Archiwa kategorii: Baby Pruskie

Projekt pod nazwą „Baby Pruskie” to cykl plastyczno-literackich portretów współczesnych kobiet, które swoją działalnością artystyczną, literacką i naukową wzbogacają dziedzictwo kulturowe Warmii i Mazur.
Nazwa „Baby Pruskie” nawiązuje do kamiennych posągów wojowników, które stały się dziś wizytówką regionu. Tak, jak bohaterki projektu, współczesne kobiety tworzące historię regionu i będące jego wizytówką.
Projekt ma na celu popularyzację dorobku kobiet regionu oraz wzmacnianie lokalnej tożsamości kulturowej. Celem jest również ukłon w stronę kobiet i promocja różnorodności oraz równouprawnienia w sferze publicznej i artystycznej.

Projekt zrealizowany ze środków Stypendium Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego w kwocie 8000 złotych na stworzenie serii 12 plastyczno-literackich portretów współczesnych kobiet, które swoją działalnością artystyczną, literacką i naukową wzbogacają dziedzictwo kulturowe Warmii i Mazur.

Hanna Brakoniecka

Olsztynianka, pisarka, rysowniczka

 

Piszę, żeby nie zapomnieć

 

rozmawia: Anita Czupryn
ilustracja: Magda Gach (użyte narzędzia: kredki, markery)

 

Całe życie gromadziła wspomnienia, rysowała i zapisywała każdy dzień. – Nie dlatego, że chciałam być pisarką, tylko żeby nie zapomnieć, że się żyło – mówi Hanna Brakoniecka. Jej Warmia to sposób czucia świata.

 



Jakie piękne obrazy!

Obrazy namalowała Krystyna Chromy, która przyjechała z Krakowa do swoich przyjaciół w Olsztynie, a tak się składa, że byli to też nasi przyjaciele. Krystyna malowała cudownie. Na tym obrazie z 1964 roku jest moja mama. Na kolejnym ja, dwunastoletnia. Jest też cała nasza rodzina: tata, mama, siostra i ja. Te płótna mają dla mnie ogromne, sentymentalne znaczenie. Na drugiej ścianie wiszą obrazy brata mojego męża, Andrzeja Brakonieckiego. Moja siostra również jest malarką, więc ja już nie musiałam (śmiech).



Urodziła się Pani w Olsztynie. Czuje Pani, że Warmia w jakiś sposób Panią wychowała?

Tak, czuję swoją warmińskość w krajobrazie. Tutaj się urodziłam, tu spędziłam dzieciństwo i całe życie. Ojciec przyjechał do Olsztyna po wojnie, z Łomży, mama z Wołynia. Oboje nieśli ze sobą wojenne przeżycia. Byli bardzo młodzi, gdy się spotkali. Kocham to jedno ich zdjęcie, proszę zobaczyć: mama ma tu 27 lat, tata może 29.
Niedawno korespondowałam z moją przyjaciółką Grażyną Zambrzycką, która jest żoną brata mojego męża, cudowna poetka i niezwykła osoba. Przypomniała mi film „Niewinni czarodzieje”. Zastanawiała się, jak to możliwe, że ci ludzie, którzy przeszli wojnę, mieli w sobie tyle elegancji, tyle pragnień, tyle dowcipu, a do tego jeszcze ta muzyka wspaniała Komedy… A ja zaczęłam jej opowiadać o moich rodzicach, o tym pokoleniu, które tak bardzo pragnęło szczęścia, miłości, życia, aktywności.



Jak się spotkali – mama z Wołynia, tata spod Łomży?

Oboje należeli do harcerstwa. Tam się poznali, zaprzyjaźnili i zakochali. Mama miała 17 lat, kiedy wyszła za mojego tatę. Mieszkaliśmy przy ulicy Mickiewicza, naprzeciwko Liceum Ogólnokształcącego nr 1. W podwórku stał domek, w którym mieszkali ludzie stąd. Warmiacy. Czy byli niemieckiego pochodzenia – tego nie pamiętam. Przyjaźniłam się z ich małą córeczką. Dziewczynka mówiła po polsku, ale w jej języku czuć było twardy nalot obcej mowy.

Mój tata w latach 50. i 60. zakładał w Olsztynie pierwsze kluby płetwonurków. Byłam wtedy dziewczynką, miałam osiem, może dziesięć lat. Pamiętam, jak raz na plaży miejskiej – tej, której dziś już nie ma, z poniemieckimi molami i zabudowaniami – ojciec nakładał mi aparat do nurkowania. Zebrał się tłumek, no bo mała dziewczynka w stroju płetwonurka, to był niecodzienny widok. Wskoczyłam do wody. Płynęłam przy dnie, nuciłam sobie jakąś melodyjkę i nagle zobaczyłam patyk. Chwyciłam rączką za niego – a to okazało się, wcale nie patyk, tylko węgorz! To jedno z moich najsilniejszych wspomnień z dzieciństwa.

Ojciec organizował obozy żeglarskie i dla płetwonurków; obie z siostrą byłyśmy w tym od początku, jako pływaczki i żeglarki. Z dzieciństwa pamiętam jeszcze, jak ojciec z chłopakami z jednego z takich obozów zbudował tratwę. Nazbierali mnóstwo chrustu, ułożyli na tratwie, a my nurkowaliśmy pod tratwą. Jeden z chłopców miał przygotowane zapałki i od spodu podpalił stos. Wybuchł ogień, a my nurkowaliśmy pod tym płonącym chrustem. Działo się to koło Iławy, na Jeziorze Jasnym. Zupełnie niezwykłe jezioro, zatopione wśród lasów. Niewielkie, ale z wapiennym podłożem, więc błękitne, przejrzyste, z ogromną widocznością. Tam spędzałam najpiękniejsze chwile młodości. I taka właśnie jest moja Warmia, moja największa miłość: lasy, jeziora, klimat. Nie ma piękniejszej krainy na świecie.



Pamięta pani pierwszą opowieść, którą usłyszała jako dziecko? I kto ją opowiadał: mama, babcia, sąsiadka?

Nie pamiętam dokładnie. Ale rozmawiałam o tym niedawno z przyjaciółką o tym, co nam czytali rodzice na dobranoc. U mnie to było Serce Amicisa.



Płakałam przy tej książce!

Na tym się budował nasz obraz świata, nasza etyka. To była bardzo mądra, głęboka opowieść.



Jaki był Olsztyn Pani dzieciństwa? Zupełnie inny niż teraz?

Nie mam pamięci wzrokowej, więc trudno mi to opowiadać. Ale są miejsca, które bardzo kocham, właśnie dlatego, że są z mojego dzieciństwa. Na przykład cała ulica Dąbrowszczaków. Chodziłam do Liceum Nr 1. Naszą wychowawczynią była polonistka. Miałam wrażenie, że nie bardzo lubiła nieśmiałe dziewczyny. Wielką ulgę poczułam po latach, kiedy jechałam pociągiem z Poznania, po odwiedzinach syna, synowej i wnucząt, i w przedziale spotkałam trzy młode kobiety. Okazało się, że są dziennikarkami: jedna z telewizji, druga z radia, trzecia z gazety. Nagle zaczęły wspominać LO 1, właśnie tę szkołę. Opowiadały o traumach związanych z tą nauczycielką. Pomyślałam: to nie tylko ja. Po latach, kiedy mój mąż był dyrektorem Centrum Polsko-Francuskiego, na otwarciu jednej z wystaw wystąpiła pani, która śpiewała francuskie piosenki. Obok krążył mężczyzna z aparatem, robił jej zdjęcia. Zaczęłam mu się przyglądać i doszłam do wniosku, że to znajomy. Spotkaliśmy się potem w gabinecie Kazimierza i okazało się, że to mój kolega z klasy. A że okna Centrum wychodziły prosto na LO 1, to wspomniałam naszą wychowawczynię i moją traumę z tym związaną. Miał zupełnie inne wspomnienia. Powiedział: „Miałem w liceum świetne życie!”. I wtedy sobie uświadomiłam, że on był piękny, błyskotliwy i bardzo inteligentny. I to tam, w stronę takich uczniów szła najlepsza energia naszej wychowawczyni.



Jakie inne miejsca w Olsztynie są pani szczególnie bliskie?

Te, które zawsze były dla mnie ważne. Lubię się przejść po Starym Mieście, patrzeć na budynki, na których pojawiały się piękne sgraffita. I oczywiście kino Awangarda – cudowne, stare, klimatyczne. Pierwszy film, który tam zobaczyłam, to był „Awantura o Basię”. Miałam może pięć, sześć lat. Potem wracałam tam często. Z Awangardą łączy mnie też przyjaźń, bo pracował tam mój kolega z liceum i ze studiów, Konrad Lenkiewicz. Studiowaliśmy razem polonistykę, a potem trafiliśmy do Krakowa. Ja kończyłam Wyższą Szkołę Nauczycielską i ostatni rocznik musiał rozjechać się po Polsce, żeby zrobić magisterium. W Krakowie mieszkaliśmy w jednym akademiku. Konrad przychodził do mnie, a ja podcinałam mu włosy, bo nosił długie. W zamian opowiadał mi o swoich dziewczynach, o tym, kogo akurat podrywał (śmiech).



Z Krakowa wróciła Pani jednak do Olsztyna. Nigdy nie chciała pani wyjechać na stałe?

Nie. Absolutnie. Poza tym 1977 rok, to był najważniejszy rok mojego życia. Wszystkie moje książki mają w tytule liczbę 77.



Skąd ta liczba?

Kiedy napisałam pierwszą książkę, byłam w Poznaniu. Moja synowa, o której zawsze powtarzam, że jest najlepszą menedżerką świata, zabrała mnie do radia. Tam pani redaktor spojrzała na książkę i mówi: „O, 77, to mój rocznik urodzenia”. A ja nagle uświadomiłam sobie, że 1977 rok był dla mnie przełomowy. Wtedy zaszłam w ciążę, skończyłam studia, obroniłam pracę magisterską, wyszłam za mąż i… urodziłam syna. 24 grudnia. Mój Miłoszek pytał potem: „Mamusiu, dlaczego wszyscy obchodzą moje urodziny, chociaż mnie nie znają?” (śmiech). Od tamtej pory wiedziałam, że 77 to moja liczba.



Czyli wtedy miała pani…

Dwadzieścia pięć lat.

 

A 2 + 5 to też siódemka.

Rzeczywiście! (śmiech). Ale myślę, że wszystkie liczby w moim życiu są szczęśliwe. Patrzę na moje życie i widzę, że ułożyło się naprawdę pięknie.



Dlaczego nie chciała pani wyjechać z Olsztyna?

Przede wszystkim dlatego, że ja się wszędzie gubię. Nie mam pamięci wzrokowej; wystarczy, że skręcę w inną uliczkę czy wejdę do nie tego budynku i już jestem zagubiona. Boję się przestrzeni, naprawdę. Ale jest też druga strona – ja po prostu kocham Olsztyn. Kocham zieleń, ptaki. Dziś już nie jeździmy nad jeziora, zdrowie nie pozwala, ale wokół mam to, co dla mnie najważniejsze. Obok jest przedszkole; do mojego okna dobiegają dziecięce głosy, które uwielbiam. No i jeszcze jedno: przeprowadziliśmy się z czwartego piętra na pierwsze. To dla mnie prawdziwy luksus (uśmiech).



Jeśli Warmia jest Pani ukochaną krainą, to czy ta kraina umie kochać swoich artystów: malarzy, malarki, poetów, poetki, pisarzy? Czy trzeba się o tę miłość upominać?

Jestem osobą, która uważa, że ma szczęście. Gdzie się nie odwrócę, wszędzie spotykam fajnych, dobrych, życzliwych ludzi. Pisać zaczęłam dopiero na emeryturze, a przeszłam na nią dość wcześnie. Całe życie pracowałam w szkole, jako nauczycielka i bibliotekarka. Kochałam dzieci, one mnie uczyły języka polskiego. Ale byłam beznadziejną nauczycielką (śmiech).



To nie może być prawda!

Wyobraźcie sobie, kilka dni temu zaproszono mnie do przedszkola, żebym przeczytała dzieciom bajkę. Weszłam, zaczęłam czytać i już po chwili zrobił się rozgardiasz, pełen chaos, bo ja każde dziecko widzę osobno i z każdym muszę nawiązać kontakt. Nie umiem utrzymać dyscypliny. Dopiero po siedemdziesiątce zrozumiałam, że mam ADD; to odmiana ADHD, która powoduje, że mogę się nawet nie ruszać, ale w głowie mam tłok. Potrzebuję mnóstwa doznań, widzę rzeczy równocześnie, nie zawsze umiem je uporządkować. To bywa bolesne, bo rodzi nadwrażliwość, ale daje też niezwykłe emocjonalne przeżycia: widzę więcej piękna, więcej radości. Kiedy odeszłam na emeryturę, zaczęli do mnie przychodzić ludzie. Dużo z nimi rozmawiałam. Czasem słyszałam, również od obcych: „Fajnie się do ciebie przychodzi”. Przez dziesięć lat dyżurowałam też w telefonie zaufania. Aż pewnego dnia, po rozmowie z jedną panią, spróbowałam zapisać to, co usłyszałam. I wyszło opowiadanie.



I wtedy zobaczyła Pani, że potrafi pisać?

To było tak: napisałam i czekałam, aż mąż wróci z pracy. A kiedy wrócił, powiedziałam: Kaziku, zobacz, co napisałam”. Odparł, że nie ma czasu. Więc nalegałam: „Posłuchaj choć chwilę”. A on na to: „Boże! Kolejna grafomania. Nie zniosę tego”. Ale mu przeczytałam. Wtedy spojrzał na mnie i powiedział: „Kurczę. To jest niezłe”. Zawsze to wspominam, bo to było dla mnie bardzo miłe. Kilka dni później byłam w mieście, zajrzałam do galerii Alfa i kupiłam „Bluszcz”. Sama się zdziwiłam: po co mi kolejny magazyn, skoro w domu czeka cała półka książek? Ale jak już kupiłam, to otworzyłam pismo i zobaczyłam tekst redaktorki, która zapraszała do nadsyłania opowiadań. Jakby pisała prosto do mnie! Wysłałam więc tekst i jeszcze go zilustrowałam. Opublikowali. To był mój debiut. W „Bluszczu”. Pamiętam swoje ogromne przejęcie.



Ma Pani ten egzemplarz?

Oddałam komuś.



W 2013 roku wydawnictwo Borussia wydało Pani książkę „Wjechał we mnie tramwaj, czyli 77 opowieści o miłości”, a trzy lata później „Głowa na piecu, czyli 77 opowieści o dzieciach”. Te tytuły brzmią jak zaproszenie do śmiechu. Czym dla Pani jest śmiech? Czy to także forma czułości?

Jak pięknie to Pani ujęła. Rzeczywiście, uwielbiam się śmiać, rozśmieszać innych, bawić się słowem. Dzwoni do mnie przyjaciółka. Kiedyś była dziewczynką, przychodziła do biblioteki i wypożyczała książki, których nie umiała czytać. Dziś jest dorosła, ale ma dość trudne życie, zmaga się z nawracającą depresją. Mieszka poza Olsztynem, więc rozmawiamy przez telefon. Czasem opowiada mi o swoim lęku. Wtedy ja zaczynam opowiadać jej dowcipy. Ona się śmieje i choć lęk nie znika, to przez chwilę wyskakuje z tej ciemności. To są te małe momenty, w których śmiech staje się ratunkiem, formą czułości.



A jak było z tym tomem opowiadań „Wjechał we mnie tramwaj”?

Zebrałam wtedy trochę opowiadań, a samo to sformułowanie łączyło się dla mnie z radością i ogromnym bólem. Było tak: rozmawiałam raz ze swoją ukochaną przyjaciółką, osobą niezwykłą, pełną poczucia humoru i inteligencji. Bywało, że co wieczór do siebie dzwoniłyśmy. I pewnego dnia opowiedziała mi sen, zaczynając od słów: „Wjechał we mnie tramwaj”. To brzmiało tak cudownie, tak zachwycająco, że od razu wiedziałam: to będzie tytuł!
Dziś wciąż przeżywam brak Ewy. Choroba zabrała ją tak szybko. To była piękna, cudowna osoba, wspaniała terapeutka dziecięca.



Całe życie gromadziła Pani doświadczenia po to, żeby na emeryturze zacząć pisać?

Tak wyszło (śmiech). I muszę dodać koniecznie, że  okładki do moich książek, z takim ogromnym wyczuciem projektował mój syn Szymon – grafik, a współfinansował syn Miłosz. Taka ze mnie szczęściara.

Teraz napisałam do innej przyjaciółki o naszych wnuczętach. Mam dwoje cudownych wnucząt. Pamiętam rozmowę z wnuczką, miała wtedy pięć, może sześć lat. Dziś ma już prawie szesnaście. Ale wtedy mówiłam wnukom: „Pamiętajcie, moi kochani, że trzeba marzyć. Opowiadam wam o swoich marzeniach, o tym, jak się spełniały w moim życiu. Bo jeśli nie marzysz, to nie wiesz, dokąd iść. A jak marzysz, to idziesz w stronę tych marzeń”. Na co Jagusia: „Babciu, tylko problem w tym, że ty marzyłaś, jak byłaś małą dziewczynką, a zrealizowało się, jak jesteś babcią”. Tak rzeczywiście było (śmiech). Moje życie, przez nadwrażliwość, często bywało pełne cierpienia, ale jednocześnie przynosiło mnóstwo radości i szczęścia.



Czego, jako żona poety nauczyła się pani o miłości? A przy okazji, to chyba trudna szkoła?

Ładne pytanie! (uśmiech). Szkoła rzeczywiście niełatwa. Zwłaszcza gdy ma się za męża introwertyka. A ja, ze swoim rozbieganym ADD, potrzebuję mnóstwa bodźców, wrażeń, spotkań. To czasem bywa skomplikowane. Ale właśnie dlatego, że jesteśmy tak różni, bo to on sprząta, a ja wiecznie bałaganię, on wszystko kontroluje, a ja niczego nie potrafię uchwycić, to tworzymy razem idealną całość. Kiedy się poznaliśmy, Kazimierz w ogóle się nie uśmiechał. Był śmiertelnie poważny. A ja śmiałam się cały czas. Nauczyłam go tego śmiechu. I śmiejemy się do dziś, żartujemy bez przerwy. To nasz najpiękniejszy czas; nie ma bólu ani konfliktów. Choć namiętności między nami było zawsze mnóstwo. Zakochaliśmy się w sobie szaleńczo. Spójrzcie na te zdjęcia, jak wyglądaliśmy w 77 roku, czyli 48 lat temu. Fajni byliśmy, prawda?



I teraz też jesteście fajni. Przypominam sobie, że kiedy ja studiowałam, to kochały się w pani mężu różne podlotki, studentki polonistyki…

A on oczywiście tego nie zauważał (śmiech). Teraz, jak się dowie, będzie żałował! (śmiech). Nie dziwię się tym dziewczynom, ale jemu nawet do głowy nie przyszło, że ktoś mógłby się w nim zakochać. To ja go uwiodłam. Było tak: w mojej siostrze Elwirze zakochał się Andrzej Brakoniecki, młodszy brat Kazimierza. Spotkali się, zaczęli ze sobą chodzić, a Andrzej któregoś dnia przyprowadził do nas Kazimierza: uduchowionego, nieobecnego, oderwanego od rzeczywistości. Zobaczyłam tego młodego, pięknego mężczyznę i zakochałam się od razu. Miałam do tego skłonności (śmiech). Przyszedł do mnie do mieszkania, wtedy mieszkałyśmy z siostrą na Alei Wojska Polskiego, w dużym wieżowcu za tunelem. Kazimierz przyszedł, żeby porozmawiać. Słuchaliśmy zespołu Osjan. Siedzieliśmy obok siebie i zapytałam: „Czy mogę dotknąć twojej dłoni?”. I od tego dotknięcia wszystko się zaczęło. Na drugi dzień miał mi oddać płytę, którą pożyczył. Osjan towarzyszył nam potem jeszcze długo. A kiedy wyjechałam do Krakowa, Kazimierz pojechał za mną. On już był po studiach, ja miałam rok poślizgu, bo oblałam ekonomię polityczną socjalizmu i musiałam powtarzać.



Teraz może być pani z tego dumna, że nie zdała egzaminu z ekonomii politycznej socjalizmu.

Dlatego tak otwarcie o tym mówię! (Śmiech). W Krakowie mieszkałam w akademiku, a rok później przyjechał Kazimierz i znaleźliśmy starą chatę przeznaczoną do rozbiórki. Właściciele wyprowadzili się już do bloku i pozwolili nam tam mieszkać. Nie mieliśmy jednak pieniędzy, głodowaliśmy strasznie. Spaliśmy na tapczanie ze sprężynami i marzliśmy. Kazimierz pisał wtedy na ścianach. Wytapetował je papierem pakowym i pokrywał wierszami. A ja zaczęłam rysować. Pierwsze rysunki były właśnie o nas, o naszych relacjach. Kiedy zaszłam w ciążę, wróciliśmy do Olsztyna, obroniłam pracę magisterską. Pisałam ją z językoznawstwa, o Wincuku. To był pan, który publikował gawędy w „Gazecie Olsztyńskiej” i występował w radiu. Przyjechał z Wilna i pisał gwarą wileńską. Bardzo ją polubiłam. Lubiłam tę śpiewność, zaciąganie. Kiedyś, już jako nauczycielka, pojechałam z koleżankami na wycieczkę do Wilna. Grała dla nas orkiestra i myślę sobie: „Dlaczego jest mi tak cudownie, dlaczego tak lubię ich słuchać?”. I wtedy przypomniałam sobie swoją pracę magisterską i ten sentyment. To też ma związek z Warmią, bo przecież tu przybywali ludzie z różnych stron, każdy mówił inaczej, różnymi gwarami, naleciałościami. Ostatnio tłumaczyłam to mojemu wnukowi: że właśnie dlatego w Olsztynie wytworzyliśmy najbardziej poprawny język polski. Czułam w Krakowie czy w Poznaniu te ich naleciałości i te akcenty były dla mnie dziwne. A tu musieliśmy się nauczyć czystego języka. Choć oczywiście ja sama z upodobaniem naśladowałam różne językowe dziwolągi (uśmiech).



Co dzisiaj znaczy być artystką w cieniu poety, takiego, jak Pani mąż? A może to wcale nie jest cień, tylko wspólne światło?

No właśnie, chyba tak. Poezja Kazimierza jest wysoka, wzniosła i ja ją uwielbiam. Choć strasznie się złoszczę, gdy mówi: „Napisałem wiersz”, więc proszę, aby od razu mi go przeczytał, a on odpowiada: „Potem, później sobie przeczytasz”. Muszę go usłyszeć od razu! Uwielbiam te chwile, gdy czyta mi świeżo napisany wiersz, kiedy razem przeżywamy ten pierwszy moment wykluwania się czegoś nowego. To zawsze było u nas najważniejsze. Ja z kolei idę w śmiech, w emocje. Zawsze mówię, że nie tyle opowiadam historie, ile uczucia, bo one są dla mnie najważniejsze. Często gawędzimy w ten sposób. A trudne sytuacje rozładowuję rysunkami.



Bywały momenty, w których musiała pani walczyć o swój głos?

Nie. Od początku miałam wsparcie mojego męża. I mam do dziś. Teraz już prawie nie piszę, ale kiedy coś jednak wydłubię, to czekam, aż położy się spać, idę do niego i czytam mu na głos. Mój mąż zawsze jest moim pierwszym odbiorcą. Czasem coś mi poprawi i to jest dla mnie bardzo cenne. Współistniejemy w akceptacji i radości. Jeśli jedno z nas stworzy coś, co się uda, cieszymy się razem. To naprawdę wspaniałe. Nie tylko się kochamy, ale bardzo się lubimy. Oczywiście, kiedy dzieci były małe, a my długo mieszkaliśmy u mojej mamy, problemy mieszkaniowe nas przygniatały i życie nie było proste. Ale dziś, gdy znamy się tak dobrze, gdy jesteśmy w tym samym wieku i rozumiemy się w wielu sprawach, to jest piękne. Dlatego ciągle powtarzamy: jesteśmy piekielnymi szczęściarzami.



