyczekać, aż może ktoś sam coś powie. Ale atmosfera była taka, że o wojnie się nie mówiło. Może mówili coś między sobą – tego nie wykluczam. Tata powtarzał: – Napiszę „Z pamiętnika starego Warmiaka”. Mówił tak i mówił. Kiedy się w końcu do tego zabrał, wyszło osiem stron. I historia się urywa. Chyba to pisanie mu nie leżało. Był inżynierem elektrykiem. Pisał „po inżyniersku”. No i nie dokończył. Ale nawet te parę rzeczy, które tam zawarł, dla mnie były ważne. Szkoda, że nie napisał więcej. Jestem pewna, że sporo pominął.

 

Czytałaś jego wspomnienia.

Czytałam. Są pobieżne. Pisał o styczniu 1945 roku, o ostrzeżeniach na ulicach: „zaciemniajcie okna”, „oszczędzajcie węgiel”, „uważajcie, bo szpiedzy”. O tym, że rodzina chowała się w szopie z letnią kuchnią. Jest tam, w tych zapiskach nawet element humorystyczny – słyszeli jęki dochodzące ze stryszku. Myśleli, że ktoś umiera. Okazało się, że to żołnierz siłował się z zatwardzeniem. No, bywają i takie rzeczy. A oni się przestraszyli tego, co tam się dzieje. Potem ukryli się u sąsiadów, potem wrócili do domu. A potem znowu wrócili sowieccy żołnierze. Coś im pokradli; ponoć nasrali do weków.

Ojciec mojego ojca pracował w Kortowie jako sanitariusz. Babka podobno też, chociaż jak miała dzieci, to już pewnie nie. W Kortowie były wtedy zakłady dla obłąkanych. Pisał o tym Piechowski: „Czyściec zwany Kortau”. Z tego zakładu jeszcze przed końcem wojny wywozili ludzi do Niemiec na zastrzyk z fenolu w serce. A kiedy przyszła Armia Czerwona, zrobili tam lazaret. Pod koniec wojny – z żołnierzami. I zdaje się, że właśnie Armia Czerwona, już potem, wykańczała tych, co zostali miotaczami ognia. To ponura historia. Niektórzy, kiedy Armia Czerwona miała wejść, popełniali samobójstwa…Dziadkowie mogli o tym wiedzieć. Ale nie zapytałam. O co miałam ich zapytać? „Co wam zrobili?” Już widzę te spojrzenia. To udawanie, że nie było pytania. Być może, gdy miałam kilkanaście lat, domyślałam się, co się tam mogło zdarzyć. Może ktoś nawet mógłby mi powiedzieć, że żołnierze radzieccy coś im zjedli, gdzieś im nasrali. Ale na pewno nikt nie mówił o gwałtach. O ostrzelaniu dowiedziałam się dopiero, kiedy miałam czterdzieści lat. Jeśli już coś padło, to bez żadnego wstępu. Ciotka coś kroi w kuchni i nagle rzuca do swojej siostry: „A pamiętasz, jak nas wyprowadzili do piwnicy, kiedy było strzelanie?” Wątpię, żeby rozmawiały ze sobą o tych najgorszych rzeczach. Ja byłam dla nich dzieckiem kobiety, którą nazywały hołotą ze wschodu. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale rodzina matki nie lubiła się z rodziną ojca.

 

Jaka jest historia rodziny Twojej mamy?

To zabawne, bo rodzina mojej mamy nie miała wątpliwości, że są Polakami, tylko że ich nazwisko było bardziej niemieckie od nazwiska mojego ojca. Nazywali się Kronehaus. Potem nazwisko zostało zniekształcone – po wojnie zapisali przez „g” i przez „z” – Kronegauz. Rodzinne legendy głosiły, że Kronehaus to był jakiś oficer napoleoński z Saksonii. Opowiadano o rodzeństwie Kronehaus z XIX wieku, z tym, że siostra czuła się Niemką, a brat Polakiem. Już po wojnie rodzinę matki przezywano ponoć „Krongauz”, albo „gauz”. Było to bardzo nieprzyjemne.

Dziadkowie w czasie wojny nie siedzieli w jednym miejscu. Jeździli to tu, to tam. Pamiętam z opowieści takie miejscowości jak Czerwony Bór, Górowo Iławeckie. Może było to związane z pracą dziadka: był kierownikiem budowy i po wojnie nadal go przerzucali z miejsca na miejsce. Pochodzili z Kresów: Mińsk, te tereny. Oficjalne miejsce urodzenia mojej mamy to Wilno. Tak miała wpisane w dokumentach. A naprawdę urodziła się w Łapach pod Białymstokiem. W Łapach urodziła się też moja babcia. I potem tak krążyli. Po drodze był jeszcze Augustów. Dziadek nadzorował tam budowę. Mama kilka razy musiała zmieniać szkołę. Skończyło się na Olsztynie. W końcu Olsztyn okazał się miastem na stałe.