Na spotkaniach autorskich i w wywiadach mówiła Pani, że słuchała ludzkich historii jak medium.

Kiedyś tak było. Dziś już nie. Zapominam, odpłynęło to ze mnie. Rzadko się zdarza, żebym coś jeszcze zapisała. Ale myślę, że i tak bardzo dużo napisałam. Aż za dużo! To jest nie do ogarnięcia.

Pierwsze teksty powstały dzięki moim przyjaciółkom jeszcze z LO 1. Maryla powiedziała kiedyś: „Powinnaś to czytać głośno”. I rzeczywiście tak się stało. Wciągnęła mnie Marta Andrzejczyk do Spichlerza Teatralnego, a potem zaprzyjaźniłam się z Agą Reimus-Knezevic, z Izabelą Mańkowską-Salik, które same założyły przedszkole, bo nie znalazły wystarczająco dobrego dla swoich dzieci. Potem otwierały kolejne, i kolejne. Zapraszały mnie, żebym przychodziła i czytała maluchom. To był przepiękny czas.



Dla wnuków założyła pani nawet bloga.

Tak, kiedy wnuki się się rodziły, wszystko to opisywałam i obrysowywałam. Każdą sytuację, każde powiedzonko. Mój wnuk Tobiasz ma dziś 20 lat. Urodził się 22 grudnia, więc co roku świętujemy jego urodziny w świątecznym czasie. Ostatnio wysyłałam mu teksty sprzed lat, z czasów, gdy był malusieńkim chłopaczkiem. Razem z rysunkami. Bo ja wszystko obrysowywałam.



Czy bajki, które pisała i opowiadała wnukom, były też sposobem, by usłyszeć samą siebie?

Nigdy w ten sposób o tym nie myślałam, ale pewnie tak. Każda opowieść odzwierciedla naszą osobowość. Kiedy adaptowałam baśnie Grimmów, na prośbę synowej, która przygotowywała przedstawienie w przedszkolu mojego małego Tobiaszka i nagle okazało się, że język, dowcip, wyobraźnia płyną ze mnie naturalnie. To było moje lustro. Myślę, że tak samo jest z opowieściami o innych. Każdy tekst przechodzi przeze mnie, przez moją wrażliwość. Dlatego każdy czytelnik może odczytać go na swój sposób, znaleźć w nim coś innego.



A wnuki wiedzą, że mają babcię – pisarkę?

Oczywiście. Od dzieciństwa były tego świadome, bo przy nich rysowałam i pisałam książeczki. Jagusia dziś woła: „Babciu, tylko tego nie rysuj!”. Ona ma ostry, wyrazisty język, a ja go uwielbiam i od razu notuję w zeszycie. Kiedy wnuki były małe i sporo paplały, chwytałam każde słowo i przekładałam na historie. Czytałam je potem im, ich kolegom w przedszkolu. I to wszystko istnieje, zapisane. Od zawsze miałam to poczucie, że zapominam, więc prowadzę kroniki rodzinne. Proszę spojrzeć, tam leży zeszyt. Od początku naszego małżeństwa zapisywałam w zeszytach nasze życie. Ostatnio myślałam, że już nie będę, że jestem już stara, ale nadal prowadzę. Mam całą szafkę takich kronik. Pierwsza pochodzi z 1976 roku; była jesień, byliśmy z Kazimierzem w Krakowie. Są tam nasze listy, wspomnienia z wakacji, potem pytania naszego małego Miłoszka. Wszystko datowane. „Skąd się wzięło niebo?”, pytał. A ja odpowiadałam: „Nie mogę teraz, jem”. A on: „Ale gdybyś miała dużo buź, to byś mogła!”. Całe nasze życie jest w tych zeszytach. I to jest najpiękniejsze.



Czyli to walka z niepamięcią za pomocą pamięci. Dlaczego pamięć jest ważna?

Żeby wiedzieć, że się żyło. A ja zazwyczaj zapisuję rzeczy fajne, bo uwielbiam się śmiać. Cały czas opowiadam dowcipy. Zresztą… czy któraś z pań opowiada dowcipy? (śmiech). Ostatnio usłyszałam taki, który mnie rozbawił i wzruszył: – Wiesz, Kryśka – mówi koleżanka do koleżanki – ja z moim mężem kocham się trzy razy w tygodniu. – A ja tylko raz – odpowiada koleżanka. – Przecież ty nie masz męża! – oburza się pierwsza, a druga na to: – Ale myślałam, że rozmawiamy o twoim (śmiech).



Gombrowicz mówił, że dzień niezapisany to dzień stracony. Znika.

Prawda. A tutaj, w tych zeszytach są wszystkie moje dni. A w tajemnicy powiem jeszcze jedno: jestem królową recyklingu. Tak nazwał mnie mój syn, zrobił mi nawet koszulkę z takim napisem „Królowa recyklingu” (śmiech). Wszystko muszę przerabiać. Nie po to, żeby się nie zmarnowało, tylko żeby świat nie został zaśmiecony do końca. Strasznie przeżywam los zwierząt, które połykają plastik i giną. Więc robię dywaniki, pufy i wszystko, co można uratować.



Kiedy była pani dzieckiem, też wszystko zapisywała?

Przede wszystkim w dzieciństwie miałyśmy pamiętniki, takie zeszyciki, w które wpisywały się dzieci.



Z wierszykami typu: „Na górze róże, na dole fiołki”?

Tak. A nawet, wyobraźcie sobie, znalazłam kilka czy kilkanaście lat temu pamiętnik przygotowany przez mojego ukochanego rysownika z tamtych czasów, Bohdana Butenkę. On stworzył taki prawdziwy „panienniczek-pamiętniczek”, w którym wszystkie te „na górze róże…” już były wpisane. Wystarczyło się tylko podpisać. Poza tym prowadziłam ankiety. Zawsze miałam w sobie potrzebę współistnienia z innymi ludźmi. Uświadomiłam to sobie dopiero wtedy, kiedy moja synowa, niezwykle twórcza osoba, terapeutka i seksuolożka, przyjechała na święta i przyniosła pudełeczko z pytaniami. Wyciągało się kartkę z pytaniem i wszyscy na nie odpowiadaliśmy. To prowokowało rozmowy, otwierało nas. Wtedy przypomniałam sobie, że ja już w wieku trzynastu lat prowadziłam podobne ankiety. Miałam zeszyt, w którym zapisywałam pytania i zadawałam je znajomym.



Jakie to były pytania?

Na przykład: „Jaka była twoja najbardziej zapamiętana podróż?”. Albo: „Co najbardziej ceniłaś w swojej matce?”.



A pani, co najbardziej ceniła w swojej mamie?

Byłam buntowniczką, a mama próbowała nas okiełznać. Ojciec był lekko szalony, z ADHD, a mama – odpowiedzialna. Ale najważniejsze było w niej to, że nas przytulała. To właśnie kochałam w niej najbardziej. Dotyk, czułość, uważność, to była baza. Ta czułość i poczucie odpowiedzialności były najważniejsze.



Symbolem pani życia byłoby…?

Serce. Bijące serce.



A kolory – jakie?

Kocham kolory. Wszystko, co radosne. Niebieski, różowy – bardzo. Czarnego unikam. Szarości też. Mój mąż lubi wszystko stonowane, a ja nie. Kiedy urodził się Miłoszek, zaczęłam robić dla dzieci brakonki, a teraz, gdy wnuki zaprosiły mnie do przedszkola, znów zrobiłam takie stworki. Z recyklingu, oczywiście! Cudne wyszły. W latach 80., kiedy niczego nie było w sklepach, wszystkie zabawki tworzyłam sama. Nawet pistolety – i to mi potem syn wypomniał: „Mamo, sama robiłaś, a zabraniałaś nam ich mieć”. Dlatego teraz ostrzegam młode matki, żeby nie przesadzały z zakazywaniem. Chłopcy potrzebują takich symboli.

Mam też karteczki z afirmacjami. Na przykład: „Moc jest we mnie. Nie w innych ludziach, którzy wydają się mieć to, co ja też chciałabym mieć. Nie w przedmiotach ani nagrodach, ani władzy. Prawdziwa moc wypływa z mojej wewnętrznej równowagi i bliskości z duszą”.

Proszę, weźcie sobie po takiej karteczce. Mam też mnóstwo zeszytów, w których codziennie musiałam zapisać pięć podziękowań, nawet jeśli to był najgorszy dzień. Zawsze jest za co dziękować. To naprawdę nas kształtuje. Jak złamałeś jedną nogę, to napisz: „Jak dobrze, że nie dwie”. W trudnych latach, między trzydziestką a czterdziestką, bardzo mi to pomogło. Później nauczyłam się radości życia.



Chciałam zapytać panią o pamięć o kobietach i kobiecości na Warmii. O tę nieopowiedzianą historia kobiet z czasów tzw. „wyzwolenia” Armii Czerwonej.

O tym wiedziałam niewiele. Moja mama nigdy mi o tym nie opowiadała. Tak naprawdę dopiero dziś dowiadujemy się więcej z literatury wspomnieniowej. W domu, w którym dorastałam, nie mówiło się źle o Związku Radzieckim. Ojciec, dawny harcerz, wstąpił do partii, bo uwierzył i mnie wychowywano w takim duchu. Mama czasem powtarzała historię, że pamięta miłego radzieckiego żołnierza, który raz zapukał do ich domu przy ulicy Rataja. Byli wtedy strasznie biedni; babcia urodziła dziewięcioro dzieci. I ten żołnierz miał być dobry, pomocny. Pewnie i tacy chłopcy się zdarzali. Ale o traumach milczała. Dopiero pod koniec życia zaczęła wspominać urywki.



Ostatnie pytanie – o baby pruskie? Jak Pani je widzi?

Jako coś bardzo sympatycznego, bardzo olsztyńskiego, swojego. Towarzyszą mi przez całe życie, od tej na dziedzińcu zamku poczynając. Teraz są wszędzie, rozpowszechnione, i mnie to zachwyca. Istnieje teoria, że to wojownicy, ale ja tego nie biorę pod uwagę. Zdecydowanie wolę baby od wojowników (śmiech).

rozmawiała: Anita Czupryn

ilustracja: Magda Gach

 

Projekt zrealizowany ze środków Stypendium Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego w kwocie 8000 złotych na stworzenie serii 12 plastyczno-literackich portretów współczesnych kobiet, które swoją działalnością artystyczną, literacką i naukową wzbogacają dziedzictwo kulturowe Warmii i Mazur.

 



Joanna Wańkowska-Sobiesiak

Joanna Wańkowska-Sobiesiak

Olsztynianka z wyboru, autorka książek i reportaży, w których tropi zabytki i ludzkie losy

 

Zawsze coś zostaje

rozmawia: Anita Czupryn
ilustracja: Magda Gach (użyte narzędzia: kredki, linoryt)

 

 

Mówią o Pani: kobieta, która wsłuchuje się w milczenie Warmii, tropi to, co zatarte i przywraca pamięć. Jak się Pani do tego ustosunkuje?

 

Akurat to, o czym Pani mówi, robię w stosunku do całego regionu Warmii i Mazur. O Warmii napisałam kilka książek, nie mówiąc już o niezliczonej ilości reportaży, bo przecież z Warmiakami (lub Warmiaczkami – jeśli chodzi o kobiety) rozmawia się naprawdę cudownie. Zaczęłam od „Butów Agaty”, w którym to reportażu opisałam, jak były wywożone na Syberię. Ta książka do dziś jest wznawiana. Pamiętam też rozmowę z Warmiaczką spod Olsztyna, która, jak wiele jej sąsiadek ze wsi, kończyła niemiecką szkołę, ale się nie „zniemczyła”. I ona powiedziała mi tak: „Kiedy śnię, to śpiewam po niemiecku, mówię po niemiecku wiersze. Ale kiedy pojechała do Niemiec, dokąd wyjechała jej rodzina, to nie zagrzała tam miejsca. Szybko wróciła. Nie odpowiadał jej tamten świat, charakter ludzi, atmosfera miejsca. Mówiła: „Jak to? Nie usiąść na ławce przed domem, z kobietami nie pogadać? No, to wróciłam galopem”.

 

 

W Polsce nie byłam Polką, wyjechałam do Niemiec — nie byłam Niemką” – to zdanie się powtarza w rozmowach z kobietami stąd. Były z Warmii i nigdzie nie były na swoim miejscu.

Taka właśnie jest Warmia. Pozostaje wewnątrz. Ja to nazywam „krajobrazem zapamiętanym”; pisałam o tym w kilku książkach. Warmia jest specyficzna, szczególna i ma w sobie coś wyjątkowego. Kiedyś była przecież polską, dziś mówimy – święta Warmia. Ma urokliwe kapliczki, tak inne, niż gdzie indziej. Kręte drogi. Łąki, które tak chwytają za serce. Zakochałam się w tym wszystkim, kiedy tu przyjechałam, a byłam jeszcze na studiach. Tu odbywałam praktyki studenckie. Myślałam sobie: „Jezu, tu konie chodzą po łąkach; bociany chodzą po polach. Jeziora!” A pochodzę ze Śląska Opolskiego, gdzie zwykła glinianka była cudem.

 

 

W którym roku przyjechała Pani do Olsztyna?

Był 1974 rok. Minęło już pół wieku mojej pracy z zabytkami. Bo kiedy w 1974 roku tu przyjechałam, zaczęłam pracę o, tuż obok tej kawiarni, w której teraz siedzimy. Mieściła się tam pracownia konserwacji zabytków, a na dole było kino Awangarda. Badałam zabytki architektury.

 

 

Jak z badania zabytków architektury przeszła Pani do badania pamięci, do tropienia śladów?

W tamtych latach wychodził miesięcznik „Plus”. Główna redakcja była w Warszawie, ale wydanie ukazywało się też w Białymstoku. I z tej białostockiej redakcji zamówiono u mnie reportaż. Bo ja jeździłam w teren, badałam zabytki, pisałam krótkie notki do prasy fachowej: „Spotkań z Zabytkami”, „Ochrony Zabytków”. Zadzwonili do mnie z redakcji „Plusa” i usłyszałam: „A nie mogłaby Pani w te swoje reportaże wpuścić trochę więcej ludzi?” Pomyślałam: „Mają rację. Dopiero to, co mówią ludzie, jest ciekawe”. I tak się zaczęło. W moich tekstach zaczęli się pojawiać ludzie. A potem okazało się, że historia samego obiektu może być gdzieś na dole artykułu, w przypisach, bo to, co opowiadają ludzie, szczególnie o tym, co działo się tutaj po wojnie z zabytkami, to jest dopiero ciekawe. Najgorzej było w latach osiemdziesiątych i właśnie o tym opowiadali. W ten sposób przeszłam do ludzi. I tak zaczęły powstawać moje pierwsze książki. Jeździłam tam, gdzie były najważniejsze zabytki i rozmawiałam z ludźmi o tym, jak te zabytki znikały. Znikały nasze najważniejsze pałace, budowane przez mistrzów holenderskich, niemieckich: XVII, XVIII wiek.
To wszystko zginęło. Rozmawiałam z tymi, którzy widzieli to na własne oczy.

 

 

Zdarzyło się Pani kiedyś stanąć w miejscu, gdzie już wszystko zniknęło: ludzie, domy, ślady, ale czuła Pani, że to miejsce nadal coś pamięta?

Tak, oczywiście. Nazywam to pamięcią miejsca. Chociaż, wie Pani, nigdy nic do końca nie znika. Tu wylezie kamień, tam fundament. Byliśmy z mężem we Franciszkowie; nagle w polu, zupełnie niespodziewanie, natknęliśmy się na piękne murowane schody. Dlaczego schody w polu? Porozmawiałam z miejscowymi. Opowiadali, że stał tu pałac przepiękny, mówili na niego „pałac o stu oknach”. Nadeszli Rosjanie. Bardziej byli zajęci piciem, któryś z nich zapalił – i od ostatniej zapałki ten pałac spłonął. Tak powstał mój reportaż „Ostatnia zapałka”. Schody zostały. Zawsze coś zostaje. Na przykład – żeby znaleźć na Warmii żydowskie cmentarze, które często już nie istnieją, szukałam starych akacji. Żydzi obsadzali nimi cmentarze; uwielbiali te drzewa, bo kojarzyły im się ze wschodnimi krajami. Jeśli widzę stare akacje, wiem, że tam może być cmentarz. Po terenach Warmii jeździli członkowie Towarzystwa Miłośników Cmentarzy Żydowskich, odkrywali te kompletnie zapomniane nekropolie. Odkryli cmentarz żydowski w Bartoszycach – wpisano go do rejestru zabytków dopiero w 2018 roku. Pojechaliśmy tam z mężem. Chodzimy, szukamy: gdzie to mogło być? Nie ma macew, nie ma żadnych śladów, ot, teren zielony. Mówię: „Szukajmy starych drzew”. I patrzymy – stoją trzy stare drzewa. Tak trafiliśmy. To już tylko łąka. Na niej porzucona zardzewiała lodówka, stary materac – legowisko człowieka bezdomnego. Często po takich śladach rozpoznaję, że tu musiał być cmentarz.

 

 

To, co na Warmii najczęściej jest przemilczane, to „wyzwolenie”, czyli wejście Armii Czerwonej. O tym, co się tu stało, kobiety milczą.

Kobiety o tym nie mówią, proszę Pani. Dlatego napisałam tę książkę, „Buty Agaty”. Opisałam w niej osiemnaście kobiet. Niektóre po wojnie zostały tutaj; najpierw sprzątały miasto, bo tak wyzwoliciele zarządzili. Często pracowały w mieszkaniach jako służące, jako kucharki. Kiedy były żniwa, nie miał kto pracować, więc zjawili się mężczyźni, żeby pomóc. Przyjechali i ożenili się z Warmiaczkami. Trafiłam na takie małżeństwo państwa Tuszyńskich. Bardzo ciekawe. Pan Tuszyński okazało się, że był więziony przez Niemców, był na robotach przymusowych w Niemczech. Tu przyjechał z wojskiem i – jak mówił – ożenił się z Niemką. Pytałam: „Ale jak to tak?” Odpowiadał: „Pani, a tu innych w wieku do żeniaczki nie było! Myśmy wszyscy żenili się z Warmiaczkami. A jakie to dobre żony! One bardzo dbają o dom. Kuchnia warmińska — wspaniała! A ciasto to tylko Warmiaczki potrafiły piec”. I mężowie nakazali im jedną rzecz. Nie było w ogóle mowy o tym, żeby mówiły o gwałtach. O tym, że były gwałcone przez Rosjan. Poznałam kilka takich Warmiaczek, które urodziły dzieci z gwałtów. Na te dzieci mówiono „stalinki”. We wsiach doskonale wiedziano, które to dzieci, które to „stalinki”. Ale potem rodziny mi opowiadały, że te dzieci: chłopcy czy dziewczyny urodzone z gwałtu, były bardzo związane ze swoimi rodzinami. Były wdzięczne, że jednak żyją, bo różnie mogło być. I potem te dzieci bardzo dbały o swoich starych rodziców.

 

 

Łatwiej było przyjąć, że te dzieci, które rodziły się z gwałtów, są dziećmi Polaków, prawda?

Tak. Spotkałam się w dwóch przypadkach z tym, że mężowie zabraniali kobietom mówić o tym. Bo to nie był honor dla mężczyzny, mieć żonę zgwałconą przez „Ruskich”. Dziś patrzy się na to już inaczej. Te, które się rodziły tuż po wyzwoleniu – opisywał to w swoich pamiętnikach niemiecki lekarz Lehndorff – często były skośnookie. Bo kto pierwszy przyszedł tutaj „wyzwalać” te tereny? Nie byli to Rosjanie z Moskwy, tylko Kałmucy z republik południowych. Podobnie zresztą jest i dzisiaj — kim teraz Putin wojuje? Nie posyła swoich, tylko Buriatów. I wtedy też takie dzieci się tu urodziły.

Ale jeśli mówimy o dzieciach, to druga wojna pozostawiła problem znacznie większy: dziesiątki tysięcy sierot niemieckich, mazurskich, warmińskich. Łącznie w Prusach, czyli dzisiejszej Warmii i Mazurach i w tej części, która znalazła się w Obwodzie Kaliningradzkim, pozostało 25 tysięcy sierot. Z tego pięć tysięcy potem przedarło się lasami na Litwę. Bo wiadomo było, że Litwa „mlekiem i miodem płynąca”. I te nazywa się Wilczymi Dziećmi. Niektóre z nich odnalazła na Litwie inna olsztyńska dziennikarka Wioletta Sawicka i poświęciła im książkę. Dopiero później, kiedy wreszcie nakazano, by zajęły się nimi starostwa powiatowe, błąkające się dzieci trafiły do domów dziecka. Ale zanim to się stało, te dzieci głodowały i w poszukiwaniu jedzenia wędrowały lasami na Litwę.

Te dwadzieścia tysięcy dzieci, które pozostały po naszej stronie granicy w większości trafiły do domów dziecka.. W Bartoszycach powstał największy w Polsce zespół domów dziecka. Jest tam kilka budynków. Zresztą, na ryneczku miasta stoi niewielka fontanna, a obok niej z każdej strony rzeźby dzieciaków. To właśnie dlatego, bo Bartoszyce to tak zwane „miasto dzieci”. Dzieciom w roku 1945 na Warmii i Mazurach poświęciłam książkę „Same cudze dzieci”.

 

 

Warmia była miejscem, w którym mieszkali nie tylko warmiacy. Tropi Pani również mniejszości narodowe.

Byłam pełnomocnikiem Wojewody do spraw Mniejszości Narodowych i Etnicznych.
Ale nie zostałam pełnomocnikiem po to, żeby szukać mniejszości; zostałam nim dlatego, że już wcześniej pracowałam w „
Dzienniku Pojezierza”, potem w tygodniku regionalnym – „Gazecie Warmińskiej”. Jeździłam, rozmawiałam z ludźmi. Przeprowadziłam chyba ze sto rozmów. Byli na tych terenach różni ludzie. Byli Szkoci, byli Holendrzy, którzy mieszkali tu w dawnych czasach, byli autochtoni. Była też ludność, która czuła się Niemcami, choć żyła na Warmii. Proszę zwrócić uwagę na jedną rzecz, bo to jest bardzo często mylone: Warmiacy to niekoniecznie Polacy, ale byli katolikami. Proszę pójść do ich kościołów: oni modlili się po niemiecku. W 1772 roku, po rozbiorach, Warmia zniknęła z mapy Polski. Niemcy pozbawili majątku biskupa, katolickiego szefa diecezji, odebrano mu wszelkie dobra; to wszystko przestało należeć do Kościoła. Zamek w Lidzbarku Warmińskim przeszedł na własność państwa niemieckiego. Biskup miał wypłacane normalne pobory. Jeśli księża się nie słuchali, jak na przykład ksiądz z Brąswałdu, to byli rugowani. Ksiądz z Brąswałdu pisał skargi do papieża, że likwidowane są nabożeństwa po polsku, że w szkołach zabraniany jest język polski. Czy ktoś zareagował? Nie. Bez dwóch zdań, Warmia się wtedy częściowo zniemczyła. Ale Mazurzy w kościołach ewangelickich modlili się po polsku. Nie można utożsamiać religii z narodowością.

Na tych terenach żyli także Cyganie. Bardzo ich polubiłam, podobnie, jak olsztyńska aktorka Irena Telesz. Przez całe lata w imieniu wojewody dzieliłam pieniądze z budżetu państwa na pomoc dla mniejszości narodowych, w tym dla Cyganów. Mówi się, że to były pieniądze unijne, a to nieprawda. Unia Europejska nakłoniła nasz rząd, żeby opracował programy wsparcia dla Cyganów, w celu zatrzymania ich w Polsce, ponieważ dużo ich emigrowało zwłaszcza do Anglii.
Unia, trochę po cichu, zmusiła nas do przyspieszenia prac nad ustawą o mniejszościach narodowych. Ustawa chroni wszystkie mniejszości i mówi, że mają prawo do podtrzymywania własnej kultury, wiary i języka. Mało tego – w szkołach może być nauczany język mniejszości narodowych, z elementami ich kultury i historii. Wówczas w siedmiu szkołach uczyliśmy języka niemieckiego jako języka mniejszości narodowej. Teraz już z tym różnie.

 

 

Dlaczego mówi Pani „Cyganie”, a nie „Romowie”?

Powiem Pani tak: oni sami mówią o sobie „Cyganie”. Nam się wydaje, że „Romowie” to bardziej elegancko, bardziej poprawnie. Ale oni tak o sobie nie mówią. Jako pełnomocnik wojewody byłam kiedyś na dużej konferencji o mniejszościach w Warszawie. Międzynarodowa konferencja, w kabinach tłumacze, wszyscy mówimy „Romowie, Romowie”. I nagle przedstawiciel Unii Europejskiej podchodzi i pyta: dlaczego mówicie „Romowie”, przecież w Polsce nie ma mniejszości rumuńskiej? Bo w Anglii i innych krajach używa się określenia „Gipsy” — Cyganie. Wstrzymano nagrywanie konferencji, skorygowano tłumaczenia — i zaczęliśmy mówić „Cyganie”. I to było dla nich zrozumiałe.

Pieniądze z budżetu państwa, w ramach tak zwanego Programu Romskiego przeznaczane były między innymi na remont ich mieszkań. W rejonach takich jak Nowe Miasto Lubawskie Cyganie mają domy i nie potrzebowali remontów, ale przecież nie wszyscy tak mieszkają. Odwiedzałam ich mieszkania. I daj Boże, żeby w każdym z naszych domów było tak czysto jak u nich: serweteczki, wykrochmalone obrusy, obrazeczki. Oczywiście, jak w każdym środowisku, zdarza się u nich również patologia. Ale jeśli chodzi o większość z nich, to są ludzie bardzo honorowi. Kiedy zaczęłam dzielić pieniądze na pomoc dla nich, rozmawiałam z ich najważniejszym przedstawicielem. Usłyszałam: „Pani Joanno, obiecuję, że żaden Cygan nie będzie żebrał na ulicy”. I rzeczywiście skończyło się żebranie. A kiedy dostali pierwsze pieniądze na remonty mieszkań, zaprosili nas na prawdziwą cygańską ucztę. Jako ludzie honorowi czuli, że powinni się zrewanżować za to, że ktoś o nich zadbał.

 

 

Zwiedziła Pani tyle miejscowości, przeprowadziła tyle rozmów. Miała Pani wrażenie, że pamięć choćby o tych „stalinkach” czy o Żydach na tych terenach została celowo wymazana, albo wygodnie zapomniana?

Proszę Pani, na to się składają trzy rzeczy. Pierwsza rzecz to wymiana ludności w 1945 roku. Dotychczasowi mieszkańcy stad wyjechali, czy też ich przesiedlono, przyjechali nowi. I pamięć o historii tej ziemi została przerwana. Ludzie, którzy przyszli na ich miejsce, zajęli ich domy, w swojej pamięci mieli miejsca, z których przybyli i z nimi byli związani emocjonalnie. Tu wszystko zaczynali od nowa, zapisując nową historię. Dopiero teraz rośnie trzecie pokolenie związane z tymi miejscami i historia tej ziemi, będzie ich historią. To będzie już ich pamięć. Kiedy rozmawiam z młodymi ludźmi, mówią: „O Jezu, jestem gdzieś w świecie, ale ciągle myślę o naszych jeziorach”. I to jest ta pamięć – pamięć krajobrazu, z którym jesteśmy od dzieciństwa emocjonalnie związani..

Ale wracając do pytania i wymazywania z pamięci, trzeba podkreślić, że jest jeszcze aspekt polityczny. W PRL-u państwo było jednonarodowe. Po Gomułce, po 1968 roku, mowy nie było, żeby gdziekolwiek pojawiło się coś o Żydach w literaturze. Dziś inaczej na to patrzymy. Pojawiają się książki i artykuły: Kossert, Gieszczyńscy, Lewandowska, Marcinkiewicz, Szczepański, który przedstawił wszystkie cmentarze żydowskie, synagogi i domy modlitwy w naszym województwie. Ale mało kto czyta opracowania historyczne. I trzeba przyznać, że Żydzi nie istnieją obecnie w zbiorowej pamięci. A przecież żyli tu przez ponad dwieście lat. Byliśmy z mężem w Ełku. Szukałam tam synagogi. Wiadomo, że jej już nie ma, ale pytałam, gdzie stała. Zaczepiałam mieszkańców, zaczepiłam listonoszkę, ona w końcu pogrzebała w Internecie, mówiąc, to pewnie gdzieś tu. W izbie regionalnej prowadzonej przez mniejszość niemiecką, która mieści się w wieży ciśnień pokazali mi, gdzie stała synagoga. Teraz w jej miejscu jest bank. Kiedy pytałam mieszkańców Ełku o Żydów, otwierali oczy ze zdumienia: „To u nas byli Żydzi?” Nie wiedzieli. Dla nich to już była ich ziemia budowali tu nową historię. I tak w Ełku na terenie jednego z największych cmentarzy żydowskich w regionie, postawiono pomnik Jana Pawła II. Na szczęście teren jest dość duży i na drugim krańcu niedawno postawiono głaz z oznaczeniem, że był tu cmentarz. Mieszkańców żydowskich w Ełku ponoć już nie ma. A byli. Żydzi z Ełku przed wojną byli znani w całej Europie; jeden z nich został uhonorowany tytułem doktora honoris causa z języka hebrajskiego. W Ełku drukowano gazety po hebrajsku; wożono je następnie do Wilna, do Galicji. To było centrum syjonizmu, bardzo ważne dla nich miejsce. Myślę, że Jan Paweł II nie miałby nic przeciwko temu, żeby jego pomnik stanął na terenie żydowskiego cmentarza. Cenił Żydów. Ostatnio przeczytałam, że żyje dzięki temu, iż uratował go żydowski lekarz. Matka miała zagrożoną ciążę, niemiecki lekarz chciał ją usunąć. Żydowski lekarz powiedział: „A ja panią wyprowadzę” i syn przeżył. Jan Paweł II o tym wiedział. Tak też wygląda pamięć.

 

 

Czy dzisiejsza Warmia, którą Pani widzi, to ta sama Warmia, którą widzą jej obecni mieszkańcy? Czy to są inne światy? Może przez swoją wiedzę ma Pani inny obraz Warmii? Czy to tylko wspólna nazwa?

Warmia to przede wszystkim kraina, pojęcie geograficzne. Dawniej mówiło się „Mazury i Warmia”, ale Warmia czuła się pokrzywdzona, więc się to odwróciło i dziś mówimy „Warmia i Mazury”. Nie wiem, jak odbierają ją młodzi ludzie. Patrzą na Warmię przez krajobraz, bliskich, rodzinę, znajomych, szkołę. Nie znają zbyt dobrze historii Warmii, więc nie można mieć do nich pretensji, że nie wiedzą, że tu mieszkali Niemcy, Żydzi, Mazurzy i inni. „Solidarność” w Stoczni Gdańskiej zapisała jako jeden z postulatów – nauczanie historii regionalnej, dziejów małych ojczyzn. I tak się nie stało.
Kiedy powstał Urząd Marszałkowski, powstała Komisja ds. Mniejszości Narodowych. Działał tam Miron Sycz Ukrainiec, działał Mazur Marek Leyk. Do sprawy podeszli poważnie. Zamówiono u naukowców artykuły i powstał podręcznik do nauki kultury i historii regionalnej. Ale potem zmieniła się władza i podręcznik przestał pasować, bo było w nim za dużo niemieckości. Przepraszam bardzo, a jaki to teren? To jest Ostpreussen, Prusy Wschodnie. Tu jesteśmy. To dziedzictwo Prus. Owszem, Warmia była polska, ale kilkaset lat temu. Po rozbiorach Polski przejęli ją Niemcy. Rozebrali nawet wieżę zamkową w Lidzbarku Warmińskim, żeby pokazać, że Polacy nie będą się tu wywyższać.
Ale ja się uparłam i wieżę odtworzono. Teraz stoi. Piękna.

 

 

Podczas ostatniego spis ludności, 148 mieszkańców Warmii wpisało, że czują się Warmiakami. Podkreślają, że Warmiak to nie jest Niemiec. Jest też warmińska gwara, która nie jest językiem niemieckim.

Oczywiście, że nie jest. Ale została zaprzepaszczona. Pamiętam, jak Edward Cyfus stworzył elementarz warmiński. Dzwoniono do mnie wtedy z rządu, z Komisji Mniejszości Narodowych, pytano: „Czy dało by się kupić i wysłać nam ten elementarz?” I to gdzieś przepadło, bo ani języka mazurskiego, ani warmińskiego nie wpisano w ustawie o mniejszościach, jako języki regionalne. Bo raczej są to gwary. Ale może się mylę.

Warmiacy, podobnie jak Mazurzy, to ludzie spolegliwi. Nie wychylali się, nie robili hałasu. Na przykład, kiedy likwidowano mazurskie cmentarze, a było ich tysiące, to czy protestowali? Nie. Woleli siedzieć cicho, żeby nie stracić pracy, żeby dzieci dostały się na studia. Mam o to trochę żalu, ale to nie jest ich wina. Dziś szacuje się, że Warmiaków jest około cztery tysiące, tylko oni boją się przyznawać. Pamiętam, jak Stowarzyszenie Mniejszości Niemieckiej w Olsztynie, przed wyborami powszechnymi robiło spotkania, namawiało: „Zgłaszajcie się. Mówcie”. A oni się bali. Nadal się boją, że to kiedyś się na nich zemści. I trochę się mści, bo mamy teraz raczej społeczeństwo jednonarodowe. Nie mówi się o mniejszościach narodowych.
Historia ma to do siebie, że co cztery, pięć lat koło się przekręca i można dostać po tym i owym. Oni tak uważają i ja widzę, że mają rację.

 

 

Wierzy Pani, że przez opowieść można przywrócić tę pamięć, nawet jeśli już nie ma ani grobu, ani zdjęcia, ani nazwiska?

Oczywiście, że tak. Pod warunkiem, że ludzie czytają. Pod warunkiem, że będzie więcej programów telewizyjnych na ten temat. Teraz jest ich coraz więcej — ale ludzie mało czytają. I to nie jest ich wina. Raz, że gazety padły, bo prawie wszystko jest za darmo w internecie. Ludzie temu nie są winni. A jakby tego było mało, to przez wiele lat, zanim jeszcze wszedł internet, wszystkie książki historyczne były pisane tak drętwym językiem, że nie dało się ich czytać. I to trochę wina tych, którzy je pisali. Ja na przykład się uparłam i zaczęłam pisać takim językiem, jakim ludzie mówią. Naukowcy i lokalni działacze traktowali te moje publikacje trochę zdawkowo bo według nich powinno być poważnie: wstęp, rozwinięcie, zakończenie, przypisy, tezy i tak dalej. A ja to przecież wiem, mnie tego na studiach uczono, ale tak pisać nie będę. Bo tego nikt nie przeczyta. Piszę o tym w swoich książkach, że tego naukowego, drętwego języka nikt nie trawi. Ja również, pomimo, że interesuje mnie historia, takie książki nudzą. One muszą być pisane inaczej. I teraz są pisane inaczej. Zobaczcie książki wydawane przez Wydawnictwo Czarne: historyczne, ale pisane normalnym językiem. Aż chce się czytać. 

 

Co daje Pani siłę, żeby pisać o tym, co zostało rozbite, ukryte?

Powód jest prozaiczny — nienawidzę być gospodynią domową. Nie cierpię tego. Wolę pisać książki. Nie zarabiałam na nich, bo system wydawania książek jest taki, że jeśli wydaje się przez stowarzyszenie, to są wydawnictwa non-profit. Nie ma pieniędzy ze składek, żeby zapłacić honorarium, więc pisałam pro publico bono. Ale robiłam to, bo potem byłam zapraszana na wszystkie konferencje, również międzynarodowe, żeby mówić, jak to tutaj wygląda. Bo wygląda inaczej. Wyrobiłam sobie nazwisko i dla mnie to jest satysfakcja.
I mnie to wystarczy.

 

 

Czy na Warmii nadal są takie miejsca, do których Pani jeszcze nie dotarła, ale czuje, że tam coś ważnego czeka?

Ach, no właśnie. Muszę powiedzieć, że to duża zasługa mojego męża, bo to on mnie teraz w takie miejscowości xxxxx zawozi. Mam już kłopoty ze wzrokiem i problemy z prowadzeniem samochodu. W poprzedniej książce, którą wydałam „Niepamięć. Żydzi Warmii i Mazur wczoraj, dawniej i dziś” — objechaliśmy z mężem 36 miast. Tam, gdzie oni mieszkali, żyli. Pytaliśmy: co po nich zostało? Czy ktoś o nich wie? I prawie nikt nic nie wiedział. Teraz piszę swoją dwudziestą książkę.
I znów mąż mnie wozi. Objechaliśmy teraz, jak policzyłam, 46 miejsc: 18 miast i 26 małych miasteczek i wsi, gdzie znajdowały się niemieckie obozy jenieckie. Nikt już o nich nie pamięta. Jeździmy po tych miejscach i przy okazji szukamy cmentarzy.
Czasem są pozostałości: jest cmentarz wojenny, albo pomnik i wtedy ludzie miejscowi wiedzą, czasem zaprowadzą tam dzieci, czasem złożą kwiaty, a czasem nie. Ale ta pamięć została utrwalona i część ludzi o tym wie. Natomiast są takie małe mieściny i wsie, gdzie nikt już nic nie wie. Byliśmy w Boguchwałach. Pytamy. Ludzie wzruszają ramionami. Kręcą przecząco głowami: „Pani, tu jeńcy wojenni? Tu? Tutaj to był Napoleon. Tu ruskie, jak weszły, zrzuciły Niemca z wieży w kościele” – taka jest już ich pamięć. Nie ma tej prawdziwej pamięci i ją trzeba przywrócić. Odwiedziliśmy więc 18 miast i 28 miejscowości, gdzie były obozy jenieckie, podobozy i komanda robocze. Proszę zgadnąć, ile jeńców i robotników przymusowych przewinęło się przez ten region , czyli Prusy Wschodnie w czasie II wojny światowej? Aż półtora miliona. Z całej Kampanii Wrześniowej polscy żołnierze lądowali w tych obozach.

 

 

Czy pochodzenie — to jest coś, co ludzi buduje, czy co ich dzieli?

Nie jest łatwo odpowiedzieć na to pytanie. Samo hasło: pochodzę z Warmii czy z Mazur – to myślę, że łączy. Kiedy ludzie stąd spotykają się gdzieś w świecie, poza Warmią i Mazurami to czuje się wspólnotę. To na pewno wywołuje poczucie wspólnoty. Z mężem opłynęłam świat dookoła. I najciekawsze były te zwykłe wiadomości z kraju: jaka u nas pogoda. Bo wtedy człowiek od razu widział dom, wodę na jeziorach, albo ziemię zasypaną śniegiem. Kiedy się jest daleko, to właśnie nas interesuje – ten krajobraz zapamiętany.

 

 

Jakiego elementu warmińskiego dziedzictwa brakuje dziś w przestrzeni publicznej?

Jeszcze nie wiem, czy potrafię na to pytanie odpowiedzieć.
Bo ja nie jestem za tym, żeby to były rzeczy zamknięte w muzeach. Myślę, że Warmiacy przegapili niektóre momenty; za mało eksponowali swoją odmienność. Teraz czasem na siłę próbujemy coś robić. Kiedy w Olsztynie ustawiono
baby pruskie, wojewoda mówi do mnie: „Wie Pani, te baby pruskie… śmieją się z nas”. Odpowiedziałam:: „Niech się śmieją. Zobaczy Pan”. Czyż mamy robić bociany z waty? Co drugie miasto na północy województwa to robi. A baby – to jest element stąd. To jest nasze. Odwołują się do bardzo starych momentów. Ponoć w ogóle, to nie są baby, tylko faceci. Wojownicy.

 

 

Baby pruskie wciąż fascynują. Ale czy jest ktoś, od kogo możemy się jeszcze o nich dowiedzieć więcej? Czy już nigdy się tego nie dowiemy?

Pewnych rzeczy na pewno się już nie dowiemy. Kto tu był przed Krzyżakami? Prusowie. Oni właśnie siedzieli po tych lasach i nawet Krzyżakom spuszczali lanie. Więc baby pruskie – to jest nasza zaprzeszłość. Intuicyjnie wyczuwam, że to jest właśnie to. O ile wiem, stały kiedyś na rozstajach dróg. To nie były miejsca święte. Prusowie nie mieli świętych, bo to było jeszcze przed chrztem.
Bez dwóch zdań, to jest nasza zaprzeszłość. A jeśli tego nie będzie się z uporem powtarzać i prezentować, na przykład w Muzeum Warmii i Mazur, to młodych się nie przyciągnie. Ale to powinno być robione zupełnie inaczej. Zajmowałam się mniejszościami i pamiętam, że w każdym stowarzyszeniu mniejszości narodowej mówiono: zmienia się pokolenie, odchodzą ludzie starsi, a młodych to nie interesuje. Ale wy właśnie coś takiego robicie i jeśli znajdzie się to w internecie, w mediach społecznościowych, to do młodych trafi. To dowód, że można.

 

 

Czy można mówić o wspólnym dziedzictwie, jeśli jedni milczą, a drudzy nawet nie wiedzą, co tutaj istniało? Czy łączyć może krajobraz? On może być tym wspólnym dziedzictwem?

Myślę, że nauczyciele w szkołach trochę się zasiedzieli. Powinna być nauczana historia małych ojczyzn, choć teraz to już niemodne powiedzenie. Ale ta historia regionalna, w natłoku programów, przy zmianach struktur szkolnych gdzieś przepadła. Do tego trzeba wrócić. Żeby być świadomym, że my nie jesteśmy pępkiem świata. Myśmy też tu przyjechali. A przed nami byli inni. Mamy to podtrzymywać, a nie zamykać na to oczy.

 

 

Pani czuje, że jest już stąd?

A wie Pani, że kiedyś mnie tak zapytano? I usłyszałam:„Pani to już jest nasza”. Pojechałam kiedyś z mamą do Wilna. To była jej ostatnia wyprawa. Ciągała mnie po tych swoich rodzinnych miejscach: „Tu babcia mieszkała, tu ślub brałam, a tu, zobacz Zwierzyniec”. Myślałam: „Boże, ja już nie jestem z tym związana. Ja to po prostu zwiedzam”. Matka, która czuła się Litwinką, pytała: „Ty nie pamiętasz litewskiego?” Mamo, jak ja mam pamiętać litewski? Przecież byłam dzieckiem. A mama: „Ale przecież przychodziła do nas pani doktor, Litwinka, przychodziła do ciebie…”. A ja nawet tego nie pamiętam. Jedyne zdanie, jakie zapamiętałam po litewsku, to dlatego, że mnie śmieszyło: „Paniale kurwa żoja” – co znaczyło: „Panienko, dokąd jedziesz”.

Po latach pojechałam też na Śląsk, odwiedziłam Kluczbork, w którym się urodziłam. Poszłam do domu, w którym mieszkałam. Nawet mi drzwi nie otworzyli. Bali się, że pewnie jakaś Niemka przyjechała i będzie im mieszkanie odbierać. Nie wpuszczono mnie.

Poszłam nad staw, gdzie kiedyś mój pies wyławiał karpie, a matka była za to ciągana do sądu. I to też już nie było moje miejsce. Całe moje pokolenie stamtąd wyjechało. Prawie wszyscy z mojej szkoły dostali się na studia; rozjechaliśmy się. I tak sobie pomyślałam: „Czy tu, wreszcie tu, czy Olsztyn, do którego przyjechałam w 1974 roku – czy to jest moje miejsce? Za dużo mam w sobie tamtych elementów. O, moja córka, urodzona tutaj, jest stąd. Dopiero ona. A już jej córka – moja wnuczka Nina, absolutnie jest stąd. A ja? Jestem znikąd. I wciąż jeszcze się nie osadziłam. Jedyne, czego jestem pewna, to że tęsknię za tutejszym krajobrazem. Moje serce otwiera się w lesie, na kwitnącej łące. Jak mam jakiś problem – idę w przyrodę. Nie mogłabym zamieszkać w dużym mieście. Czułabym się tam źle. Mimo że nie pochodzę ze wsi, to jednak dzieciństwo spędziłam z matką, która mnie ciągała po różnych łąkach i lasach. Przyroda jest we mnie.

 

 

rozmawiała: Anita Czupryn

ilustracja: Magda Gach

 

Projekt zrealizowany ze środków Stypendium Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego w kwocie 8000 złotych na stworzenie serii 12 plastyczno-literackich portretów współczesnych kobiet, które swoją działalnością artystyczną, literacką i naukową wzbogacają dziedzictwo kulturowe Warmii i Mazur.

 





dr Ewa z Albatrosa

dr nauk weterynaryjnych, specjalistka chorób zwierząt nieudomowionych, założycielka Albatrosa – Ośrodka Rehabilitacji Ptaków Dzikich w Bukwałdzie

 

Tam gdzie puszczyki spały na karniszach

rozmawia: Anita Czupryn
ilustracja: Magda Gach (użyte narzędzia: ołówki, digital painting)

Jeździła garbusem po glinie, spała z dzikami w łóżku, a puszczyki siadały na karniszach – takie były początki. Ktoś mógłby powiedzieć, że to nie jest miejsce do życia. Ale ona tu właśnie żyje. Ewa Rumińska z Bukwałdu zawsze wiedziała, że chce pracować z dzikimi zwierzętami.

 

Urodziłaś się na Warmii?

Nie. Do Olsztyna przyjechałam na studia, na weterynarię. Wcześniej myślałam, że będę studiować na Akademii Sztuk Pięknych. Wygrała moja ukochana biologia.

 

Skąd się wzięło u Ciebie zainteresowanie biologią?

Z kosmosu? Z genów? Skądś się to bierze. Nie po rodzicach, bo nie mieli nic wspólnego z tą dziedziną. Mieszkaliśmy w Płocku, w bloku z wielkiej płyty, mama była polonistką, tata inżynierem. Jak byłam mała, zwierząt w domu nie było. Tłumaczono mi, że nie można ich brać do bloku, bo to nie są dla nich dobre warunki. Może i tak. Później odkryłam, że to nie do końca prawda. W każdym razie w Płocku wszystkie osiedlowe psy były moje, nawet te z zaawansowanym świerzbowcem. Wciągały mnie też filmy przyrodnicze. W liceum moją wychowawczynią była chemiczka. Jej mąż studiował w Olsztynie, mówiła, że Kortowo to cudowne miejsce: lasy, jeziora, jednym słowem pięknie. Zapaliła mi się w głowie lampka: chcę do lasu. I faktycznie, kiedy przyjechałam do Olsztyna, do Kortowa, wówczas jeszcze do Akademii Rolniczo-Technicznej, zaczęłam sprawdzać kierunki biologiczne. Potem pojawiła się myśl, że może medycyna. To był 1992 rok. Pamiętam, że do Olsztyna przywiózł mnie tata. Chodziłam po różnych wydziałach, patrzyłam, co i gdzie. Wybrałam trudny kierunek: medycynę weterynaryjną. Wróciłam do ojca, do samochodu, i mówię, że złożyłam na weterynarię. „To będziesz krowom w tyłkach grzebać” – zażartował. Ale czułam, że mam wsparcie. Naprawdę. Moi rodzice zawsze mnie wspierali. Pamiętam, że już jako dziecko, w podstawówce, fascynowałam się botaniką. Miałam wszystkie książki o botanice, jakie tylko chciałam. Nawet te, które trudno było zdobyć. Mama z podziemi zdobyła mi Szwejkowskiego. Czytałam go w piątej klasie; to była moja ulubiona lektura. Potem przeskoczyłam na zoologię, dzięki mojej nauczycielce biologii z podstawówki. I już tak zostało. Trafiłam na weterynarię. Studia skończyłam w 1998 roku. Doktorat robiłam już na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim.