 

Wiesz, jak Twoja mama poznała Twojego tatę?

Tata leżał w sanatorium, w którym pracowała moja babcia. Zaprosiła go do domu. Babcia mieszkała na ulicy Jagiellońskiej. Ojciec ze swoimi rodzicami mieszkał dla odmiany na Jagiellończyka. Przyszedł na Jagiellońską – a tam mama. Podobno najpierw babcia mu się spodobała. Ale małżeństwo z moją matką to nie był udany związek. Mama chciała się wyrwać z domu. Mieszkała z babcią, był jeszcze brat mamy ze swoją dziewczyną, która podobno podkradała pieniądze… No i trafiła z deszczu pod rynnę. W domu rodziny ojca też nie była mile widziana.

 

 

Jakie było twoje dzieciństwo?

Dobre. Był ogród, chodziłam z mamą na spacery. Trochę może przeszkadzało to, że wokół było sporo ciotek i innych starszych osób. Teraz już bym ich tak nie nazwała, ale dla małego dziecka to były „starsze panie”. Na babcię mówiło się „uma”. Chodziłam do żłobka, potem do przedszkola, ale naturę mam raczej nietowarzyską. Nie było wokół mnie koleżanek czy kolegów. W przedszkolu był brat cioteczny, czasem się razem bawiliśmy, ale ja nigdy nie byłam dzieckiem, które pierwsze nawiązuje kontakt. Koziorożec — to nie jest śmiały znak zodiaku. Wolałam, gdy ktoś podszedł do mnie pierwszy. Dopiero w liceum bardziej się otworzyłam. Chodziłam do I Liceum Ogólnokształcącego przy ulicy Mickiewicza. Mówili na nie „klasztor”.

 

Olsztyn i jego okolice pojawiają się w Twojej literaturze.

Uważam Olsztyn za ważne miejsce. Tu czuję się najlepiej. Coś mnie z tym miastem głęboko łączy — coś, co jest moje. Podobają mi się tutejsze lasy, jeziora. I to, że nie jest to takie bardzo miejskie miasto, w tym sensie, że nie dominuje ruch. Wkurza mnie, że wycinają te lasy. Kiedy przypomnę sobie, jak kilkanaście lat temu wyglądało nad jeziorem Krzywym, a jak wygląda teraz, to ogarnia mnie groza. Drzewa są dla mnie bardzo ważne. Jeziora też. Jak się tu wzrasta, widzi się je od dzieciństwa, to ma się taką wrażliwość. Nie jest się typowym miejskim zwierzęciem. To wszystko potem wplata się we wspomnienia, w wewnętrzny krajobraz.

 

Literatura pozwala Ci przemeblować te miejsca?

Może raczej pozwala utrwalić jakiś obraz, który mam w wyobraźni. Coś, co według mojej wyobraźni mogłoby tu być. Dlatego napisałam, co mogłoby być po wojnie.Pewnie nie odjechałam za daleko od rzeczywistości. Pisałam o tym, jak ktoś próbuje sobie znaleźć nowe miejsce. Jak ktoś jest wykorzeniony, jak próbuje się tu odnaleźć. Czy jest się Polakiem, czy Warmiakiem. O tym, jak ułożyć sobie życie. Teraz myślę, że może napiszę jeszcze coś po tych wszystkich latach, z innej perspektywy, o historiach rodzinnych. Wszyscy już nie żyją, więc zaczęłam to porządkować. Tylko, że piszę i co chwilę natykam się na jakieś miejsce, o którym nic nie wiem. I już się nie dowiem.

 

Jak to się stało, że zaczęłaś zajmować się literaturą?

Może poszłabym na jakieś inne studia, ale wybór był wtedy ograniczony. Gdybym już miała wybierać coś innego, to wybrałabym psychologię. Tyle że psychologii nie było. Wiem jedno: na pewno nie byłaby to polonistyka. Na polonistykę nie poszłam, bo moim zdaniem nie lubię aż tak bardzo tych wszystkich teorii. Myślałam sobie: pięć lat wrzucania do głowy formalizmów – to nie jest to, co mnie interesuje. Mnie interesuje czytanie i pisanie. Ani nie chcę uczyć polskiego, ani siedzieć w teoriach. Z kolei sprawy przyrodnicze zawsze mnie interesowały – jeszcze wtedy, kiedy nie mówiło się powszechnie o ekologii.