 

Jaki był Olsztyn, kiedy zaczynałaś studiowanie, w 1992 roku?

Dla mnie super. Przed budynkiem weterynarii chodziły krowy i owce. Stary chodnik ze szpalerem żywopłotów, którym szło się na górkę. Nasz wydział był oddzielony od reszty kampusu; mieliśmy łąki, pastwiska, zwierzęta. To było naprawdę fajne. Teraz wszystko jest zabudowane. Jasne, nowoczesne, budynki, ale to już nie to.

Niedługo minie 30 lat, odkąd mieszkasz na Warmii. Czujesz, że jesteś stąd?

Ja tu wrosłam. Tak, jak się zapuszcza się korzenie, czy różne macki w glebę. Tu urodziłam dzieci, zbudowałam im dom.

 

Jak powstał ośrodek w Bukwałdzie?

Po obronie doktoratu mieszkałam jeszcze w Olsztynie, w kawalerce, którą kupili mi rodzice. 23,7 m², ale wysokie, prawie 3 metry. Mieszkałam z moją córką Natalią, dwoma psami, trzema kotami i całym stadem ptaków. Ptaków było bardzo dużo i była duża rotacja, bo prócz dzikich ptaków, miałam też papugi, kanarki i przeróżne inne stworzenia. Przez dwa lata, na toaletce po mojej babci mieszkał nawet trzmielojad. Paki trafiały do mnie, bo były chore. Na uczelni nie było dla nich miejsca, więc kiedy potrzebowały intensywnej opieki, zabierałam je do domu. Pamiętam, gniazda sikorek wisiały w mieszkaniu, w różnych dziwnych miejscach. Na przykład w koszyczkach na kaloryferach. Pracując na uczelni, myślałam o otwarciu Ośrodka Rehabilitacji Dzikich Ptaków, ponieważ ptaki cały czas były ze mną. Przez całe studia i większość studiów doktoranckich siedziałam głównie w lesie. Doktorat robiłam z chorób ptaków, konkretnie z immunologii.

 

Dlaczego właśnie ptaki?

Zawsze się pojawia to pytanie. Po prostu taką drogę zawodową obrałam. Kiedy człowiek zaczyna się specjalizować w weterynarii, nie jest w stanie zajmować się wszystkim. Trzeba wybrać. U mnie padło na ptaki. Ale, jak wspomniałam, od dziecka fascynują mnie wszystkie zwierzęta. Nie czuję się ornitolożką, choć całe życie zgłębiam ornitologię. Jestem raczej awiopatologiem. Ale kiedy pracuje się z dzikimi ptakami, chcąc nie chcąc, ma się do czynienia z ogromną liczbą gatunków. I kiedy trzeba je leczyć i rehabilitować, trzeba też poznać ich biologię, wiedzieć, co jedzą, jak żyją, jakie mają potrzeby. Trzeba stworzyć im warunki jak najbliższe naturze, by mogły dojść do siebie.

 

Zauważasz to, że w ostatnich latach zmniejszyła się populacja ptaków? Że brakuje różnorodności gatunków, jak to było 20 lat temu?

W Olsztynie poległo mnóstwo starych drzew i to jest pierwsza przyczyna, która wpływa na populację ptaków. Na terenach zielonych gdzie nie ma starych drzew, niektóre gatunki po prostu nie będą funkcjonować. Duże drzewa to ekosystem sam w sobie.

 

Jakie gatunki nie przetrwają bez starych drzew?

Choćby dzięcioły. A to właśnie one warunkują obecność wielu specyficznych gatunków. Olsztyn dosyć mocno się zabetonował.

 

Mówią: miasto-ogród.

Oczywiście, kwiatki rosną, ale ogród może być różny. Jeden będzie pełen starych drzew, a inny wysypany białymi kamyczkami, z rzędami tulipanów. Wszystko zależy od tego, co kto rozumie przez słowo „ogród”. Olsztyn wygląda dziś pięknie. Niektóre tereny zostały naprawdę fajnie zagospodarowane. Tylko że takie zagospodarowanie nie zawsze oznacza korzyści dla zwierząt. Jeśli chodzi o ptaki, to chaszczowiska, które były kiedyś za pocztą, tam, gdzie dziś jest Park Centralny, były dla nich lepszym schronieniem. Podobnie jest z Kortowem. Weterynaria, którą zaczynałam, i Kortowo, które pamiętam z tamtego czasu, to było zupełnie inne miejsce. Górka kortowska, tam gdzie teraz jest centrum konferencyjne, to były łąki z pasącymi się krowami.

 

Wróćmy do powstania ośrodka.

 

Uczelnia tego nie zrobiła, więc stwierdziłam, że sama go założę. Kto, jak nie ja? To zdanie stało się hasłem naszej ptasiej straży: Jak nie my, to kto.

 

Jak trafiłaś na Bukwałd?

Naturalnie to wyszło. Znajomy szukał wtedy jakiegoś miejsca dla siebie. Obok mieszka dziewczyna, która też pracuje na uczelni i powiedziała mu o tej działce: dom nie nadawał się do zamieszkania, stodoła – ruina. Wszystko, co dziś tu stoi, to są już nowe budynki. Stare siedlisko się rozsypywało. Krystian stwierdził, że to miejsce nie spełnia jego wymagań, ale wiedząc, że ja też szukam czegoś dla siebie, powiedział mi o tym. Przyjechałam i się zakochałam. Przez pół roku przyjeżdżałam do Bukwałdu, spotykałam się z właścicielami. To byli bardzo starzy Warmiacy, świętej pamięci, już nie żyją. Dostali tę ziemię od Niemki, która została tu po wojnie. Opiekowali się nią. Jej ostatnim życzeniem było umrzeć w Niemczech. Kupili jej bilet, umożliwili tę podróż, a ona w zamian przepisała im gospodarstwo. Od tamtej pory przez ponad 30 lat nikt tu nie mieszkał. Wielu ludzi chciało to miejsce kupić, ale oni nie chcieli sprzedać.

 

Dlaczego sprzedali Tobie?

Tak naprawdę to mojej córce. Ja bym nic nie ugrała, ale przyjeżdżałam z Natalią. Miała wtedy roczek, była blond słodziakiem. Pokochali ją. No i sprzedali tę działkę. Był 2001 rok. Wymyśliłam sobie, że to siedlisko kupię za moją kawalerkę w Olsztynie, że ją sprzedam i to spokojnie wystarczy. Kiedy usłyszeli o tym moi rodzice, byli u mnie na drugi dzień. Pojechaliśmy obejrzeć to, co chcę kupić. Dom się sypał, ja robiłam dobrą minę, mówiąc: tu się zrobi, tu się podbije, tu się będzie mieszkać. Wiesz, jak w piosence: tu na razie jest ściernisko, ale będzie San Francisco. Rodzice wrócili do siebie. Na drugi dzień dzwoni do mnie ojciec: „Wiesz co? Ja to bym nawet zainwestował w to siedlisko. Tylko nie sprzedawaj mieszkania.” Byli naprawdę przerażeni. Znali mnie. Wiedzieli, że jestem zdolna sprzedać wszystko i przyjść tu z małym dzieckiem, mieszkać w chacie z cieknącym dachem. Rozpoczęłam remont, żeby chałupa nadawała się do mieszkania, ale to trwało. A ja mam cierpliwość tylko do ptaków, do reszty niekoniecznie. Pamiętam, że wprowadzaliśmy się w Wigilię. Była tylko betonowa wylewka, ale się uparłam: na Wigilię się wprowadzamy i koniec. Stała okrągła, stara koza, wody nie było, braliśmy ze studni. Kiedy rodzice wjeżdżali już na górkę, widziałam światła ich samochodu, to zamiatałam ostatnią kupkę gruzu. Mama weszła, rozłożyła obrus, zawiesiła firanki i takie były nasze pierwsze święta. Był 2002 rok. Czułam super vibe. Potem urodziła się tu dwójka moich kolejnych dzieci. Tak właśnie się zapuszcza korzenie.

 

Słyszałam, że te początki były romantyczne: zwierzęta trzymaliście w domu, spaliście z nimi.

Romantyczne? Powiedzmy, że… intensywne. Puszczyki mieszkały na karniszach, małe sroki wychowywały się w wannie, a człowiek próbował to wszystko ogarnąć. Kiedyś na dwa dni pojechałam na konferencję do Krakowa. Kiedy wróciłam, zastałam coś, czego się nie da opisać. Wszędzie były ścieżki z ptasich odchodów. Pod karniszami Czomolungmy guana, przy każdym meblu błotne kręgi, w kuchni ptasie graffiti. A właśnie wtedy przyjechała do mnie sąsiadka z jakimś znanym aktorem. Chciałam zrobić im kawę. Zaczęłam gorączkowo przykrywać podłogę gazetami. Mina tego gościa – bezcenna. Czegoś takiego w życiu nie widział. Zaproszono go na kawę, a trafił do… ZOO.

Dzika świnia spała z nami w łóżku przez kilka miesięcy. Psy były wściekłe, że zajęła im miejsce. Ale kiedy urosła, zaczęła robić w domu sajgon. Potem zamieszkała pod tarasem, z psami. A po roku, kiedy już poznała dobrze dwa starsze dziki (też lochy) i udało się zbudować dla nich duży wspólny wybieg, w końcu poszła na swoje.

 

Poznałaś tu rdzennych Warmiaków. Jakie wrażenie na tobie zrobili?

Najbardziej zapamiętałam panią Kosecką. Z niezwykłym wprost spokojem opowiadała, co tu się kiedyś działo, a mówiła o rzeczach strasznych: o bolszewikach, o tym, jak ją bili, jak gwałcili. Siedziałam w ich chatce, robiłam coraz większe oczy i patrzyłam na tę kobietę spokojną, rzeczową i słuchałam, jak II wojna światowa tutaj się przewaliła. Mieszkańcy tej ziemi to byli twardzi ludzie. Współcześni są delikatniejsi, bo mogą sobie na to pozwolić. Stać ich na to, bo w rzeczywistości, w której żyjemy, można mieć depresję, można mieć traumy, można być kruchym. Kiedyś nie było takiej możliwości. Mam czasem takie myśli, że dobrze by było mieć depresję. Ale trzeba iść i karmić pisklaki. Bo jak ich nie nakarmisz, to umrą. I wtedy dopiero można dostać depresji.

 

Kiedy się tu wprowadziłaś, jak Cię przyjęli miejscowi?

Cudownie. Naprawdę. Zaproszono mnie do rady sołeckiej. Na początku, kiedy tworzyłam ten ośrodek, nie było żadnych negatywnych reakcji. Protesty pojawiły się, kiedy chciałam założyć filię ośrodka w Brąswałdzie. Zresztą, ostatecznie zrezygnowałam z tego pomysłu i bardzo dobrze. Dziś wiem, że to była słuszna decyzja. A tutaj, w Bukwałdzie mieszka się świetnie. Fajni ludzie, dobry klimat. Od początku współpracuję ze szkołą. Zrealizowaliśmy wiele edukacyjnych projektów. Założyłam m. in. ogród roślin leczniczych; wspólnie z dziećmi z Bukwałdu. To był naprawdę wspaniały projekt.

Ośrodek powstawał powoli, stopniowo. Początkowo miałam około 100 pacjentów rocznie i można było to wszystko ogarnąć, i równolegle pracować jako lekarz weterynarii. Ale z czasem zaczęło tu trafiać dwieście, trzysta ptaków rocznie. Wieść się rozniosła. Koledzy po fachu wiedzieli, że zajmuję się dzikimi ptakami, więc wszystko trafiało do mnie. Na dodatek miałam wizję, że zbawię świat. Jak ktoś zadzwonił, że gdzieś znalazł rannego, potrzebującego pomocy ptaka, natychmiast wsiadałam w auto i jechałam. Jeździłam po całym województwie. Przywoziłam ptaki o pierwszej w nocy, albo o trzeciej nad ranem. Musiałam wszystko ogarnąć: zabiegi, skrzydła, opatrunki, woliery. To było totalne szaleństwo. Po dwóch latach stwierdziłam, że nie dam rady już pracować zawodowo. Nie miałam na to czasu. A przecież to wszystko trzeba było utrzymać. To kosztuje. Poszłam do Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Olsztynie. Pytam: czy można dostać dotację na taką działalność? „A czy pani ma osobowość prawną?” Mam ośrodek. Ale czy ośrodek ma osobowość prawną? Okazało się, że nie. A skoro nie ma, to nie mogę dostać żadnych dotacji. Takie to były historie. W końcu dowiedziałam się, że jedynym rozwiązaniem jest założenie organizacji pozarządowej. I tak zrobiłam. Założyłam fundację. Od początku wszystko było oparte o mój prywatny majątek; tak było łatwiej zarządzać. I to była bardzo dobra decyzja.

 

Pojawili się wolontariusze. Jak to zrobiłaś? Bo nagle z pasjonatki stałaś się też trochę bizneswoman.

Kiedy zakłada się organizację, wszystko zaczyna działać inaczej. Tworzy się inny świat: fundraising, dokumentacja, zespół ludzi, zarządzanie. Fundację założyłam w 2006 roku, w przyszłym roku minie 20 lat. Minęło sporo czasu. Przez te lata realizowałam różne wizje, ale jedna towarzyszyła mi od samego początku: stworzyć profesjonalny ośrodek, który będzie w stanie obsłużyć wszystkie zwierzęta zgłaszane do nas. Przede wszystkim z Warmii, ale nie tylko. Również z Mazur, bo tam wciąż jest bardzo mało podobnych miejsc. Północny wschód województwa to w ogóle czarna dziura, jeśli chodzi o opiekę nad dzikimi zwierzętami. Nie wiadomo, gdzie kierować ptaki. W Wigierskim Parku Narodowym jest mały ośrodek, ale to już województwo podlaskie. U nas pustka. I dlatego wszystko spływa do mojego ośrodka. Leczyć je i wypuszczać – taki jest cel. Ale od początku miałam wizję, żeby działać z rozmachem. Organizowałam spotkania dla ośrodków z Warmii i Mazur, potem zorganizowałam pierwszą w Polsce międzynarodową konferencję z dziedziny wildlife rehabilitation. Chciałam sięgać po unijne środki. Pierwsze spotkanie zorganizowałam razem z Marysią Mellin – ówczesnym Wojewódzkim Konserwatorem Przyrody w Olsztynie, nie było jeszcze wtedy RDOŚ-ów. Ludzie prowadzący ośrodki rehabilitacji zwierząt z całego regionu, którzy nigdy wcześniej się nie spotkali, nagle odkryli, że mają wspólne problemy i podobną codzienność. Rzuciłam pomysł: napiszę projekt. Był konkurs na tego typu działania i chciałam zaprosić do współpracy ośrodki z Warmii, Mazur i Podlasia. Marzyłam o stworzeniu sieci, programu edukacyjnego, wspólnego systemu finansowania, sprzętu, wsparcia. To było bardzo dobre, budujące spotkanie. Pamiętam, jak skończyliśmy podszedł do mnie szpakowaty pan, cały czas wcześniej milczący, trochę wyglądał jak ojciec chrzestny. Uśmiechnął się i powiedział: „Pani Ewo, może pani na mnie liczyć.” Śmiałam się wtedy, ale kolejne spotkania odbywały się już u niego, w Dębinach koło Ornety, gdzie miał ośrodek rehabilitacji i planował założyć zoo. Dziś już ten ośrodek nie istnieje, ale przez długie lata właśnie tam się spotykaliśmy.

 

Zarażałaś ludzi swoim entuzjazmem.

Ta wizja aż się prosiła, żeby ją zrealizować. A mnie się chciało. Byłam młoda, miałam wrażenie, że świat jest do zbawienia, a wszystkie ptaki do wyleczenia. Organizowanie transportu, tworzenie sieci wolontariuszy, ogarnianie logistyki – tego było naprawdę dużo. Złożyłam pierwszy projekt; sam proces jego merytorycznej oceny trwał ponad rok. Już byliśmy na trzecim etapie, już wszystko wskazywało, że się uda i… nie dostaliśmy dofinansowania. Skrzydła trochę opadły. Ale mnie trudno zniechęcić. Ja mam odwrotnie. Jak coś nie wychodzi, to ja się jeszcze bardziej nakręcam.

 

O jakie dofinansowanie wtedy walczyłaś?

O kilka milionów złotych. Pamiętam, jak na pierwszym etapie oceny kobieta z komisji patrzy na mnie i mówi: „Wie pani co, ja nie wiem, co z tym projektem zrobić. To jest jakby dziesięć projektów w jednym.” A ja jej odpowiadam: „Bo taka jest jego misja: ratowanie ptaków wspólnie, przez współpracę ośrodków.” Patrzyli na mnie trochę jak na kosmitkę. Pamiętam szkolenie wśród doświadczonych działaczy organizacji przyrodniczych. Siedziała tam „stara gwardia”, ja przychodzę cała w euforii i mówię: „Zakładamy Ekologiczne Forum Organizacji Pozarządowych, będziemy działać razem!” Patrzyli i mówili: „Tak, dziecko, działaj, działaj… Oczywiście raczej ci się nie uda, ale próbuj.” Nie byli złośliwi, po prostu widzieli już dużo. I mieli rację; z czasem człowiek uczy się mierzyć zamiary podłóg sił. Zatem drugi projekt już okroiłam. Jak się chce robić wielkie rzeczy trzyosobowym zespołem, to życie szybko człowieka przytemperuje. Sezon zaczyna się wiosną i trwa do końca września. Można powiedzieć: lato ma się wycięte z życiorysu.

 

A kiedy urlop?

Zimą. Teraz mam już zespół, mogę kogoś zostawić, choćby na chwilę. Ale jestem jedyną lekarką weterynarii na miejscu. Na szczęście mam świetny układ z koleżanką, która kiedyś tu pracowała, a teraz ma swoją własną prężną działalność. Jak potrzebuję pomocy, ona zawsze jest blisko. Mam też znajomych lekarzy weterynarii prowadzących swoje praktyki w Olsztynie, z którymi studiowałam, a którzy nigdy nie odmawiają pomocy. Zatrudniałam innych lekarzy, kiedy były na to środki. Niestety ośrodek nie ma stałego finansowania. Wszystko to, co mamy, to jest to, co uda się na bieżąco wypracować.

 

 

Jak teraz wygląda sytuacja finansowa? Jakie projekty realizujecie, na jakim jesteście etapie?

Jesteśmy na etapie przejściowym. Jeszcze mocno zależymy od grantów, wciąż regularnie piszę wnioski, ale intensywnie rozwijamy fundraising. To ciągła czujność: negocjujemy warunki współpracy z gminami, staramy się pozyskiwać partnerów i darczyńców, systematycznie pokazujemy światu ile się u nas dzieje. W tym roku zarejestrowaliśmy przedsiębiorstwo społeczne. Chcemy mocno postawić na edukację. Przez dziesięć lat, po tym pierwszym, nieudanym podejściu do dużego projektu unijnego, działaliśmy dzięki małym grantom. Rozbudowywaliśmy szpital, krok po kroku remontowaliśmy stodołę. Złożyłam kolejny projekt, okrojony, obejmujący jedno województwo, bardziej realny, chociaż wciąż bardzo ambitny. Udało się. Do projektu weszło siedem ośrodków. Kupiliśmy sprzęt, mieliśmy pieniądze na opiekę weterynaryjną, zorganizowaliśmy dwie międzynarodowe konferencje w Olsztynie. Zresztą wszystkie cztery konferencje, które dotąd zorganizowałam w temacie rehabilitacji dzikich zwierząt, odbyły się w Olsztynie, na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim. Doradzano mi: „Zrób to w Warszawie, będzie łatwiej, większy prestiż.” A ja się uparłam: „Czy Olsztyn jest gorszy?” Nie. Niech przyjadą tutaj. Bo tu jest po prostu ładniej, a poza tym, to w końcu moja uczelnia.

 

I przyjechali. Jakie były reakcje?

Na pierwszą konferencję zaprosiłam ludzi ze Stanów Zjednoczonych, z Wildlife Center of Virginia. Ich ośrodek istniał wtedy od 30 lat. Pamiętam wystąpienie Eda Clarka; opowiadał o budżetach liczonych w milionach dolarów, i o fundraisingu na najwyższym poziomie. Prowadzić ośrodek w Stanach to zupełnie inna bajka. Kiedy zaczynałam się uczyć fundraisingu, pojechałam do San Diego, na międzynarodową konferencję. Chciałam się nauczyć, jak to się robi. Tam poziom świadomości filantropijnej jest o kilka galaktyk wyżej niż u nas. My wciąż uczymy się fundraisingu. I u nas nie ma, póki co, czegoś takiego jak stabilność. Nie mamy finansowania państwowego, więc cały czas toczy się walka o przetrwanie. W tym roku zatrudniłam kilka osób i to oznacza jedno: trzeba codziennie myśleć, skąd zdobyć pieniądze na pensje, bo to są normalne etaty. Osobna historia jest z wolontariuszami. Są wspaniali, ale taki ośrodek nie może działać wyłącznie na wolontariacie. To praca siedem dni w tygodniu. Nie ma mowy o tym, że ktoś dziś nie przyjdzie, bo mu się nie chce, albo nie może. Tu są ptaki, które trzeba nakarmić, opatrzyć, uratować. Dlatego chcemy rozwinąć też działalność gospodarczą. Planujemy stworzyć herbaciarnię, miejsce wokółedukacyjne, sklepik z gadżetami. Wszystko to, czego ludzie potrzebują, kiedy odwiedzają takie miejsce, żeby mogli usiąść, wypić coś ciepłego, zjeść ciastko, kupić pamiątkę i przy okazji dostać garść informacji o ptakach i naszej pracy. Chcemy też, żeby warsztaty były płatne. Tak, żebyśmy mogli utrzymać ludzi, którzy pracują przy ptakach. Bo tej pracy nie da się prowadzić wyłącznie z misji. Potrzebna jest codzienna odpowiedzialność i konkretne środki.

 

Czym się zajmujesz najczęściej? Jakie zabiegi wykonujesz, jakie gatunki tu trafiają?

Najczęściej zabiegi wykonuję u ptaków po urazach, także jeśli chodzi o chirurgię, to głównie zajmuje się ortopedią. Przez te dwadzieścia lat przez mój ośrodek przewinęło się ponad 120 różnych gatunków ptaków. Różnorodność jest ogromna. Bieliki były, są i będą, ale jest też mnóstwo innych: ptaki szponiaste, krukowate, śpiewające. Całe mnóstwo jerzyków, gołębi, łabędzi. Każdego roku przyjmujemy grubo ponad tysiąc pacjentów. Podejrzewam, że w tym roku będzie to nawet około półtora tysiąca.

Skąd ten wzrost? To kwestia cywilizacyjna, czy coś się zmieniło w dostępie do was?

I jedno, i drugie. Po pierwsze, zmieniła się komunikacja; kiedyś trudniej było nas znaleźć, teraz wystarczy wpisać nazwę ośrodka w Google, włączyć nawigację i już. Kiedyś byliśmy trochę ukryci. Mówiono, że ciężko do nas trafić. Dziś jest prościej. Po drugie, ludzie też częściej reagują: przywożą ranne ptaki, pisklęta, które wypadły z gniazd, albo dzwonią. Kiedyś mieliśmy ekipę wyjazdową. Ktoś zostawał na miejscu, a ktoś jechał w teren, odbierał ptaki, interweniował. Ale z czasem ptaków było tak dużo, że trzeba było wybierać: albo jeździmy, albo zajmujemy się tymi, które już u nas są. Wybraliśmy to drugie.

 

I wtedy powstała Ptasia Straż?

Tak. Wpadliśmy na pomysł, żeby stworzyć sieć ludzi, którzy będą reagować w terenie. Zorganizowaliśmy rekrutację, zaprosiliśmy około pięćdziesięciu osób, które wcześniej przywoziły ptaki i zostawiały swoje dane kontaktowe. To było bodaj w 2013 roku. Przeszkoliliśmy ich kompleksowo: anatomia, fizjologia, rozpoznawanie gatunków, psychologia, jak sobie radzić w trudnych sytuacjach, jak interweniować, jak bezpiecznie złapać ptaka. Kupiliśmy im siatki, transportery, wyposażyliśmy ich w legitymacje i wszystko, co potrzebne. I nagle okazało się, że dzięki temu możemy zareagować na niemal każdą interwencję. A to automatycznie przełożyło się na wzrost liczby przyjmowanych ptaków.

 

Ile było interwencji dziennie?

W sezonie nawet pięćdziesiąt. Nie każda wymagała zabrania ptaka do ośrodka, ale nawet dwadzieścia pacjentów dziennie to naprawdę dużo, każdego trzeba zbadać, podać leki, przekazać do odchowu albo zrobić zabieg. I potem zapewnić mu miejsce, pościelić wolierę, zdezynfekować, kupić jedzenie, przygotować wszystko od zera. To nie lecznica, do której ktoś przychodzi ze swoim zwierzakiem, płaci i wychodzi. Tu przywożą ptaka i zostawiają. Rzadko kto zostawia jakieś pieniądze. A my musimy mieć wolierę, ściółkę, jedzenie, czyszczenie, opiekę. A jednocześnie przecież trzeba myśleć o prądzie, księgowości, ZUS-ach, dokumentacji. Pamiętam, jak robiłam specjalizację z chorób zwierząt nieudomowionych i jeździłam na praktyki do azylu ptasiego przy warszawskim ZOO. Sporo się tam nauczyłam. Tylko, że tam wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Pracownica dzwoniła do działu zaopatrzenia: „Poproszę dwadzieścia szczurów, dwa litry świerszczy, twaróg, owoce…”. I to wszystko przyjeżdżało. A jak coś było nie tak, mówiła: „Twaróg kwaśny! Zabierajcie to!” I nie musiała się zastanawiać, kto za to wszystko płaci. Miała pensję, jedzenie było, prąd był, wszystko działało. A u mnie? Wróciłam z tej praktyki i od razu cieknący kran, zepsuty bojler i zero pieniędzy. Kwaśny twaróg? No, błagam.

 

Dlaczego tak dużo w ośrodku bocianów? Nie odlatują na zimę?

Coraz więcej bocianów zostaje. Ktoś kiedyś powiedział, że powinnam się zdecydować, albo azyl, albo ośrodek rehabilitacji. A ja zawsze mówiłam, że chcę jedno i drugie. Dziś coraz bardziej skłaniam się ku temu, żeby z czasem przekształcić to miejsce w azyl. Problem w tym, że nie ma drugiego ośrodka, który przejąłby opiekę nad ptakami z Olsztyna i okolic. A dopóki taki się nie pojawi, nie mogę tego zrobić. Mam już sporo ptaków, które są tu na dożywociu. Od początku nie akceptuję eutanazji z powodów ekonomicznych. Te decyzje są często podejmowane nie dlatego, że ptak cierpi, ale dlatego, że nie ma go jak utrzymać. Taki bocian je pół kilo mięsa dziennie. Miesięcznie w ośrodku zużywamy ponad półtorej tony mięsa. Odbieramy odpady z wylęgarni, martwe pisklęta kur i indyków, i w dużej mierze nimi karmimy bociany i inne ptaki. Ale inne składniki diety naszych pacjentów musimy kupić.

Żeby zapewnić dom niektórym niepełnosprawnym ptakom planujemy rozwinąć współpracę z domami pomocy społecznej, chcemy tam budować woliery i gołębniki, aby starsze osoby mogłyby opiekować się niepełnosprawnymi ptakami. To był mój pomysł od lat, tylko brakowało mi osoby, która zajęłaby się tym od strony psychologicznej. I wtedy pojawiła się dziewczyna psycholożka, która przyjechała do mnie robić badania do pracy doktorskiej. Badała wpływ muzyki na rehabilitację ptaków krukowatych. Dogadałyśmy się i wspólnie stworzyłyśmy projekt ornitoterapii. Chodzi o to, żeby ptakom, których nie można wypuścić, dać dom, a jednocześnie dać ludziom – seniorom – coś, co będzie ich cieszyło, wzmacniało, dawało poczucie sensu. Projekt dostał grant, przetestowałyśmy go jako innowację społeczną. Teraz jesteśmy na etapie przygotowywania realizacji.

 

Czujesz, że przejęłaś pałeczkę od miejscowych, bo żyjąc tu, trzeba być twardą, radzić sobie, współistnieć z tym miejscem?

Czuję raczej więź z tą przestrzenią: z przyrodą, z drzewami, ze studnią. Z lipami, które sama posadziłam, kiedy jeszcze nic tu nie było. Sama stworzyłam ten krajobraz. Tu wszystko zostało zbudowane własnymi rękami. Przyszłam tu, żeby ten kawałek ziemi otulić opieką i z nim współistnieć. I dać też szansę innym istotom, by mogły tu być. Bocianów jest teraz około 70. Są mewy, dwa czarne bociany, jest żuraw, bieliki, myszołowy, sowy, gołębie. W tym roku z grupy azylowych bocianów utworzyliśmy stado zachowawcze. Chodzi o przygotowanie kilkunastu par lęgowych na wypadek kryzysu; coś jak bank genów. Populacja bocianów kurczy się, a środowisko staje się dla nich coraz bardziej nieprzyjazne. Jeżeli wydarzyłoby się coś nagłego, jak stało się na przykład z sępami w Indiach, to przynajmniej będzie gotowe, przebadane stado, z którego można zacząć odtwarzanie. Te ptaki nie mogą już wrócić na wolność, ale są zdolne do rozmnażania – i to robią.

Rocznie trafia do nas ponad 100 bocianów. Czasem jest ich tu około 200. Wypadają z gniazd, są wyrzucane przez rodziców, czasem się rozbijają, bo jeszcze nie potrafią dobrze latać. Przylatują dorosłe ptaki z migracji i walczą o gniazda. Wpadają na linie energetyczne, pod samochody. Historie są różne, ale efekt ten sam – połamane ptaki trafiają do nas. Jeśli ptak ma otwarte złamanie i nie trafi do nas w ciągu dwóch dni, szanse na uratowanie skrzydła są bliskie zeru. Skrzydło musi się zrosnąć idealnie. To nie jest noga – skrzydłem nie pokulasz.

 

 

Ale żeby tu mieszkać zimą, trzeba być twardym.

Oj, trzeba. Sporo brzydkich słów ten teren usłyszał, gdy w zimie wyjeżdżałam moim garbusem. Dziś droga do lecznicy jest utwardzona, ale kiedyś? Glina, łańcuchy nie pomagały. Nie wiem, jakby to wszystko się potoczyło, gdybym nie miała mieszkania w mieście, które w końcu sprzedałam. Nie jestem bohaterką. Jak mnóstwo innych, po prostu staram się nie użalać nad sobą, tylko robić swoje.

 

 

Twoje dzieci nie były zazdrosne o sroki w wannie?

Zdarzało się. Ale teraz są większe. Rozumieją. Pomagają. W zeszłym roku, kiedy nie było pracowników, nie dałabym rady bez dzieci. Teraz wiem, że muszę się też o siebie zatroszczyć. Znaleźć siłę na kolejne dwadzieścia lat. Bo tu się nie przychodzi na chwilę. Tu się zostaje. Na dobre i na złe.

 

rozmawiała: Anita Czupryn

ilustracja: Magda Gach

 

Projekt zrealizowany ze środków Stypendium Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego w kwocie 8000 złotych na stworzenie serii 12 plastyczno-literackich portretów współczesnych kobiet, które swoją działalnością artystyczną, literacką i naukową wzbogacają dziedzictwo kulturowe Warmii i Mazur.

 

Portret Bernadetty Darskiej na tle biblioteczki z książkami

Bernadetta Darska

profesor doktor habilitowana nauk humanistycznych, krytyczka literacka, literaturoznawczyni

 

Portret Bernadetty Darskiej na tle biblioteczki z książkami

Kto się boi bab pruskich

 

rozmawia: Anita Czupryn

ilustracja: Magda Gach (użyte narzędzia: ołówki, pastele tłuste)

 

Pamiętam, że już jako dziewczynka znałam legendę o babach pruskich. Fascynowało mnie to, że są takie stare i jednocześnie obecne w codziennym krajobrazie. Myślę, że w kraju baby pruskie nie są powszechnie znane, a przecież ten region dzięki nim mógłby być jeszcze bardziej rozpoznawalny – mówi prof. Bernadetta Darska, literaturoznawczyni, krytyczka literacka.

 

 

Był taki moment w Twoim życiu, kiedy poczułaś się kobietą Warmii? I co to w ogóle dla Ciebie znaczy?

Nie jest mi łatwo odpowiedzieć na to pytanie. Chyba w ogóle, żeby poczuć więź z jakimś miejscem, muszę je sobie najpierw oswoić, niekoniecznie poprzez ludzi, których tam mam, ale też poprzez to, że przestrzeń w jakiś sposób do mnie przemawia. Podam przykład: napisałam książkę o Berlinie, bo w którymś momencie poczułam, że Berlin jest w pewien sposób mój. Jest kilka takich miejsc, o których mogę powiedzieć podobnie. Jeśli chodzi o Olsztyn, o Warmię, to chyba była kwestia wyboru. Kiedy przyjechałam tu z Bartoszyc na studia, to właśnie studiując, poznając różnych ludzi, również spoza mojego środowiska, zaczynałam stopniowo czuć, że to jest moje miejsce. Jeszcze wtedy byłam tu „na chwilę”, nie związana ani instytucjonalnie, ani mieszkaniowo. Nie miałam swojego mieszkania i w każdej chwili mogłam to miejsce opuścić. Teraz zresztą też mogę. Ale momentem zwrotnym było chyba zrozumienie, że to nie jest tylko tak, że kształtuje nas miejsce, ale że my też to miejsce kształtujemy. To, że zaangażowałam się tu w projekty kulturalne, że zaczęłam wiązać z Olsztynem również myślenie o swoim życiu zawodowym, że zaczęło się tu rozwijać moje życie prywatne, to wszystko sprawiło, że poczułam silniejszą więź. Zależało mi też na tym, żeby nie wejść w takie stereotypowe myślenie, że marzenia można spełniać tylko będąc w centrum. To było dla mnie ważne już od początku studiów. Zdarzało mi się spotykać osoby, które przez to, że pochodziły z określonego miejsca, że tam się uczyły, próbowały sugerować osobom z tzw. prowincji, że są gorsze. Od dziecka miałam przekonanie, że to nie miejsce nas określa, tylko że to my możemy próbować ten świat jakoś zmieniać.



Dzisiejsza Warmia mówi swoim głosem? Słyszysz ten głos?

Nie powiedziałabym, że jestem „umocowana warmińsko” w takim sensie, że poruszają mnie warmińskie kapliczki, krajobrazy czy że mam szczególne związki z Warmiakami. Bo nie mam. Ale czuję, że to jest moje miejsce. Miałam różne możliwości, mogłam podjąć inne decyzje dotyczące mojego życia, a jednak tu zostałam. Kiedy pytasz o związek z miejscem, to myślę, że ważnym momentem utożsamienia się z Olsztynem były ostatnie miesiące, w których pracowałam nad swoją kolejną książką. Nie chcę jeszcze mówić o niej zbyt wiele, ale ujawnię, że podczas pracy nad nią prowadziłam też, niejako przy okazji, rodzaj autobiograficznego śledztwa związanego z moją rodziną. Odkryłam między innymi, że mój dziadek z rodziną przyjechał tutaj z Wołkowyska jednym z pierwszych transportów. Zamieszkali w Olsztynie, tu dziadek poznał babcię i tu urodził się mój tata. Zaczęłam odkrywać ślady po babci i dziadku i nagle ten Olsztyn pokazał mi się z innej strony. Nie tylko z perspektywy moich własnych przeżyć czy odkryć, ale też ich historii, ich obecności. To było dla mnie bardzo poruszające, że przez wiele lat, codziennie mijałam miejsca związane z nimi, kompletnie nie wiedząc, że to są właśnie te przestrzenie. Teraz, kiedy tamtędy przechodzę albo przejeżdżam autobusem, zawsze myślę o moich dziadkach, bo właśnie tutaj zaczęła się ich historia. Dosłownie, bo tu się poznali. I mam wrażenie, że po tych kilkudziesięciu latach ta opowieść zatacza koło. Idę ich śladami i odkrywam, że miasto, które wydawało mi się tylko moje, bo to ja tu zamieszkałam, a reszta rodziny została w Bartoszycach, było jednak również ich. To odkrycie mnie cieszy. Cieszy mnie też to, że dziś temat warmińskości, podobnie jak temat tzw. Ziem Odzyskanych, mazurskości, śląskości czy kaszubskości, wraca w twórczości naszego pokolenia. Pokolenia wnuków. To opowiadanie jest już inne niż kiedyś, bo nie jest obciążone bezpośrednio doświadczeniem wojny. Ale jednocześnie wzbogacone jest o cały bagaż lektur i rozpoznań, których nasi rodzice jeszcze nie mieli. To, że chcemy dziś o tym czytać i w literaturze pięknej, i w literaturze faktu, wydaje mi się znaczące. Warmia i Mazury, te przestrzenie pogranicza, przechwytywane przez historię, mają potencjał stawania się ważnymi punktami odniesienia.


Są miejscami niewidzialnej pamięci?


Przez wiele lat ta pamięć była tłumiona. Po wojnie dominowała narracja mocno osadzona w traumie wojennej, w konflikcie: co robili Niemcy, co zrobiła Armia Czerwona. Później, kiedy dzieci zaczęły opowiadać bardziej zniuansowane wersje historii, jak choćby Stowarzyszenie Borussia i jej opowieść o małych ojczyznach, to też nie było łatwe. Budziło to niechęć, niezrozumienie. Część ludzi nie umiała zaakceptować faktu, że losy były skomplikowane, że obok siebie mieszkali ludzie różnych narodowości, czasem wrogowie, którzy potem musieli się nauczyć ze sobą żyć. A przecież tak właśnie było.

Mimo wszystko, czy to miejsce, w którym żyjesz, mieszkasz, pracujesz, kochasz, spotykasz się z ludźmi, nie ukształtowało Twojego sposobu patrzenia na świat? Czy gdybyś mieszkała w Warszawie, nie czułabyś inaczej? Nie myślała inaczej?

Uczciwa odpowiedź brzmi: nie wiem. Gdyby to życie, ten formacyjny okres studiów, podzielił się między Olsztyn a na przykład Warszawę, Wrocław czy Kraków, to mogłabym dokonać jakiegoś porównania. A tak, nie wiem, czy to przestrzeń miała wpływ. Oczywiście, to miejsce, do którego wracam, to mój dom. I kojarzy mi się dobrze: z ludźmi, emocjami, codziennością. Ale nie powiedziałabym, że przestrzeń mnie ukształtowała. Nie jestem pewna, czy jeziora, które mamy tu co krok i dla osób z zewnątrz są tak niezwykłe, mają na mnie jakikolwiek wpływ. Owszem, zdarza mi się pójść na spacer nad wodę, ale… nawet nie umiem pływać. Jeziora są dla mnie już tak oczywiste, że nie zawsze zwracam na nie uwagę. W pracy, z okna mojego gabinetu, mam widok na jezioro. Wokół, na łąkach często pasą się konie. Ten widok jest piękny. Uwielbiam patrzeć, jak zmienia się krajobraz wraz z porami roku.
Ale nie powiedziałabym, że kiedy jest mi smutno, to myślę o tych widokach .

 

To co Cię tutaj trzyma?

Czuję się tu dobrze. Pracuję, realizuję swoje pasje. A jednocześnie wiem, że mogę to miejsce w każdej chwili opuścić, jeśli zechcę. Nie jest tak, że codziennie staję przed decyzją: zostać czy wyjechać. Mam tu dom. Chcę tu być.
Ale nie idealizuję tej przestrzeni. Jest ładnie, ale bywa też brzydko. Mam znajomych, mam przyjaciół i to też nie jest coś nadzwyczajnego, bo bliskich ludzki mam też w innych miastach. Po prostu na pewnym etapie życia człowiek dokonuje wyboru. Jeśli jest z tego wyboru zadowolony, to on nie jest ograniczeniem, lecz daje wolność. Poza tym nauka, krytyka literacka, to są aktywności, które można uprawiać w domu, bez fizycznej obecności w instytucji. U mnie codzienność i praca się przenikają.

 

Jak to się stało, że zostałaś naukowczynią? Od dziecka o tym myślałaś?

W podstawówce marzyłam, żeby zostać archeolożką, bo uwielbiałam książki o poszukiwaczach skarbów. Byłam przekonana, jak zapewne wiele osób, że to właśnie ja odkryję, gdzie jest ukryta Bursztynowa Komnata. Bardzo działały na mnie opowieści sięgające przeszłości. Potem, kiedy zorientowałam się, że praca archeologa to nie jest codzienne poszukiwanie skarbów, tylko zupełnie inny rodzaj aktywności, ten zawód przestał mnie aż tak pociągać. Ale dosyć szybko, bo już pod koniec podstawówki, zaczęło mnie ciągnąć do literatury. Chciałam zajmować się pisaniem. Pojawiały się myśli o dziennikarstwie, o komentowaniu literatury. Zawsze wydawało mi się, że literatura jest czymś bardzo ważnym. Albo może, że może być czymś bardzo ważnym dla tych, którzy czytają. Ci, którzy nie czytają, być może nigdy się o tym nie dowiedzą.
Ja mam głębokie przekonanie, że literatura może opowiedzieć nam bardzo dużo o nas samych, o innych. O ludziach, których spotykamy, i o tych, których może wcale nie chcielibyśmy spotkać. W literaturze interesowało mnie od zawsze to, co obce. Nie szukałam utożsamienia na zasadzie: „O, jaki fajny bohater, kibicuję mu!”. Bardziej pociągała mnie czytelnicza niewygoda, doświadczenie obcości. Taka historia, w której nie potrafię zrozumieć bohatera, ale mimo wszystko coś mnie w tej opowieści pociąga. Takie momenty rozpoznania są dla mnie w literaturze najciekawsze. Uczą nas, że świat nie jest czarno-biały, że spotkamy w życiu różne doświadczenia, również te, które są dla nas trudne, niekomfortowe.

 

Literatura może też przywracać godność tym, o których wcześniej się nie mówiło.

Właśnie taką funkcję może pełnić. Bo przecież opowiadanie o słabszych, niewidzialnych, lekceważonych, pogardzanych i czynienie z nich nie epizodycznych, ale pierwszoplanowych bohaterów, to jest sposób na przywracanie podmiotowości. To także pokazanie, jak my uczestniczymy w kształtowaniu tożsamości innych ludzi. A to jest bardzo ciekawe.

 

Co bardziej Cię pociąga w pisaniu: chęć zrozumienia świata czy pragnienie, żeby, jak pisał Gałczyński, ocalić coś od zapomnienia?

Moje pisanie wymyka się temu pytaniu. Piszę recenzje, a moje książki mają charakter krytycznoliteracki. Zawsze zależało mi, żeby pisanie naukowe było jednocześnie eseistyczne, by osoby, które interesują się literaturą, ale nie są związane ze światem akademickim, mogły je przeczytać i wejść z tekstem w dialog. Żeby to nie było hermetyczne.

 

Czy z takiego pisania można dowiedzieć się czegoś o Tobie? Emocje są kluczem do zrozumienia Twoich tekstów?

Mam nadzieję, że nie, przynajmniej nie wprost. Pisanie o literaturze nie polega na pisaniu o emocjach. Oczywiście, podczas lektury towarzyszą nam różne emocje, i dobrze, że tak się dzieje. Ale w krytyce literackiej ważniejsze jest, jak dany tekst sytuujemy na tle innych, jak wpisuje się w kontekst tekstów, które już na podobny temat powstały. Co z tego, że powieść wzbudza emocje, jeśli okazuje się dwudziestą książką napisaną w ten sam sposób, a my czytamy ją jako pierwszą i dajemy się ponieść emocjom, nie wiedząc, że jest wtórna?
Więc emocje nie są najważniejsze. Ale jednocześnie – są. Bo uważam, że nie da się czytać literatury
tylko chłodno. To prawda, że czytam zawodowo jako literaturoznawczyni i krytyczka literacka. Ale cieszę się, że nie zatraciłam umiejętności reagowania. Że coś mnie nadal potrafi zachwycić, poruszyć, zaskoczyć. Ważna jest równowaga między profesjonalnym podejściem opartym na kompetencjach kulturowych, a tą drugą, emocjonalną stroną, która przypomina, że tekst nie istnieje tylko do analizy. On też działa, a przynajmniej potencjalnie działa na czytelnika. To, co ja robię, polega na towarzyszeniu literaturze. Zajmuję się literaturą najnowszą, a krytyka z założenia komentuje to, co aktualne, co dzieje się tu i teraz. Trzymam rękę na pulsie tego, co się ukazuje w literaturze pięknej i w literaturze faktu, głównie reportażach, ale też biografiach. To towarzyszenie pozwala dostrzec, jak pewne tematy wracają, jak literatura odpowiada na zmieniające się mody i potrzeby. Widać też wtedy, jak wydawnictwa zaczynają wydawać książki „na fali”, gdy jakiś gatunek czy wątek staje się popularny. I z tej perspektywy, z poziomu uważnego czytania i obserwacji, szybko widać te zjawiska. One się po prostu wyłaniają.

 

Kiedy krytyka literacka stała się Twoją drogą zawodową? To się wydarzyło już w liceum? Czy idąc na studia wiedziałaś już, że tym właśnie się będziesz zajmować?

Trudno wskazać mi jeden przełomowy moment. To był raczej proces. Literatura zawsze kojarzyła mi się z wolnością. A może raczej była inspiracją do wolności, pokazywała że, mówiąc kolokwialnie, można góry przenosić; że nawet bardzo skomplikowane sytuacje bywają do pokonania, do udźwignięcia. To było też odkrywanie inności, różnorodności innych światów i chyba właśnie z tej fascynacji to się brało. Gdybym miała ten proces jakoś zrekonstruować to przypomniałabym sobie, że w wieku 12 lat opublikowałam swoją pierwszą recenzję w „Świecie Młodych”. Zabawne, bo to była recenzja „Szatana z siódmej klasy” – bardzo niebanalny wybór, prawda? (śmiech). Oczywiście, ogromnie się ucieszyłam, że mój tekst ukazał się drukiem, ale to jeszcze nie był moment zwrotny. To raczej pokazuje, że jako dwunastoletnia dziewczyna już gdzieś o tym myślałam, choć na pewno nie do końca świadomie. Nie sądzę żebym znała wtedy słowa tak jak krytyczka literacka. W podstawówce raczej nie używa się takich pojęć. Natomiast jeśli chodzi o myślenie o pracy naukowej, to na studiach byłam już tego świadoma. Wiedziałam że chcę robić doktorat, że chce pracować na uczelni, rozmawiać o literaturze. Związać z nią swoje życie.

 

 

Ktoś w Twojej rodzinie zajmował się nauką?

Nie. Ani w najbliższym, ani w dalszym otoczeniu nie kojarzę nikogo, kto zajmowałby się literaturą czy nauką. Tata jest inżynierem, mama psycholożką.
Nigdy nie mówili mi, co mam robić. Wspierali moje wybory, nawet jeśli po drodze popełniałam błędy. I to było naprawdę ważne. To był dobry punkt odniesienia. Myślę, że od dziecka dostawałam przekaz, który działał formacyjnie. Rodzice zawsze mi kupowali książki. W domu też było ich sporo.
Od najmłodszych lat dostawałam sygnał: możesz próbować przenosić góry.
To był pozytywny przekaz. Nie usłyszałam: „Po co się za to bierzesz, i tak Ci się nie uda”, tylko wręcz przeciwnie: „Spróbuj. Zobaczysz, nawet jeśli poniesiesz porażkę, może następnym razem się uda.”. Dostałam podstawy dla umocnienia wiary w siebie, a to istotny fundament. Pomaga się tożsamościowo osadzić. Oczywiście każdy człowiek ma swoje wątpliwości, lęki i ja też je miałam, i mam. Niezależnie od ścieżki życiowej, niezależnie od sukcesów czy porażek, wątpliwości są i będą. I dobrze, że są. Są potrzebne.