 

Twoja ostatnia książka Nadfiolet” ma w sobie głęboki, egzystencjalny niepokój.

Mogę się z tym zgodzić. Tam jest dużo niepokoju. Bierze się to z tego, że chciałabym się jakoś… opiekować rzeczywistością. Chciałabym, żeby było bezpiecznie. I żeby ludzie byli bardziej ludzcy dla siebie. I miłosierni – dla przyrody. Pamiętam z dzieciństwa jedną rzecz – to się na pewno zmieniło. Ja się kiedyś czułam bezpieczna. A teraz… już nawet nie pamiętam od ilu lat – nie mam tego poczucia.

 

Co składa się na to, żeby się czuć bezpiecznie?

Pewnie dla każdego wygląda to inaczej. Wiadomo, że w naszym systemie trzeba mieć pieniądze. Trzeba mieć dostęp do lekarzy. I lepiej nie chorować, nie tylko dlatego, że dostęp bywa trudny. Ale jak go nie ma, to robi się naprawdę kiepsko. Dla mnie bezpieczeństwo to też mieć kogoś bliskiego. Kogoś, na kim można polegać. To jest podstawowe bezpieczeństwo. Bo wiadomo, że są rzeczy, które irytują, nie podobają się, przeciwko którym trzeba protestować. Ale to wszystko mniej dręczy, jeśli ma się ten podstawowy poziom. Osobisty. I taki, który wykracza poza osobiste. Czyli właśnie ta myśl: że nie będzie wojny. Że tu jest spokojnie. Że to nam nie grozi. A kiedy to się zaczyna ruszać, rozkruszać, to dopiero wtedy widać, jaki kiedyś po prostu był spokój.

 

Pisanie pod pseudonimem daje Ci wolność? Przyjemność?

Tak, zdecydowanie wolę ten pseudonim od swojego nazwiska. Znajoma z wydawnictwa zasugerowała, że może lepiej by brzmiało, gdybym wydała coś pod pseudonimem. To było wydawnictwo, które normalnie nie publikowało literatury, tylko przewodniki. Mój debiutancki zbiorek opowiadań wydali po znajomości.

A że nie przepadam za swoim nazwiskiem – może z powodów rodzinnych, może dlatego, że jest zbyt popularne (na studiach w grupie była dziewczyna o dokładnie takim samym nazwisku), to pomyślałam, że nie zaszkodzi się trochę odróżnić. Wybrałam pseudonim sama – tak, żeby brzmiał odpowiednio do imienia. A potem okazało się, że Anna Schilling to ta od Kopernika. Wtedy jednak o tym nie myślałam. Chciałam tylko, żeby to nie było nazwisko „polskie” – przynajmniej nie tak jednoznacznie. Może właśnie ze względu na rodzinne historie. Nie każdy mnie kojarzy – i dobrze. Nie jestem specjalnie popularna. Nie jestem osobą, która lubi być na pierwszym planie.

 

Bohaterki Twoich książek są dla Ciebie lustrem? Pokazują Ci coś, czego wcześniej w sobie nie dostrzegałaś?

Przypuszczam, że to lepiej widzą inni – ci, którzy mnie znają i czytają moje książki. Ja pisząc raczej nie myślę o tym w ten sposób. Na pewno sporo ze mnie przechodzi w te teksty, w ten czy inny sposób, ale… Kiedy ktoś mnie pyta: „Czy to z Twojego życia?”, to mówię, że nie – to akurat wymyśliłam. Ale może wygląda wiarygodnie? Trudno mi ocenić, ile tego jest z mojego życia. Myślę, że to wszystko jest mocno przepuszczone przez różne filtry. Zamiast konkretnej sytuacji – zostaje odczucie, które ją kiedyś wywołało. Teraz mam w sobie potrzebę, żeby napisać coś bardziej osobistego, sięgnąć do rodzinnych historii, wyrzucić je z siebie. I wtedy pewnie będzie tam więcej „mnie”. Ale do tej pory raczej starałam się od siebie odejść. Nie uciec, ale odejść. Bo gdybym zaczęła wpisywać siebie – byłoby to zbyt podobne. I dlatego, jak mówiłam, najlepiej to mogą ocenić inni. Dla mnie to czasem mieszanina: pomysły, wspomnienia, emocje. Pisząc, nie myślę o tym, co z czego wynika. Być może to wszystko jednak ze mnie.