 

Mówisz to w chwili, kiedy piszesz swoją trzynastą książkę?

Tak. Ale wierzę, że trzynastka przynosi szczęście; w końcu z moim mężem Tomaszem braliśmy ślub 13 września o godzinie 13. A jednak za każdym razem, gdy zaczynam książkę, pojawia się ta niepewność: czy ten pomysł w ogóle ma sens? Tym bardziej że ta książka jest zupełnie inna niż wcześniejsze. Po pierwsze, pojawia się w niej wątek autobiograficzny. Po drugie – po raz pierwszy – to książka osadzona w regionie. Będzie połączeniem eseju z… może nie prozą autobiograficzną, bo nie piszę autobiografii, ale z impresjami, które mają taki wymiar. Z reportażem historycznym. To ciekawe doświadczenie, bo pokazuje, że pewne tematy po prostu same do nas przychodzą. Gdyby ktoś mi powiedział trzy czy pięć lat temu, że napiszę książkę osadzoną w naszym regionie, z opowieścią o historii, to nie wiem, czy odpowiedziałabym „nigdy w życiu”, ale na pewno bym się zdziwiła. A ten temat po prostu do mnie przyszedł. I to jest w ogóle fascynujące w pisaniu, że tematów się nie szuka na siłę. One właśnie przychodzą.
Czasem pojawiają się pomiędzy, jak książka o Berlinie. A czasem trzeba na nie poczekać dłużej, jak przy książce o Małgorzacie Szejnert, nad którą pracowałam ponad dziesięć lat. W pisaniu najciekawsze jest dla mnie to, że towarzyszy mu codzienność. Człowiek nie tylko siedzi i pisze, ale chodzi z tym tematem w głowie. Coś odkrywa, coś sobie przypomina, czasem coś znajduje.
Albo wydarza się zbieg okoliczności. W przypadku książki, nad którą teraz pracuję, właśnie przypadkowe spotkania z ludźmi, zupełnie anonimowymi, pozwoliły mi dotrzeć do archiwalnych materiałów, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Nie wiedziałabym nawet, gdzie ich szukać. Więc mam poczucie, że los trochę mi towarzyszy w tej opowieści. Z jednej strony to historia lokalna. Z drugiej wcale nie tak lokalna, bo mówi o wydarzeniach, które kiedyś były historią centralną. Nie chcę za wiele zdradzać, ale myślę, że im człowiek jest starszy, tym lepiej rozumie umowność różnych etykietek: centrum–prowincja, lokalne–ogólnopolskie. Pamiętam, jak pracowaliśmy w piśmie „Portret” i jak ta lokalność nas wtedy drażniła. Odcinaliśmy się od niej.
A dziś widzę, że nie chodzi przecież o to, by to słowo rozumieć w sposób obraźliwy. Chodzi o to, by
pokazać miejsce.

 

Znałaś Olsztyn jako dziewczynka? Przyjeżdżałaś tu wcześniej?

Olsztyn znałam słabo. Co ciekawe, jako dziecko i nastolatka bardzo dużo podróżowałam. Z rodzicami i siedem lat młodszą siostrą jeździliśmy na wczasy. Dużo też podróżowałam sama. Już od drugiej klasy szkoły podstawowej co roku wyjeżdżałam na kolonie. Trwały trzy tygodnie; czasem jechałam dwa razy w jedno lato, więc praktycznie całe wakacje spędzałam poza domem. Trzy razy po osiem tygodni byłam w sanatorium. Zaczęło się w pierwszej klasie podstawówki. Wtedy to było trudne doświadczenie. Rodzice mnie nie odwiedzali często, więc byłam sama, na drugim końcu Polski. Kiedy wróciłam, byłam w szkole nowa. Jako dziecko zwiedziłam prawie całą Polskę. Od podstawówki jeździłam też na obozy zagraniczne. Mówię o tym dlatego, że objechałam niemal całą Europę, a Warmii i Mazur prawie nie znałam. Nie byłam ani w Giżycku, ani w Mikołajkach, ani nigdzie w tej okolicy. W Olsztynie może raz, może dwa. Nie mieliśmy tu rodziny. Dziadków już nie było tutaj, a ich rodziny osiedliły się w innych miejscach. Siostry babci zostały w Grodnie; mama z kolei pochodziła z okolic Białej Podlaskiej, więc nasze rodzinne wyjazdy odbywały się zupełnie gdzie indziej. Do Olsztyna się po prostu nie jeździło. Pamiętam tylko jedną wizytę, kiedy tata leżał w szpitalu wojewódzkim. Szłam wtedy ulicą Dworcową, wcześniej Kaliningradzką, która wydawała mi się ogromna. Tak naprawdę Olsztyn zaczęłam poznawać dopiero jako studentka. I od razu postanowiłam, że chcę się w to miejsce naprawdę zanurzyć. Założyłam sobie, że nie będę wracać do domu co tydzień. Jeździłam raz na miesiąc i to była dobra strategia. Olsztyn wyglądał zupełnie inaczej niż teraz. Dziś studenci uczą się, a potem idą do pracy. Mają mniej życia studenckiego. My byliśmy chyba bardziej towarzyscy. Już od pierwszego roku interesowało mnie tzw. życie kulturalne Olsztyna. Pamiętam, że wtedy dowiedziałam się o istnieniu czasopisma literackiego „Portret”. Śledziłam, co się dzieje, każde wydanie numeru, a w połowie studiów dołączyłam do zespołu. To dało mi poczucie współtworzenia czegoś ważnego. Zawsze interesowała mnie kategoria debiutu. Wiele osób, które dziś są związane z literaturą, wspomina, że debiutowały właśnie na łamach „Portretu”. Później, kiedy zastąpiłam Mariusza Sieniewicza na stanowisku redaktorki naczelnej, staraliśmy się mocno rozkręcić działalność wydawniczą. To był dla mnie ważny etap, bo dzięki temu, że byłam jego częścią, zobaczyłam, że można generować kulturę z miejsca, które nie jest centrum. Że to, co tworzy się lokalnie, może być naprawdę twórcze i istotne. To był dobry czas. Czas fermentu, między „Borussią” a „Portretem”.
Potem, mam wrażenie, że nie znaleziono pomysłu, jak zbudować coś trwałego, wyrastającego z miejsca, w którym się jest. W latach 90. mówiło się o zaniku centrali; funkcjonowało takie pojęcie w kontekście kultury. Dziś, mniej więcej od dekady, widać wyraźny powrót do tej centrali. Oczywiście, ma to też dobre strony, bo przyjeżdżają do Olsztyna znane osoby, z którymi można się spotkać. Ale ma też strony negatywne. Ten ferment, który powstał w latach 90. i na początku XXI wieku, był czymś niesamowitym. Tworzył wspólnotę i to na lata.
Dziś, kiedy spotykamy ludzi, którzy wtedy byli zaangażowani w te czasopisma, a teraz są w różnych miejscach, jako dziennikarze, pracownicy uczelni, instytucji kultury, albo zupełnie poza światem pisania i czytania, to wciąż łączy nas nić porozumienia. To jest taka ponadczasowa wspólnota.

Dzisiaj Olsztyn jest dla mnie punktem odniesienia, bo to jest moje miejsce. Ale byłoby nadużyciem mówić, że idę koło Wysokiej Bramy i nagle Wysoka Brama mnie do czegoś inspiruje. Wydaje mi się, że byłoby to nadużycie w ogóle w takim mówieniu o byciu w miejscu. To chyba tak nie działa. Fenomenem miejsca, które staje się „nasze”, jest to, że w pewnym sensie staje się ono oczywiste. My nie rozważamy, czy drzewo za oknem na nas wpływa, czy nie.

 

Ja rozważam (śmiech).

Śmieję się czasem, że najpiękniejsze miasta w Polsce to często te poniemieckie albo mające kawałek niemieckiej historii. Uwielbiam Dolny Śląsk, jeździmy tam systematycznie od lat, zwykle zatrzymywaliśmy się w Szczawnie-Zdroju, teraz w Wałbrzychu. Przemieszczamy się pociągami i komunikacją publiczną, co ogranicza dostęp do niektórych miejsc. Sokołowsko odkryliśmy dużo wcześniej, zanim stało się modne. Nawet powietrze tam jest inne. Dolny Śląsk był we mnie od dziecka: jeździłam do sanatorium w Czerniawie-Zdroju, niedaleko Świeradowa, odwiedzałam Jelenią Górę, Karkonosze. Jako dziecko znałam wszystkie baśnie i legendy Karkonoszy. Wczytywałam się w nie. Olsztyn natomiast jest dla mnie miejscem oczywistym. Kiedy ktoś mówi, że Olsztyn jest na Mazurach, poprawiam, że to Warmia; to taka lokalna reakcja. Ale przez tę codzienność nie analizuję tego miejsca. Ono jest tłem, stałym punktem. Rozważa się to, co niepewne, bardziej ruchome. Oczywiście i tutaj dzieją się zmiany, także we mnie, ale jeśli mam mówić o kategorii „dom”, to Olsztyn jest właśnie tą stałą, bezpieczną przestrzenią. I może właśnie dlatego nie mogę powiedzieć, że coś z Olsztyna bezpośrednio mnie zainspirowało do napisania książki. A jednocześnie, na pewno to, że tu jestem, sprawia, że piszę. Bo mam tutaj sprzyjającą atmosferę do pracy. Tylko to raczej nie jest tak, że jakiś punkt czy ulica mnie inspiruje. Pewnie bardziej widoczne byłoby to, gdybym pisała prozę – o czymś takim mógłby powiedzieć mój mąż, Tomasz, który pisze prozę.

 

Przy okazji: swój związek z pisarzem traktujesz jako przekleństwo czy błogosławieństwo?

Jako zwyczajność (śmiech). Istotne jest to, że oprócz miłości jest przyjaźń. I że akceptujemy sposób, w jaki funkcjonujemy. Nie jesteśmy typowi. Każde z nas potrafi usiąść, pisać, zamknąć się w sobie. Tomasz, który pochodzi z Jezioran, jest w Olsztynie dłużej niż ja. Poznaliśmy się w „Portrecie”. Akceptujemy swoje twórcze rytmy. Nie jesteśmy od-do. Wiemy, że czasem trzeba się zatrzymać, żeby coś przemyśleć, coś poprzesuwać w głowie. To daje nam przestrzeń. Nikt nie musi udawać; można być sobą. I też możemy rozmawiać o tekstach. Pokłócić się. Powiedzieć sobie, że coś wyszło słabo. Partner nie musi tylko chwalić, zwłaszcza, że czasem te krytyczne uwagi są trafne. Tomasz ma w domu krytyczkę, a ja też mam w nim krytyka. To uczciwa lektura.

 

Ostatnio zauważam powrót do języka warmińskiego, w literaturze, w muzyce. Tego nie było, kiedy tworzył się „Portret”.

To zależy, co rozumiemy przez „powrót”. Nie sądzę, żeby kultura Warmii miała dziś powstawać przezmówienie po warmińsku. Oczywiście, projekty, które do tego nawiązują, są fajne i ważne. Ale uważam, że warto generować takie działania, które wykraczają poza wąskie grono osób bardzo mocno utożsamiających się z regionem. Nie każdy przecież chce uczyć się gwary warmińskiej, podobnie jak nie każdy uczy się śląskiego czy kaszubskiego. I nie sądzę, żeby to właśnie język był dziś najważniejszym synonimem lokalności. Najważniejsza jest różnorodność. Cały świat czasopism społeczno-kulturalnych, który wtedy funkcjonował, był fenomenem. Ułatwiał młodym ludziom zaistnienie w kulturze. Dziś w Olsztynie praktycznie go nie ma. Po prostu przeminął. Czasopisma nie mają już takiego znaczenia, wiele ich zniknęło. Jest „VariArt”, czasopismo przy bibliotece, ale to inicjatywa instytucjonalna, nie oddolna. Nie powstało z potrzeby działania, tylko jako część struktury. A wtedy te stowarzyszenia nie tylko wydawały czasopisma; one organizowały koncerty, spotkania, festiwale. To było żywe, oddolne.
Dla mnie ważne jest, żeby zachować równowagę: między kulturą „przyjezdną”, która przychodzi z centrum, z dużym budżetem i równie dużymi oczekiwaniami finansowymi, a tym, co tworzy się tu, na miejscu. W kulturze lokalnej też można stworzyć coś ważnego. I właśnie wtedy rodzi się prawdziwy ferment. Dziś coraz częściej pojawia się taki model, że przyjeżdża do Olsztyna znany autor plus prowadzący, jako gotowa usługa. I choć często są to bardzo ciekawe osoby, a spotkania naprawdę wartościowe, to jednak wydaje mi się, że można też znaleźć kogoś na miejscu, kto takie spotkanie poprowadzi. Żeby nie kupować tylko produktu. Żeby w tym dialogu było też połączenie
tego, co tu, z tym, co stamtąd. Bo inaczej pozostaje tylko kasa i rozmowy o tym, że bardziej opłaca się zaprosić znaną osobę z Warszawy, bo przyjdzie więcej ludzi.
A przecież nie o to tylko chodzi.

 

Baby pruskie mają dla ciebie znaczenie?

Tak, to ważny punkt odniesienia, bardziej w Bartoszycach niż w Olsztynie. W Bartoszycach, idąc do liceum codziennie mijałam dwie baby pruskie: Bartosza i Gustebaldę. Pamiętam, że już jako dziewczynka znałam legendę o tych babach. Fascynowało mnie to, że są takie stare i jednocześnie obecne w codziennym krajobrazie. Są dostępne, dotykane, jako dzieci siadaliśmy na nich, były oswojone. Nie stały za szklaną barierą, nie trzeba było się im kłaniać. Były częścią codzienności. To było piękne. Pamiętam też akcję, kiedy baby pruskie stanęły przy Bibliotece Wojewódzkiej. No i pamiętam pomysł na małą babę pruską jako gadżet z Warmii. Szkoda, że się nie przyjął. Myślę, że w kraju baby pruskie nie są powszechnie znane, a przecież ten region dzięki nim mógłby być jeszcze bardziej rozpoznawalny.

 

Czy na Warmii są kobiety, których się słucha?

To zależy od środowiska, w jakim kobieta funkcjonuje.

 

A ty? Jesteś słuchana?

Zależy przez kogo.

 

Przez tych, na których ci zależy.

Wydaje mi się, że kwestia słuchania i słyszalności głosu, a także milczenia, zależy bardzo od tematyki, od grupy, do której się mówi. Myślę, że każda i każdy z nas ma poczucie, że są takie grupy, które cię słuchają i wtedy można wejść w sensowny dialog. Nie chodzi o to, żeby od razu zostać przewodniczką. Ale ważne jest, żeby był to dialog oparty na reagowaniu, na argumentach. Nie na pouczaniu. I to wszystko zależy nie tylko od grupy, ale i od miejsca, w którym się mówi. Oczywiście są kobiety stąd, które robią fajne, ważne rzeczy, ale to raczej związane jest z miejscem zamieszkania niż z wyrazistą, wspólną tożsamością.

 

Często jesteś zapraszana do jury konkursów literackich i festiwali. Czy wtedy czujesz, że jesteś słuchana?

To należałoby zapytać tych, którzy mnie słuchają. Mam nadzieję, że tak, że mój głos dotyczący kultury i literatury rezonuje. Często odnoszę takie wrażenie. Myślę jednak, że ważne jest, by kobieta, która od dziecka bywa uczona, żeby nie wchodzić w konfrontacje, potrafiła mimo wszystko zabrać głos. Żeby umiała przełamać lęk. Bo odwaga nie przychodzi zawsze naturalnie. Kiedy występujesz z odmiennym zdaniem wobec większości, to prawie każdy, niezależnie od płci, poczuje dyskomfort. Ale ważne jest też, by w sobie wykształcić poczucie konieczności, że jeśli coś uważam za słuszne, to mam prawo, a nawet obowiązek, to powiedzieć. Zawsze się starałam takie podejście mieć. Czy mi się udaje – nie wiem. Niestety, jeśli w przestrzeni publicznej wypowiesz się krytycznie wobec czegoś powszechnie uznanego za „fajne”, to często zostaje to odebrane jako atak. Nie lubię tego. Bo moje intencje są inne. Nie chcę się kłócić, tylko pokazać inną perspektywę. Tego też uczy krytyka literacka: nie da się być krytyczką, jeśli boisz się opinii innych. Wtedy należałoby pisać wyłącznie pochlebne recenzje, a to nie na tym polega. Gdy piszę recenzję krytyczną, nigdy nie odnoszę się do autora personalnie. Interesuje mnie tekst, nie wygląd, charakter czy zachowanie autora. Jeśli to tekst autobiograficzny, to może zostać odebrany jako coś osobistego, ale nadal pozostaje literaturą. I to, jak został napisany, ma znaczenie. Przez lata musiałam wyhodować na sobie grubą skórę. Niejeden autor się na mnie obraził. Ale uważam, że uczciwość wymaga szczerości wobec tekstu; nie zastanawiania się, czy ktoś się na mnie obrazi. Jasne, że negatywna recenzja boli każdego. Ale publikując tekst, trzeba się liczyć z tym, że zostanie on oceniony, że wejdzie w przestrzeń dyskusji, porównań, hierarchii. Mam też takie przekonanie, że nie powinnam być jednocześnie twórczynią i tworzywem. To znaczy, nie powinnam pisać powieści. Bo wtedy z jednej strony pisałabym o innych, a z drugiej sama stawałabym się podmiotem krytyki. To moim zdaniem nieuczciwe. Etap powieściopisarski mnie nie kusi, nie miałam takiej potrzeby i mam nadzieję, że nie będę miała. Nie chcę etycznego zamieszania. Niepokoi mnie też coraz częstsze utożsamianie krytycznej recenzji z hejtem. To nieporozumienie. Krytyka to argumenty. Hejt to personalny atak, wyśmiewanie, pogarda, ocena wyglądu, czy inteligencji. A napisanie, że książka jest słaba literacko, to po prostu element dyskusji literackiej. Tak działa krytyka.

 

Czy jako kobieta pisząca czułaś kiedykolwiek, że musisz walczyć o swój język?

Na szczęście nie. Ale to nie znaczy, że tak nie jest. Miałam dużo szczęścia. Mówiłam, że jako dziewczynka byłam wspierana, z przekonaniem, że mogę wszystko. To kształtowało moje myślenie o świecie; dawało siłę i otwierało wyobraźnię. Kiedy w szkole czy na studiach stawałam w kontrze, nie byłam karcona za to, że jestem dziewczyną. Pisząc doktorat o pismach feministycznych i genderowych, mogłam opowiedzieć tę historię po swojemu – i nie spotkałam się z żadnym oporem. Ale wiem, że wiele moich koleżanek miało inne doświadczenia. Zwłaszcza, kiedy pisały o tematach feministycznych. Były przez jakiś czas silnie upolitycznione i to potrafiło utrudniać pracę. Dla mnie w czasie studiów feminizm przestał być tylko intuicją, a zaczął być doświadczeniem intelektualnym. Brałam udział w różnych projektach, a jednym z ważniejszych momentów była Letnia Szkoła Feminizmu, zorganizowana przez warszawskie Gender Studies i Ośkę, świetną organizację prowadzoną przez Barbarę Limanowską, olsztyniankę zresztą. To była pierwsza edycja tej szkoły, nad Zalewem Zegrzyńskim. Tydzień intensywnych zajęć, codziennie po kilka kursów. Z historii sztuki, prawa, literatury. To było chyba w 2000 roku. Nie miałam jeszcze komputera, nie było powszechnego dostępu do internetu, więc ta wiedza była jak objawienie. Pamiętam prof.. Małgorzatę Fuszarę od prawa, prof. Bożenę Chołuj od literatury niemieckiej; analizowałyśmy wtedy Elfriede Jelinek, jeszcze przed tym, zanim otrzymała Nobla. To była też pierwsza sytuacja, w której, choć nie lubię warsztatów, dobrze się na nich czułam. Byłam jedną z dwóch studentek. Reszta uczestniczek to dojrzałe kobiety: naukowczynie, społeczniczki, polityczki, burmistrzynie, sołtyski. Atmosfera była cudowna. Nie był to może jakiś szczególnie przełomowy dla mnie moment, ale na pewno bardzo ważny. Dał mi dużo intelektualnie i otworzył oczy na wiele spraw.

 

Co jeszcze chciałabyś napisać, ale nie jesteś jeszcze na to gotowa?

Nie wiem. I to chyba dobrze. Mam w sobie sporo inspiracji, ale nie wszystko da się zaplanować. Robię wiele rzeczy: pracuję na uczelni, opowiadam o książkach w radiu, prowadzę bloga, piszę teksty do gazet, jestem jurorką w kilku konkursach, recenzuję doktoraty i artykuły naukowe. Działam na styku nauki, literatury i krytyki literackiej i to jest przestrzeń, która mnie nieustannie inspiruje. Często najbardziej przez rzeczy zupełnie niespodziewane. Mam wiele pomysłów. Życie z książką na co dzień to dla mnie stan naturalny. Myślę o literaturze, noszę ją w głowie, zapisuję pomysły w telefonie. Bardzo lubię tę kategorię: żyć z pomysłem, bo ona jest żywa, pulsująca. Piszę nie dlatego, że muszę mieć dorobek naukowy. To dla mnie drugorzędne. Nie piszę po to, by zdobyć punkty na uczelni. Piszę, bo chcę coś opowiedzieć. Ta potrzeba opowiedzenia czegoś komuś, potencjalnemu czytelnikowi – to jest dla mnie ważne. Mam tytuł profesora, najwyższy możliwy w moim zawodzie, ale największą satysfakcję daje mi to, że pozostałam sobą. Nie szłam na kompromisy w kwestiach ideowych, nie rezygnowałam z ważnych dla mnie tematów. Mam poczucie, że robię coś, co naprawdę ma dla mnie znaczenie i mam nadzieję, że czasem również dla innych. Liczy się to, że można jakiś kawałek świata opisać – i zachować. Żeby potem dało się o nim porozmawiać. To jest dla mnie sens pisania.

 

rozmawiała: Anita Czupryn

ilustracja: Magda Gach

 

Projekt zrealizowany ze środków Stypendium Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego w kwocie 8000 złotych na stworzenie serii 12 plastyczno-literackich portretów współczesnych kobiet, które swoją działalnością artystyczną, literacką i naukową wzbogacają dziedzictwo kulturowe Warmii i Mazur.

 

Portret Joanny Wilegowskiej, autorka: Magda Gach

Joanka od Wilengowskich

pisarka, dziennikarka, Warmiaczka

 

Po swoich flakach ludzi nie ciągam

rozmawia: Anita Czupryn

ilustracja: Magda Gach (użyte narzędzia: ołówki, markery, akwarele)

 

 

Widzisz w sobie coś z baby pruskiej?

Baba pruska była facetem, a ja widzę w sobie mnóstwo cech męskich i wojowniczych. Czasami są w uśpieniu, a czasami nie. Zawsze podobali mi się wykonawcy androgeniczni, tacy jak Davida Bowie. Po prostu lubię wymykać się definicjom i ścisłym podziałom, widzę świat jako bardziej zróżnicowany, wielobarwny. Myślę, że to jest coś wspaniałego: wymykać się stereotypizacji, wymykać się systemowi zero-jedynkowemu, kategorycznemu. W dużym stopniu o tym jest moja książka „ Król Warmii i Saturna”. Postuluję, żeby wyjść poza myślenie czarno-białe, poza opozycję Polak – Niemiec, zwłaszcza gdy mówi się o Warmiakach. Dla mnie to trzecia możliwość, trzecia wartość, która się ukształtowała na styku kultur. Warmińska warmińskość. Poza tym, to dosyć straszne, myśleć, że wszyscy Polacy to Polacy. Nie, nie wszyscy Polacy to Polacy. Po pierwsze, są też Polki! Po drugie – każdy z nas ma bardziej skomplikowane korzenie, niż to się wydaje politykom czy urzędnikom przeprowadzającym spisy ludności.