 

Żyjemy w świecie, który coraz bardziej zamyka się w uproszczonych narracjach. Jak się czujesz, kiedy czytasz w Wikipedii, że jesteś przedstawicielką „lesbijskiej prozy”? Czy to dla Ciebie ograniczające?

Widzę to średnio. Niespecjalnie dobrze. Minęło tyle lat od mojego debiutu, odkąd w ogóle można było coś spokojnie opublikować. A ciągle jest tak, że jak tylko są dwie kobiety, to od razu „literatura lesbijska”. Mnie się to kojarzy z czymś, co w stereotypowej wersji wygląda tak: seks na co drugiej stronie, a poza tym nic. Albo druga wersja – łaskawsza, choć tak samo fałszywa – że omawiamy książkę „o wszystkim innym”, byle nie wspomnieć, że to o dwóch kobietach. To jest pułapka, którą często widzę w zagranicznych filmach, bo ich mamy u nas więcej niż literatury – i właśnie tam to się powtarza. Dwa schematy. Pierwszy: że to „historia uniwersalna”. A drugi: że lepiej w ogóle nie mówić, że to o dwóch kobietach.

 

Historia dwóch kobiet też może być uniwersalna.

Oczywiście. Ale nie o to chodzi. Przez całe wieki takich historii w ogóle nie było. I kiedy teraz się pojawiają, to nazwanie ich „uniwersalnymi” może odbierać im ich specyfikę. A to nie są historie gorsze ani lepsze – po prostu są inne. Bo wszystko w nich rozgrywa się w konkretnym świecie, w konkretnych realiach. I ludzie tego nie odbierają „tak samo”. Osoby, o których mowa, nie przeżywają tego samego, co heteronormatywni bohaterowie. Mierzą się z czymś innym. Jeśli przez dekady była cenzura, jeśli przez lata nikt nawet nie próbował pisać o takich relacjach, i nagle pojawia się książka o dwóch kobietach – to ona jest „uniwersalna” w takim samym stopniu jak każda inna historia. Ale jednak pisze się tylko o tej, że jest „uniwersalna”, żeby nie powiedzieć: „to są dwie kobiety, które się kochają”. I ciekawe, że to się zdarza najczęściej właśnie w przypadku kobiet. Gdy chodzi o mężczyzn, o gejów – nie ma takiego parcia, by to od razu „zakleić” określeniem „uniwersalne”. A jak są dwie kobiety – to natychmiast. Zamiast po prostu powiedzieć: „to jest historia dwóch kobiet”, mówi się tylko: „to historia uniwersalna”. I tyle. To jest taki wytrych – żeby nie przyjrzeć się temu, dlaczego ktoś wybrał akurat taki temat, taką relację. A może chodzi właśnie o to, żeby opowiedzieć o czymś, co dotyczy konkretnie dwóch kobiet, a nie kogokolwiek innego.

 

To jak to jest, kiedy są dwie kobiety, a nie ktokolwiek inny”?

Inaczej się dorasta. Inaczej jest, kiedy wszystko, co się przeżywa w okresie dojrzewania, zakochiwania się – jest uznawane przez otoczenie za „normalne”. A inaczej, kiedy nawet nie przez wszystkich, ale przez wielu – a czasem nawet przez najbliższych – uznawane jest za coś niewłaściwego. Inaczej się żyje, kiedy można wziąć ślub, związek partnerski, mieć pełne prawa: medyczne, finansowe, mieszkaniowe. Kiedy w szpitalu po prostu pokazuje się papiery i mówi: „To jest moja żona. Mam prawo ją widzieć.” A nie: „A kim pani jest dla pacjentki?”

Inaczej się dorasta – zwłaszcza wtedy, gdy szuka się wzorców, kogoś, z kim można się utożsamić. A wszędzie są filmy, książki, klasyka – tylko o mężczyznach i kobietach. Wszystkie lektury szkolne. Za moich czasów – wszystkie.

Inaczej jest, gdy możesz sobie pomyśleć: „To coś podobnego do mnie. Ja też bym tak chciała.” Nawet dorosłym brakuje takich przekazów, żeby mogli zobaczyć coś bliższego sobie, swoim doświadczeniom. A co dopiero młodym. Głodnym takich obrazów. A jeśli tego wszystkiego nie ma – to jest po prostu inaczej. Nie czujesz się bezpiecznie. Jedziesz do szpitala i słyszysz: „A kim pani jest?” W tej nieszczęsnej, pseudooświeconej Polsce roku 2025 nadal nie ma nawet marnych związków partnerskich. Miałam dwadzieścia parę lat i myślałam, że to kwestia kilku lat. Dziś mam, cholera, 54 i nie robię się coraz młodsza. Całe szczęście, że jestem zdrowa.

 

Słyszę w takich sytuacjach: „Przecież można zrobić upoważnienie u notariusza”.

 

Owszem, mogęnotarialnie zapisać spadek. I ten ktoś, komu go zostawię, będzie musiał zapłacić podatek. Tych, którzy mówią, że można to załatwić notarialnie, że skoro to takie dobre, chcę zapytać: to po co wam śluby? Idźcie do notariusza. Skorzystajcie z tego. Jak się jest dwadzieścia lat z jedną osobą i jest się postrzeganym jak ktoś, kto sypia na boku – to sorry. Coś tu nie działa.

Pamiętam, jak byłam w Kopenhadze; był 1996 rok. Pojechałam na Pride i miałam taką myśl: może u nas też tak będzie – za parę lat. A przecież w Danii pierwsze związki partnerskie były już w 1989 roku. I Dania się nie rozpadła. Minęło tyle lat, ludzie się przyzwyczajają. Pewnie, że to tylko pięć milionów ludzi, ale większość jest absolutnie „za”. Jak ktoś funkcjonuje 40 lat w jakimś systemie, to się po prostu do niego przyzwyczaja, nawet jeśli jest konserwatywny. Przepis prawny, który działa w życiu, działa też na świadomość. W Danii pierwsza organizacja lesbijek i gejów powstała po 1948 roku. Pamiętam taki obrazek: siedzą blisko siebie dwie siwe panie. Pomyślałam, że się doczekały. A ja? Niedługo też będę cała siwa. Tylko nie jestem pewna, czy się doczekam. Nawet jeśli, to będę już zmęczona.

 

Swoim pisaniem dokładasz cegiełkę do tej zmiany. Nie czujesz się trochę prekursorką?

Niezbyt. Po pierwsze, książka, która wychodzi w nakładzie kilkuset egzemplarzy, nie zmienia zbyt wiele. Po drugie: chciałabym wydać następną, ale prowadzę jednoosobowo wydawnictwo, a to jest potworna robota. Ciągle mam coś pilniejszego do zrobienia. I finansowo też balansuję na linie. Zorientowałam się niedawno, że minęło pięć lat od wydania mojej poprzedniej książki. Myślałam, że może w tym roku coś się uda. Tylko że to znów nie będzie bestseller. Dla pojedynczych osób może będzie to coś fajnego, kiedy ta książka się ukaże. Bo nie mam mocy sprawczej. Może gdybym szefowała dużemu wydawnictwu, wydawała bestsellery. Ale nawet to ma ograniczony wpływ. I to z wielu powodów: bo są inne media, bo ludzie mają wokół siebie rodziny, znajomych; to wszystko działa razem. Zastanawiałam się kiedyś nad tymi wpływami: czym są? Czy naprawdę najważniejsza jest rodzina? Czy media? A może coś innego? Pewnie u różnych ludzi to różnie wygląda. Jedni są bardziej podatni na otoczenie, inni na to, co przeczytają. I to się łączy z ich charakterem. Ale nie mam złudzeń – nie mam poczucia, że mam realny wpływ. Niestety. Realny wpływ ma cholerna polityka.

 

Czym są dla Ciebie baby pruskie?

Tajemniczymi kamieniami. Nie ustalimy tego, czy były wojownikami, symbolami obfitości, kobietami, mężczyznami? Trzeba było nie wyrzynać Prusów – wtedy może byśmy się dowiedzieli. Być może przypominają, że są rzeczy, których już nie odkryjemy. Że nie dowiemy się, czym były naprawdę. Coś zostało. Takich rzeczy na świecie jest wiele – nie wiadomo, do czego służyły, czym były. Ale są. Tkwią między nami.

 

Chciałabyś, żeby po Tobie coś zostało?

Chciałabym, żeby zostało to, co piszę. Zawsze więcej napiszę niż powiem. To dla mnie naturalna forma komunikacji. Zawsze lepiej mi się myśli, kiedy piszę. Nawet teraz: staram się mówić w miarę składnie, ale gdybym zaczęła to pisać, przyszłyby mi do głowy jeszcze inne rzeczy i inaczej by to zabrzmiało. Najwięcej jest ze mnie, kiedy piszę.

 

 

rozmawiała: Anita Czupryn

ilustracja: Magda Gach

 

Projekt zrealizowany ze środków Stypendium Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego w kwocie 8000 złotych na stworzenie serii 12 plastyczno-literackich portretów współczesnych kobiet, które swoją działalnością artystyczną, literacką i naukową wzbogacają dziedzictwo kulturowe Warmii i Mazur.