 

Ty w ostatnim spisie określiłaś się jako Warmiaczka. Gdyby ten spis był dziesięć lat wcześniej, to też byś tak zrobiła?

Zrobiłam tak. W poprzednim spisie również określiłam się jako Warmiaczka.

 

Kiedy ta warmińskość się w tobie narodziła? Czy zawsze była?

Zawsze była. Natomiast w pewnym momencie stała się dla mnie ważniejsza. To, że się zdeklarowałam jako Warmiaczka, wynikało z kilku powodów, również politycznych. Na przykład ciśnienie polskości rozumianej w jeden stereotypowy sposób było dla mnie – i jest nadal – absolutnie nie do zniesienia. Z przyjemnością obserwowałam i nadal obserwuję emancypację regionów, świadomość tego, że jesteśmy z różnych miejsc, że mamy różne korzenie, że jesteśmy utkani z różnych nici. To był dla mnie bardzo ważny powód: pokazać, że nie jesteśmy tacy sami. Nie wszyscy jesteśmy identyczni, nie wszyscy jemy kotlety schabowe. Były także powody osobiste: lojalność wobec historii mojej rodziny, a zwłaszcza wobec mojego ojca, który deklaruje się jako Warmiak i tą warmińskością mnie prześladuje każdego dnia (śmiech).

 

Na czym polega to prześladowanie?

Ta nasza Warmia…”

 

W jakim sensie to mówi?

W takim, że: „Oni ją niszczą. Oni ją zawłaszczają. Oni tu przyjeżdżają. Oni wszystko zabrali. Zabrali cegły z Olsztyna zrujnowanego przez Ruskich, żeby odbudować Warszawę. Oni wszystko wyszabrowali i zawieźli na Kurpie. Oni nas mordowali. Oni nas gwałcili. Oni dzisiaj, z Warszawy, przyjeżdżają nas kolonizować. Jeżdżą swoimi samochodami za szybko, wszystko zajmują, wycinają drzewa, żeby budować te swoje posiadłości. Oni robią tyle złego z naszą Warmią.” Ewentualnie słyszę: „A kiedyś to było…” – przy czym to „kiedyś” może być różne. Bo może to być idylliczny obraz Warmii, utkany przez moich dziadków. Mój ojciec był wychowywany przez dziadków, więc włożyli mu do głowy nostalgiczny obraz Warmii wyidealizowanej, sięgający jeszcze Prus Wschodnich. Taka Warmia, w której żyło się spokojnie…

 

Kraina mlekiem i miodem płynąca…

A przynajmniej taka, w której było jedzenie. W której jak się pracowało, to się miało. Szanowało się pracę swoją i cudzą. I w której potrafiono się dobrze bawić. Z drugiej strony to wyobrażenie jest przełamane obrazem dawnej Warmii biednej, powojennej – czyli tego, czego ojciec doświadczył bezpośrednio i co bardzo dobrze pamięta. Wojenny głód, przemoc, szykany. Dwa obrazy Warmii mieszają się w jego głowie. I odkąd zamieszkałam z ojcem, to nie tyle on mi je pokazywał, co ja je z niego wydobywałam.

 

Król Warmii i Saturna” został więc wydobyty?

Z mojego ojca trudno było wycisnąć niektóre historie. Wiele z tych, które od niego usłyszałam, albo usłyszałam od innych, w ogóle nie trafiło do książki, bo były po prostu zbyt straszne. Nie chciałam epatować przemocą ani być niedyskretna wobec osób żyjących. Dlatego nie ma tam żadnych imion ludzi z mojej warmińskiej rodziny, którzy nadal mieszkają w Polsce. W pewnym sensie ta książka jest wykastrowana z tego, co najpotworniejsze – z tego, co usłyszałam, czego się dowiedziałam, co przeczytałam, albo co pojawiało się w rodzinnych półsłówkach. Ale myślę, że i tak napisałam wystarczająco dużo, żeby ludzie mogli zrozumieć, skąd w moim ojcu to poczucie krzywdy.

 

Warmia dyktowała ton tej książce? Ta Warmia, która przemawiała przez twojego ojca?

Może też chciałam coś wytłumaczyć. A może po prostu byłam wkurzona na to, jak słabo do tej pory wyjaśniano, co przeżyli Warmiacy, na czym właściwie polega warmińskość. I czym są największe warmińskie traumy. Wcześniejsze lektury były niewystarczające. Zwłaszcza, jeśli nie pisali ich Warmiacy. Przyjeżdżał ktoś z zewnątrz – obserwator, który próbował coś uchwycić. Czasem lepiej, czasem gorzej. Ale często były to obrazy, które moim zdaniem były pokłosiem peerelowskiej propagandy. Takie, w których Warmiak to propolski działacz, którego rodzina tęskniła przez stulecia za Polską i wreszcie się doczekała. A to nie jest prawdziwy obraz. To obraz propagandowy. Może taki był obraz Marii Zientary-Malewskiej, może jakiegoś innego działacza. Tymczasem historia mojej rodziny wygląda zupełnie inaczej. I właśnie z tej złości na niedostateczność lektur, na jednostronną perspektywę, chciałam napisać coś od środka. Być lojalna wobec historii mojej rodziny, nawet jeśli ona się nie zgadza z tym, co wszyscy wokół mówią.

 

Jaka jest historia twojej rodziny?

Taka, jak wielu warmińskich rodzin. Czyli przepołowiona. Spora część mojej rodziny mieszka dziś w Niemczech. Ci, którzy tutaj zostali, jakoś musieli się przystosować. Wtapiali się w polskość. Wydaje mi się, że wielu Warmiaków żyje w takim kamuflażu: zachowują swoją pamięć w ukryciu, noszą ją gdzieś głęboko, wewnętrznie. I to jest przede wszystkim pamięć roku 1945, bo to najważniejsza data, jeśli mówi się o Warmii. Najstraszniejsza i najważniejsza. Ona zmiażdżyła wszystkich, którzy tutaj byli. Każdą rodzinę i każdego z osobna. Kiedy Armia Czerwona weszła do Prus Wschodnich, przeszła przez tę krainę jak… chciałam powiedzieć „jak czołg”, ale to za mało powiedziane. Raczej jak maszynka do mięsa, niszcząc ją w każdy sposób, łącznie z tym materialnym. Przemieliła wszystko – ludzi, domy, krajobraz, życie.

 

Co zostało w Twoim domu? Jakie przedmioty pamiętają dawną Warmię, świat Twoich dziadków?

Nie jest ich dużo. Świat przedmiotów też został zdruzgotany. To był totalny szaber; wszystko przepadło. Po przodkach zostało nam naprawdę niewiele. Pojedyncze sztuki: jeden talerz, jeden wieszak z napisem Allenstein, pewnie z jakiegoś sklepu albo od olsztyńskiego krawca. Moja babcia, której nigdy nie poznałam, była podobno niezłą elegantką. Ze Stawigudy chodziła na piechotę do Olsztyna, żeby kupić sobie ładny materiał i uszyć sukienkę. Warmiacy przed wojną nie chodzili w strojach ludowych i łapciach; ubierali się po miejsku. Elegancja była ważna. U mężczyzn zdarzały się nawet cylindry i muszki. To było takie ą-ę. Mamy też ładną łyżkę do butów, również z napisem Allenstein, prawdopodobnie z jakiegoś sklepu obuwnicznego. Do tego dochodzą fotografie. I na ich podstawie można prowadzić wewnętrzne śledztwo — próbować zrozumieć, jak ci ludzie tutaj żyli, czy im się żyło dobrze, czy źle. I przede wszystkim – jak wyglądali? To jest niezwykle ciekawe.

 

Twój powrót do literatury, który nastąpił po 18 latach odbierasz jako powrót do samej siebie, czy do świata, który czekał na twoją książkę? Nie ukrywam, że należę do tych, którzy po „Japońskiej wiosce” i po „Zębach” czekali.

Nie miałam takiego wrażenia. Wydawało mi się raczej, że nikt nie czeka. Ta książka była bardzo potrzebna przede wszystkim mnie, z wielu powodów. Mówiłam już trochę o tym, że chciałam coś wytłumaczyć, bo poczułam się wkurzona na wiele spraw. Ale też to bardzo mocno uratowało mnie psychicznie. Miałam poczucie, że jestem bardzo niespełnionym człowiekiem. Chyba chciałam jeszcze coś zrobić. Podchodziłam do pisania bardzo nieśmiało. Wyszłam z wprawy. I wydawało mi się, że wszystko, co piszę, jest okropne.

Po drugiej książce, „Zębach”, wcale nie czułam, że muszę pisać dalej. Miałam kiepskie recenzje. Niczego nie osiągnęłam – nie było z tego ani pieniędzy, ani sławy, ani czegokolwiek. Dostałam tylko po głowie tymi recenzjami. Pomyślałam, że to nie jest moja droga i przestałam pisać w ogóle. Nawet byłam obrażona, kiedy ktoś mnie pytał, czy coś piszę.

 

Byłam rozczarowana, kiedy Twoja siostra Kaja, którą spotykam w Warszawie, powiedziała, że już nie piszesz.

Tak, bo byłam pewna, że już nic nie napiszę. A potem coś się odblokowało. Zaczęło się od tego, że zaczęłam notować w telefonie moje rozmówki z ojcem. Wydały mi się fajne – nie moje pisanie, tylko jego teksty. Po prostu je spisywałam, jeden do jednego. I tysiąc razy bardziej niż moje własne zdania bawiło mnie to, co mówił on. To właśnie jego słowa były największym motorem tej książki. Dzięki temu było mi łatwiej, bo to nie byłam tylko ja. To był jeszcze ktoś, kto daje coś od siebie, coś dobrego. I pomyślałam, że może to się ludziom spodoba. Chciałam też pokazać mojego ojca i to, jaki on jest fajny. Choć, prawdę mówiąc, bywa też wrednym dziadem i potrafi być męczący (śmiech).

 

Co ci daje ta określona tożsamość? To, że wiesz, skąd pochodzisz?

Daje mi przede wszystkim siłę. Nazwanie czegoś po imieniu, określenie siebie – to daje ogromną moc. I pewnego rodzaju ulgę. Czuję, że jestem stąd. Że jestem wpisana w coś większego niż ja sama. Czuję szereg przodków i przodkiń stojących za mną. I mam wrażenie, jakby mówili: „Hej, Joanka, jesteś okej” (śmiech). To jest fajne. I to „coś większego” to nie tylko ludzie. To cała kraina. Tu, na tej ziemi, przez wieki krążyły atomy mojej rodziny. Jestem więc częścią tego wszystkiego w sposób organiczny. Atomowy. To jest naprawdę spoko uczucie.

 

Twój ojciec – nie dość, że „król Warmii”, to jeszcze „król Saturna”. Co się za tym kryje? Czy to strażnik twardych zasad, samotny, planetarny władca, który choć wie, to milczy?

No tak. Wszystko, co powiedziałaś plus jeszcze taki autorytarny szef tej krainy. Ktoś, kto jednych by wpuszczał, a innych nie. Kto zawiaduje całością: jak Warmia ma wyglądać, co tu powinno być, kto ma prawo tu przebywać, jak się powinno budować domy, spędzać czas, ubierać itp. I wkrada się tu coś jeszcze. Nie chciałabym, żeby ta książka była zamknięta tylko w etnograficzności. To nie jest wyłącznie wspominkowa opowieść o Warmii. Tam jest też Saturn. A Saturn to – no, każdy może sobie sam podłożyć, co to dla niego znaczy. Może to starość. Może zło, które kiedyś kogoś dotknęło i którego ślad zostaje na kolejne pokolenia.

 

A ty – jak się z tym czujesz? Przejęłaś tę rolę? Strażniczki pamięci, kronikarki tego świata?

A wyglądam na kogoś takiego? Nie jestem w stanie unieść takiej sprawy. Na pewno nie w całości. Może przekazałam coś w jakimś ułamku. Ale nie czuję się kimś takim. I na pewno nie chciałabym być postrzegana wyłącznie jako Warmiaczka. Etatowa Warmiaczka z Olsztyna – to byłby dla mnie koszmar. Gdyby mnie zamknięto w takim infantylnym obrazku: „Warmiaczka, strzegąca warmińskich wartości”, to byłoby coś strasznego.

 

Są takie historie, o których Twój tata nie powiedział wprost, a które ty i tak usłyszałaś?

Tak. Są w tej książce historie, które musiałam sobie zbudować z absolutnych okruchów. Czasem razem z moją siostrą Kają – coś razem usłyszałyśmy, czegoś się domyśliłyśmy, coś sprawdziłyśmy. Chodzi głównie o historię naszej babci, Heleny Wilengowskiej, która zginęła w łagrze w Kopiejsku. Była jedną z Warmiaczek, które po prostu zostały zabrane przez Rosjan w 1945 roku. Nie przeżyła. Zmarła po kilku miesiącach. Jej siostra umarła jeszcze w pociągu. To, że teraz mówię o tym płynnymi zdaniami, to efekt długiego procesu: dowiadywania się, że została zabrana. Że zginęła. Że zabrano też jej siostrę. Że ta siostra umarła w pociągu. Że jej ciało prawdopodobnie wyrzucono z wagonu…

 

Układanie historii jak z kawałków puzzli.

Tak. Także to, jak mój ojciec się o tym dowiedział – po latach, od sąsiadki ze Stawigudy, która tam była, przeżyła, wróciła i jemu, jako chłopcu, to opowiedziała. Ojciec, w przypływach szczerości, podzielił się tym ze mną. A ja się bardzo wzdrygałam, czy w ogóle można takie rzeczy ujawniać, bo to jego intymna historia. Uznałam, że tak, bo to również moja historia.

 

Jest jeszcze jakieś pytanie, które chciałabyś zadać ojcu, a nie zdążyłaś?

Mam jeszcze sporo takich pytań. Ale już nie ma na nie czasu. Mój ojciec jest teraz na innym etapie starości niż wtedy, gdy pisałam książkę. Dziś to już absolutnie niemożliwe. Cieszę się, że coś zdążyłam. Bo teraz, gdy zadaję pytania, nie dostaję już odpowiedzi. Ojciec nie chodzi już do sklepu. Rzadko wychodzi z domu. W jego życiu wiele się zamyka. Nie czuje już potrzeby, by mi coś przekazywać. Nawet jeśli mam pytania to wiem, że nie dostanę już na nie odpowiedzi.

 

Warmiacy powtarzają, że Warmia to kraina nieoczywista, to miejsce, gdzie króluje kłobuk, który czasem się objawia. Gdzie wieczorami podnoszą się mgły, tworząc coś nieuchwytnego.

O kłobuku napisałam opowiadanie. O Annie Kłobuk, która pracuje w Biedronce na Jarotach (śmiech). Dosyć zabawne. Kończy się tym, że ona wrzuca jakiegoś typa do kominów OZOS-u (śmiech). Ale rozumiem, że pytasz o magię.

 

Co dla ciebie jest tutaj z tej magii? Może to realizm magiczny podobny do tego, co Marquez zawarł w „Stu latach samotności”? Warmia ma ten potencjał?

Jako racjonalistka powiedziałabym: nie. Wszystko tu jest konkretne, da się policzyć, zobaczyć, sfotografować. Nie ma żadnej magii. Ale to nie do końca prawda. Bo ja sama ciągle czegoś takiego szukam. Ciągle za czymś chodzę, tropię, śledzę. Chociażby te moje łosiery – czyli pływanie w jeziorach, często skrytych gdzieś w głębi lasu, szukanie ich, odnajdywanie. Wtedy mój racjonalizm siada i odpoczywa, a ja po prostu zwiedzam różne zakątki, zanurzam się w tych wodach.

 

Ciekawa obsesja.

Trudno mi o tym mówić; faktycznie to jest jakiś mały obłęd. Ale chyba naprawdę tego potrzebuje. Takiego organoleptycznego doświadczenia tej krainy. Przez wiele lat nie miałam samochodu, byłam typową olsztynianką, ciągnęło mnie też do większych miast. Aż w pewnym momencie, kiedy się zmotoryzowałam, zaczęłam odkrywać to, co jest najbliżej. To, czego wcześniej nie widziałam. Zaczęłam śledzić mapy, trafiać do różnych miejsc — i to było to! Przerodziło w obsesję. W pewnym momencie ta potrzeba była silniejsza ode mnie – żeby się po prostu tego wszystkiego nachapać, doświadczyć, mieć to przez skórę.

 

 

Nachapać się Warmii?

Tak, ale też Mazur. Granice historyczne są na mapach, w prawdziwym świecie niezauważalnie się przekracza. A ja po prostu eksploruję to, co jest wokół mnie. W wakacje 2024 pływałam w 36 jeziorach. Z różnymi osobami, rozmawiając, błądząc w jakimś bagnie po kostki, ciągając się po polnych drogach autem, bo czasami dojście do jeziora wcale nie jest łatwe, wędrując godzinami po lesie. Ale to był i jest dla mnie wspaniały sposób na życie. Warmińskie życie.

 

Olsztyn jest Twoim wyborem, jeśli chodzi o miejsce do życia.

Zdecydowanie i nieodwołalnie. Urodziłam się w Olsztynie, mieszkam w Olsztynie i mam zamiar w Olsztynie umrzeć (śmiech). To bardzo prawdopodobne.

 

Dlaczego Olsztyn?

Bo mnie już nie ciągnie na zewnątrz. Czuję, że ja tej Warmii wciąż nie poznałam. Jestem początkująca. Wciąż odkrywam. I nawet jeśli czasem gdzieś wyjadę, to wiem, że wrócę. Im jestem starsza, tym mocniej się tu zakorzeniam i nie widzę potrzeby, żeby stąd wyjeżdżać.

 

Jak ci się tu żyje? Wygodnie?

Mam samochód, ale nie mam chaty, ani żadnej posiadłości nad jeziorem (śmiech). Nawet domku letniskowego nie mam, nie zarobiłam. Wszyscy, którzy przyjeżdżają tu na chwilę, są ode mnie bogatsi materialnie. Ale to chyba nie ma większego znaczenia. To bardzo dobre miejsce do życia, jeśli nie ma się dużych wymagań. Albo jeśli ma się innego rodzaju wymagania, jak ja, to akurat Warmia je spełnia.

 

Na przykład spełnia takie wymaganie, że możesz pływać w jeziorach?

Pływam nałogowo, ale beznadziejnie. Ale tu w ogóle nie chodzi o pływanie. Chodzi o jezioro. O wodę. O zanurzanie się. Uwielbiam ten moment wejścia do jeziora. Pierwsze ruchy. To uczucie pławienia się. Robię to z takim przejęciem i taką przyjemnością, że jest to dla mnie coś wspaniałego.

 

Po ostatniej książce masz świetne recenzje, wywiady, nominację do Paszportów „Polityki”. Twoje życie się zmieniło? Jak to czujesz?

Trochę się zmieniło. Przede wszystkim to, jak postrzegają mnie różni ludzie. Zaczęli patrzeć na mnie inaczej. Bo jednak, jeśli pracujesz w telewizji, to jesteś „panią z telewizji” i nikim więcej (śmiech). Biegam z mikrofonem, wypytuję innych o ich książki, obrazy, filmy czy muzykę, o ich twórczość. A tu nagle się okazało, że też mogę coś zrobić, coś stworzyć, coś opowiedzieć. I że ktoś to zauważył. To było, i nadal jest dla mnie ciekawe, jak zmieniło się postrzeganie mnie jako osoby. Może to zmiana chwilowa? A przecież nadal jestem tą samą osobą – zajmuje się tym samym, co wcześniej, pracuję na umowy śmieciowe, załatwiam życiowe sprawy, czytam, łażę po lesie, zamyślam. No, może częściej gdzieś z Olsztyna wyjeżdżam, na przykład na spotkania autorskie.

 

Odkąd cię znam, a to już ponad 30 lat, nigdy się do niczego nie naginałaś.

No tak. Na pewno nie umiem się płaszczyć, zabiegać o coś, aspirować. Nie mam takich zdolności. Organicznie. Nie bardzo też lubię, kiedy osadza się mnie pewnych funkcjach, wymaga czegoś ode mnie. Na przykład teraz wiele osób chciałoby ode mnie odpowiedzi na takie pytanie: „No to powiedz — co to jest ta Warmia?” Od czego zacząć? Od referatu historycznego? Od drugiego pokoju toruńskiego, czyli że od roku 1466 do 1772 Warmia należała do Polski jako Księstwo Warmińskie? Od opowieści o plemionach pruskich? Od map, postaci, może od warmińskich miast? To nie jest tak einfach, jak mówi mój ojciecto nie jest takie proste. Nie chciałabym zastępować Wikipedii, albo być oglądana jak relikt dawnych epok, jakiś warmiński okaz etnograficzny. Bardziej interesuje mnie rozmowa o złożonej tożsamości. To jest przecież temat na wskroś współczesny! I nie dotyczy tylko etniczności, ale też religijności, seksualności. Czy nie jestinteresujące, że można mieć tożsamość niejednorodną, czyli zbudowaną z różnych elementów? To jest bardzo fajne i super. Być kimś złożonym, wielowymiarowym, uplecionym z wielu nici, być kimś swoistym. Każdy z nas kimś takim przecież jest. Dobrze to sobie uświadomić. Nie jestem polskim Polakiem w Polsce, który z polskiej narodowej kuchni wybiera narodowe dania: pizzę i kebab. To jest dopiero nuda!

 

 

rozmawiała: Anita Czupryn

ilustracja: Magda Gach

 

Projekt zrealizowany ze środków Stypendium Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego w kwocie 8000 złotych na stworzenie serii 12 plastyczno-literackich portretów współczesnych kobiet, które swoją działalnością artystyczną, literacką i naukową wzbogacają dziedzictwo kulturowe Warmii i Mazur.

 

Ewa Shilling

Pisarka, olsztynianka, prowadzi wydawnictwo Seqoja

 

Najwięcej jest ze mnie, kiedy piszę

rozmawia: Anita Czupryn

ilustracja: Magda Gach (użyte narzędzia: kredki, ołówki, markery)

 

Czujesz się miejscowa? Tutejsza?

Stąd pochodzi połowa mojej rodziny. Mój ojciec był tak zwanym autochtonem. Nasze drzewo genealogiczne od początku XIX wieku wskazuje, że rodzina ojca siedziała na wsiach wokół Olsztyna. Nazwiska, jakie nosili były i polskie, i niemieckie. Z jednej strony Szulc, z drugiej Palmowski. Taka mieszanka. Ojciec mówił: „Ja to jestem Warmiak”. Tak mówili o sobie miejscowi.

Czuję się tutejsza, chociaż może trochę inaczej. Weźmy na przykład fakt, że języka polskiego rodzina mojego ojca nauczyła się dopiero po wojnie. Moja babcia umiała mówić po polsku, ale czasy były takie, że się z tym nie wychylała. Mój ojciec i czwórka jego rodzeństwa – brat i trzy siostry – dopiero po wojnie poszli do polskiej szkoły i dopiero tam nauczyli się polskiego. Między sobą niemal przez całe życie mówili po niemiecku. Pamiętam takie momenty. Na przykład siedzimy przy stole, ja coś mówię, oczywiście po polsku, a nagle dwie moje ciotki przechodzą na niemiecki. Może chodziło o to, żebym nie rozumiała, o czym mówią? Wymieniały kilka zdań po niemiecku, po czym płynnie wracały do polskiego. Albo: przychodziła do nas znajoma, pani Elfryda. Kiedy chciała, mówiła po niemiecku. Pamiętam jej charakterystyczny akcent. Na tych terenach takie zachowania to była klasyka.

Wielu rzeczy o rodzinie mojego ojca dowiedziałam się z czasem. Dziecku nikt nie mówił; dziecko nie dopytywało. Zresztą… nawet gdybym się dopytywała, nie wiem, czy dużo bym usłyszała. Rodzina mojego ojca to byli bardzo zamknięci w sobie ludzie. Pewne rzeczy odkryłam później. A i to tylko dlatego, że ktoś chciał coś powiedzieć. Bardzo wątpię, czy dopytywanie by coś dało. Oni po prostu rzadko mówili. Przypuszczam, że nawet gdyby nie było tak zwanego wyzwolenia Olsztyna przez Armię Czerwoną w 1945 roku, to też pozostaliby tacy zamknięci w sobie. Ale może jednak trochę mniej, bo czasem trudno oddzielić charakter od okoliczności, a charakter tych okoliczności sprzyjał by wszystko zamknąć w sobie.

 

To „wyzwolenie” – i celowo używam cudzysłowu – było dla Twojej rodziny traumą?

W dużej mierze. Mój ojciec próbował spisywać jakieś wspomnienia – zapisał kilka kartek, skrótowo. Dla mnie to milczenie nabiera znaczenia, jeśli weźmiemy pod uwagę wiek jego sióstr. Najstarsza miała 16 lat, średnia – 13, a najmłodsza niecałe 9. I nagle wchodzą rosyjscy żołnierze.

 

Ojciec pisał o tym, jak uciekali przed nimi gdzieś na stryszek, do krewnych, do sąsiadów… Ale ci żołnierze w końcu i tam również wchodzą. Na 99 procent wiadomo, co się wtedy dzieje z młodymi dziewczynami. I z ich matką zapewne też. Ale przecież nikt tego nie powie. Jeszcze gdzieś usłyszałam – już jako dorosła kobieta, miałam wtedy 33, a może 40 lat, że chciano ich dwa razy rozstrzelać. Ustawiano ich w rządek, szykowali, tylko jakiś oficer to powstrzymał. Nie wyobrażam sobie, żeby to mówiono dziecku. Ani w ogóle, żeby to było łatwe, by coś takiego opowiedzieć. Może dlatego najwięcej mówił mój ojciec, bo był najmłodszy i był chłopcem. Ale nawet on rzucał tylko fragmenty informacji: „Widziałem, jak sąsiadkę gwałcili. A potem trzy razy wychodziła za mąż.” I tyle. Ciężko się o tym rozmawiało. Nawet się temu nie dziwię. Dlatego najlepiej było wyczekać, aż może ktoś sam coś powie. Ale atmosfera była taka, że o wojnie się nie mówiło. Może mówili coś między sobą – tego nie wykluczam. Tata powtarzał: – Napiszę „Z pamiętnika starego Warmiaka”. Mówił tak i mówił. Kiedy się w końcu do tego zabrał, wyszło osiem stron. I historia się urywa. Chyba to pisanie mu nie leżało. Był inżynierem elektrykiem. Pisał „po inżyniersku”. No i nie dokończył. Ale nawet te parę rzeczy, które tam zawarł, dla mnie były ważne. Szkoda, że nie napisał więcej. Jestem pewna, że sporo pominął.

 

Czytałaś jego wspomnienia.

Czytałam. Są pobieżne. Pisał o styczniu 1945 roku, o ostrzeżeniach na ulicach: „zaciemniajcie okna”, „oszczędzajcie węgiel”, „uważajcie, bo szpiedzy”. O tym, że rodzina chowała się w szopie z letnią kuchnią. Jest tam, w tych zapiskach nawet element humorystyczny – słyszeli jęki dochodzące ze stryszku. Myśleli, że ktoś umiera. Okazało się, że to żołnierz siłował się z zatwardzeniem. No, bywają i takie rzeczy. A oni się przestraszyli tego, co tam się dzieje. Potem ukryli się u sąsiadów, potem wrócili do domu. A potem znowu wrócili sowieccy żołnierze. Coś im pokradli; ponoć nasrali do weków.

Ojciec mojego ojca pracował w Kortowie jako sanitariusz. Babka podobno też, chociaż jak miała dzieci, to już pewnie nie. W Kortowie były wtedy zakłady dla obłąkanych. Pisał o tym Piechowski: „Czyściec zwany Kortau”. Z tego zakładu jeszcze przed końcem wojny wywozili ludzi do Niemiec na zastrzyk z fenolu w serce. A kiedy przyszła Armia Czerwona, zrobili tam lazaret. Pod koniec wojny – z żołnierzami. I zdaje się, że właśnie Armia Czerwona, już potem, wykańczała tych, co zostali miotaczami ognia. To ponura historia. Niektórzy, kiedy Armia Czerwona miała wejść, popełniali samobójstwa…Dziadkowie mogli o tym wiedzieć. Ale nie zapytałam. O co miałam ich zapytać? „Co wam zrobili?” Już widzę te spojrzenia. To udawanie, że nie było pytania. Być może, gdy miałam kilkanaście lat, domyślałam się, co się tam mogło zdarzyć. Może ktoś nawet mógłby mi powiedzieć, że żołnierze radzieccy coś im zjedli, gdzieś im nasrali. Ale na pewno nikt nie mówił o gwałtach. O ostrzelaniu dowiedziałam się dopiero, kiedy miałam czterdzieści lat. Jeśli już coś padło, to bez żadnego wstępu. Ciotka coś kroi w kuchni i nagle rzuca do swojej siostry: „A pamiętasz, jak nas wyprowadzili do piwnicy, kiedy było strzelanie?” Wątpię, żeby rozmawiały ze sobą o tych najgorszych rzeczach. Ja byłam dla nich dzieckiem kobiety, którą nazywały hołotą ze wschodu. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale rodzina matki nie lubiła się z rodziną ojca.

 

Jaka jest historia rodziny Twojej mamy?

To zabawne, bo rodzina mojej mamy nie miała wątpliwości, że są Polakami, tylko że ich nazwisko było bardziej niemieckie od nazwiska mojego ojca. Nazywali się Kronehaus. Potem nazwisko zostało zniekształcone – po wojnie zapisali przez „g” i przez „z” – Kronegauz. Rodzinne legendy głosiły, że Kronehaus to był jakiś oficer napoleoński z Saksonii. Opowiadano o rodzeństwie Kronehaus z XIX wieku, z tym, że siostra czuła się Niemką, a brat Polakiem. Już po wojnie rodzinę matki przezywano ponoć „Krongauz”, albo „gauz”. Było to bardzo nieprzyjemne.

Dziadkowie w czasie wojny nie siedzieli w jednym miejscu. Jeździli to tu, to tam. Pamiętam z opowieści takie miejscowości jak Czerwony Bór, Górowo Iławeckie. Może było to związane z pracą dziadka: był kierownikiem budowy i po wojnie nadal go przerzucali z miejsca na miejsce. Pochodzili z Kresów: Mińsk, te tereny. Oficjalne miejsce urodzenia mojej mamy to Wilno. Tak miała wpisane w dokumentach. A naprawdę urodziła się w Łapach pod Białymstokiem. W Łapach urodziła się też moja babcia. I potem tak krążyli. Po drodze był jeszcze Augustów. Dziadek nadzorował tam budowę. Mama kilka razy musiała zmieniać szkołę. Skończyło się na Olsztynie. W końcu Olsztyn okazał się miastem na stałe.

 

Wiesz, jak Twoja mama poznała Twojego tatę?

Tata leżał w sanatorium, w którym pracowała moja babcia. Zaprosiła go do domu. Babcia mieszkała na ulicy Jagiellońskiej. Ojciec ze swoimi rodzicami mieszkał dla odmiany na Jagiellończyka. Przyszedł na Jagiellońską – a tam mama. Podobno najpierw babcia mu się spodobała. Ale małżeństwo z moją matką to nie był udany związek. Mama chciała się wyrwać z domu. Mieszkała z babcią, był jeszcze brat mamy ze swoją dziewczyną, która podobno podkradała pieniądze… No i trafiła z deszczu pod rynnę. W domu rodziny ojca też nie była mile widziana.

 

 

Jakie było twoje dzieciństwo?

Dobre. Był ogród, chodziłam z mamą na spacery. Trochę może przeszkadzało to, że wokół było sporo ciotek i innych starszych osób. Teraz już bym ich tak nie nazwała, ale dla małego dziecka to były „starsze panie”. Na babcię mówiło się „uma”. Chodziłam do żłobka, potem do przedszkola, ale naturę mam raczej nietowarzyską. Nie było wokół mnie koleżanek czy kolegów. W przedszkolu był brat cioteczny, czasem się razem bawiliśmy, ale ja nigdy nie byłam dzieckiem, które pierwsze nawiązuje kontakt. Koziorożec — to nie jest śmiały znak zodiaku. Wolałam, gdy ktoś podszedł do mnie pierwszy. Dopiero w liceum bardziej się otworzyłam. Chodziłam do I Liceum Ogólnokształcącego przy ulicy Mickiewicza. Mówili na nie „klasztor”.

 

Olsztyn i jego okolice pojawiają się w Twojej literaturze.

Uważam Olsztyn za ważne miejsce. Tu czuję się najlepiej. Coś mnie z tym miastem głęboko łączy — coś, co jest moje. Podobają mi się tutejsze lasy, jeziora. I to, że nie jest to takie bardzo miejskie miasto, w tym sensie, że nie dominuje ruch. Wkurza mnie, że wycinają te lasy. Kiedy przypomnę sobie, jak kilkanaście lat temu wyglądało nad jeziorem Krzywym, a jak wygląda teraz, to ogarnia mnie groza. Drzewa są dla mnie bardzo ważne. Jeziora też. Jak się tu wzrasta, widzi się je od dzieciństwa, to ma się taką wrażliwość. Nie jest się typowym miejskim zwierzęciem. To wszystko potem wplata się we wspomnienia, w wewnętrzny krajobraz.

 

Literatura pozwala Ci przemeblować te miejsca?

Może raczej pozwala utrwalić jakiś obraz, który mam w wyobraźni. Coś, co według mojej wyobraźni mogłoby tu być. Dlatego napisałam, co mogłoby być po wojnie.Pewnie nie odjechałam za daleko od rzeczywistości. Pisałam o tym, jak ktoś próbuje sobie znaleźć nowe miejsce. Jak ktoś jest wykorzeniony, jak próbuje się tu odnaleźć. Czy jest się Polakiem, czy Warmiakiem. O tym, jak ułożyć sobie życie. Teraz myślę, że może napiszę jeszcze coś po tych wszystkich latach, z innej perspektywy, o historiach rodzinnych. Wszyscy już nie żyją, więc zaczęłam to porządkować. Tylko, że piszę i co chwilę natykam się na jakieś miejsce, o którym nic nie wiem. I już się nie dowiem.

 

Jak to się stało, że zaczęłaś zajmować się literaturą?

Może poszłabym na jakieś inne studia, ale wybór był wtedy ograniczony. Gdybym już miała wybierać coś innego, to wybrałabym psychologię. Tyle że psychologii nie było. Wiem jedno: na pewno nie byłaby to polonistyka. Na polonistykę nie poszłam, bo moim zdaniem nie lubię aż tak bardzo tych wszystkich teorii. Myślałam sobie: pięć lat wrzucania do głowy formalizmów – to nie jest to, co mnie interesuje. Mnie interesuje czytanie i pisanie. Ani nie chcę uczyć polskiego, ani siedzieć w teoriach. Z kolei sprawy przyrodnicze zawsze mnie interesowały – jeszcze wtedy, kiedy nie mówiło się powszechnie o ekologii.

 

Twoja ostatnia książka Nadfiolet” ma w sobie głęboki, egzystencjalny niepokój.

Mogę się z tym zgodzić. Tam jest dużo niepokoju. Bierze się to z tego, że chciałabym się jakoś… opiekować rzeczywistością. Chciałabym, żeby było bezpiecznie. I żeby ludzie byli bardziej ludzcy dla siebie. I miłosierni – dla przyrody. Pamiętam z dzieciństwa jedną rzecz – to się na pewno zmieniło. Ja się kiedyś czułam bezpieczna. A teraz… już nawet nie pamiętam od ilu lat – nie mam tego poczucia.

 

Co składa się na to, żeby się czuć bezpiecznie?

Pewnie dla każdego wygląda to inaczej. Wiadomo, że w naszym systemie trzeba mieć pieniądze. Trzeba mieć dostęp do lekarzy. I lepiej nie chorować, nie tylko dlatego, że dostęp bywa trudny. Ale jak go nie ma, to robi się naprawdę kiepsko. Dla mnie bezpieczeństwo to też mieć kogoś bliskiego. Kogoś, na kim można polegać. To jest podstawowe bezpieczeństwo. Bo wiadomo, że są rzeczy, które irytują, nie podobają się, przeciwko którym trzeba protestować. Ale to wszystko mniej dręczy, jeśli ma się ten podstawowy poziom. Osobisty. I taki, który wykracza poza osobiste. Czyli właśnie ta myśl: że nie będzie wojny. Że tu jest spokojnie. Że to nam nie grozi. A kiedy to się zaczyna ruszać, rozkruszać, to dopiero wtedy widać, jaki kiedyś po prostu był spokój.

 

Pisanie pod pseudonimem daje Ci wolność? Przyjemność?

Tak, zdecydowanie wolę ten pseudonim od swojego nazwiska. Znajoma z wydawnictwa zasugerowała, że może lepiej by brzmiało, gdybym wydała coś pod pseudonimem. To było wydawnictwo, które normalnie nie publikowało literatury, tylko przewodniki. Mój debiutancki zbiorek opowiadań wydali po znajomości.

A że nie przepadam za swoim nazwiskiem – może z powodów rodzinnych, może dlatego, że jest zbyt popularne (na studiach w grupie była dziewczyna o dokładnie takim samym nazwisku), to pomyślałam, że nie zaszkodzi się trochę odróżnić. Wybrałam pseudonim sama – tak, żeby brzmiał odpowiednio do imienia. A potem okazało się, że Anna Schilling to ta od Kopernika. Wtedy jednak o tym nie myślałam. Chciałam tylko, żeby to nie było nazwisko „polskie” – przynajmniej nie tak jednoznacznie. Może właśnie ze względu na rodzinne historie. Nie każdy mnie kojarzy – i dobrze. Nie jestem specjalnie popularna. Nie jestem osobą, która lubi być na pierwszym planie.

 

Bohaterki Twoich książek są dla Ciebie lustrem? Pokazują Ci coś, czego wcześniej w sobie nie dostrzegałaś?

Przypuszczam, że to lepiej widzą inni – ci, którzy mnie znają i czytają moje książki. Ja pisząc raczej nie myślę o tym w ten sposób. Na pewno sporo ze mnie przechodzi w te teksty, w ten czy inny sposób, ale… Kiedy ktoś mnie pyta: „Czy to z Twojego życia?”, to mówię, że nie – to akurat wymyśliłam. Ale może wygląda wiarygodnie? Trudno mi ocenić, ile tego jest z mojego życia. Myślę, że to wszystko jest mocno przepuszczone przez różne filtry. Zamiast konkretnej sytuacji – zostaje odczucie, które ją kiedyś wywołało. Teraz mam w sobie potrzebę, żeby napisać coś bardziej osobistego, sięgnąć do rodzinnych historii, wyrzucić je z siebie. I wtedy pewnie będzie tam więcej „mnie”. Ale do tej pory raczej starałam się od siebie odejść. Nie uciec, ale odejść. Bo gdybym zaczęła wpisywać siebie – byłoby to zbyt podobne. I dlatego, jak mówiłam, najlepiej to mogą ocenić inni. Dla mnie to czasem mieszanina: pomysły, wspomnienia, emocje. Pisząc, nie myślę o tym, co z czego wynika. Być może to wszystko jednak ze mnie.

 

Żyjemy w świecie, który coraz bardziej zamyka się w uproszczonych narracjach. Jak się czujesz, kiedy czytasz w Wikipedii, że jesteś przedstawicielką „lesbijskiej prozy”? Czy to dla Ciebie ograniczające?

Widzę to średnio. Niespecjalnie dobrze. Minęło tyle lat od mojego debiutu, odkąd w ogóle można było coś spokojnie opublikować. A ciągle jest tak, że jak tylko są dwie kobiety, to od razu „literatura lesbijska”. Mnie się to kojarzy z czymś, co w stereotypowej wersji wygląda tak: seks na co drugiej stronie, a poza tym nic. Albo druga wersja – łaskawsza, choć tak samo fałszywa – że omawiamy książkę „o wszystkim innym”, byle nie wspomnieć, że to o dwóch kobietach. To jest pułapka, którą często widzę w zagranicznych filmach, bo ich mamy u nas więcej niż literatury – i właśnie tam to się powtarza. Dwa schematy. Pierwszy: że to „historia uniwersalna”. A drugi: że lepiej w ogóle nie mówić, że to o dwóch kobietach.

 

Historia dwóch kobiet też może być uniwersalna.

Oczywiście. Ale nie o to chodzi. Przez całe wieki takich historii w ogóle nie było. I kiedy teraz się pojawiają, to nazwanie ich „uniwersalnymi” może odbierać im ich specyfikę. A to nie są historie gorsze ani lepsze – po prostu są inne. Bo wszystko w nich rozgrywa się w konkretnym świecie, w konkretnych realiach. I ludzie tego nie odbierają „tak samo”. Osoby, o których mowa, nie przeżywają tego samego, co heteronormatywni bohaterowie. Mierzą się z czymś innym. Jeśli przez dekady była cenzura, jeśli przez lata nikt nawet nie próbował pisać o takich relacjach, i nagle pojawia się książka o dwóch kobietach – to ona jest „uniwersalna” w takim samym stopniu jak każda inna historia. Ale jednak pisze się tylko o tej, że jest „uniwersalna”, żeby nie powiedzieć: „to są dwie kobiety, które się kochają”. I ciekawe, że to się zdarza najczęściej właśnie w przypadku kobiet. Gdy chodzi o mężczyzn, o gejów – nie ma takiego parcia, by to od razu „zakleić” określeniem „uniwersalne”. A jak są dwie kobiety – to natychmiast. Zamiast po prostu powiedzieć: „to jest historia dwóch kobiet”, mówi się tylko: „to historia uniwersalna”. I tyle. To jest taki wytrych – żeby nie przyjrzeć się temu, dlaczego ktoś wybrał akurat taki temat, taką relację. A może chodzi właśnie o to, żeby opowiedzieć o czymś, co dotyczy konkretnie dwóch kobiet, a nie kogokolwiek innego.

 

To jak to jest, kiedy są dwie kobiety, a nie ktokolwiek inny”?

Inaczej się dorasta. Inaczej jest, kiedy wszystko, co się przeżywa w okresie dojrzewania, zakochiwania się – jest uznawane przez otoczenie za „normalne”. A inaczej, kiedy nawet nie przez wszystkich, ale przez wielu – a czasem nawet przez najbliższych – uznawane jest za coś niewłaściwego. Inaczej się żyje, kiedy można wziąć ślub, związek partnerski, mieć pełne prawa: medyczne, finansowe, mieszkaniowe. Kiedy w szpitalu po prostu pokazuje się papiery i mówi: „To jest moja żona. Mam prawo ją widzieć.” A nie: „A kim pani jest dla pacjentki?”

Inaczej się dorasta – zwłaszcza wtedy, gdy szuka się wzorców, kogoś, z kim można się utożsamić. A wszędzie są filmy, książki, klasyka – tylko o mężczyznach i kobietach. Wszystkie lektury szkolne. Za moich czasów – wszystkie.

Inaczej jest, gdy możesz sobie pomyśleć: „To coś podobnego do mnie. Ja też bym tak chciała.” Nawet dorosłym brakuje takich przekazów, żeby mogli zobaczyć coś bliższego sobie, swoim doświadczeniom. A co dopiero młodym. Głodnym takich obrazów. A jeśli tego wszystkiego nie ma – to jest po prostu inaczej. Nie czujesz się bezpiecznie. Jedziesz do szpitala i słyszysz: „A kim pani jest?” W tej nieszczęsnej, pseudooświeconej Polsce roku 2025 nadal nie ma nawet marnych związków partnerskich. Miałam dwadzieścia parę lat i myślałam, że to kwestia kilku lat. Dziś mam, cholera, 54 i nie robię się coraz młodsza. Całe szczęście, że jestem zdrowa.

 

Słyszę w takich sytuacjach: „Przecież można zrobić upoważnienie u notariusza”.

 

Owszem, mogęnotarialnie zapisać spadek. I ten ktoś, komu go zostawię, będzie musiał zapłacić podatek. Tych, którzy mówią, że można to załatwić notarialnie, że skoro to takie dobre, chcę zapytać: to po co wam śluby? Idźcie do notariusza. Skorzystajcie z tego. Jak się jest dwadzieścia lat z jedną osobą i jest się postrzeganym jak ktoś, kto sypia na boku – to sorry. Coś tu nie działa.

Pamiętam, jak byłam w Kopenhadze; był 1996 rok. Pojechałam na Pride i miałam taką myśl: może u nas też tak będzie – za parę lat. A przecież w Danii pierwsze związki partnerskie były już w 1989 roku. I Dania się nie rozpadła. Minęło tyle lat, ludzie się przyzwyczajają. Pewnie, że to tylko pięć milionów ludzi, ale większość jest absolutnie „za”. Jak ktoś funkcjonuje 40 lat w jakimś systemie, to się po prostu do niego przyzwyczaja, nawet jeśli jest konserwatywny. Przepis prawny, który działa w życiu, działa też na świadomość. W Danii pierwsza organizacja lesbijek i gejów powstała po 1948 roku. Pamiętam taki obrazek: siedzą blisko siebie dwie siwe panie. Pomyślałam, że się doczekały. A ja? Niedługo też będę cała siwa. Tylko nie jestem pewna, czy się doczekam. Nawet jeśli, to będę już zmęczona.

 

Swoim pisaniem dokładasz cegiełkę do tej zmiany. Nie czujesz się trochę prekursorką?

Niezbyt. Po pierwsze, książka, która wychodzi w nakładzie kilkuset egzemplarzy, nie zmienia zbyt wiele. Po drugie: chciałabym wydać następną, ale prowadzę jednoosobowo wydawnictwo, a to jest potworna robota. Ciągle mam coś pilniejszego do zrobienia. I finansowo też balansuję na linie. Zorientowałam się niedawno, że minęło pięć lat od wydania mojej poprzedniej książki. Myślałam, że może w tym roku coś się uda. Tylko że to znów nie będzie bestseller. Dla pojedynczych osób może będzie to coś fajnego, kiedy ta książka się ukaże. Bo nie mam mocy sprawczej. Może gdybym szefowała dużemu wydawnictwu, wydawała bestsellery. Ale nawet to ma ograniczony wpływ. I to z wielu powodów: bo są inne media, bo ludzie mają wokół siebie rodziny, znajomych; to wszystko działa razem. Zastanawiałam się kiedyś nad tymi wpływami: czym są? Czy naprawdę najważniejsza jest rodzina? Czy media? A może coś innego? Pewnie u różnych ludzi to różnie wygląda. Jedni są bardziej podatni na otoczenie, inni na to, co przeczytają. I to się łączy z ich charakterem. Ale nie mam złudzeń – nie mam poczucia, że mam realny wpływ. Niestety. Realny wpływ ma cholerna polityka.

 

Czym są dla Ciebie baby pruskie?

Tajemniczymi kamieniami. Nie ustalimy tego, czy były wojownikami, symbolami obfitości, kobietami, mężczyznami? Trzeba było nie wyrzynać Prusów – wtedy może byśmy się dowiedzieli. Być może przypominają, że są rzeczy, których już nie odkryjemy. Że nie dowiemy się, czym były naprawdę. Coś zostało. Takich rzeczy na świecie jest wiele – nie wiadomo, do czego służyły, czym były. Ale są. Tkwią między nami.

 

Chciałabyś, żeby po Tobie coś zostało?

Chciałabym, żeby zostało to, co piszę. Zawsze więcej napiszę niż powiem. To dla mnie naturalna forma komunikacji. Zawsze lepiej mi się myśli, kiedy piszę. Nawet teraz: staram się mówić w miarę składnie, ale gdybym zaczęła to pisać, przyszłyby mi do głowy jeszcze inne rzeczy i inaczej by to zabrzmiało. Najwięcej jest ze mnie, kiedy piszę.

 

 

rozmawiała: Anita Czupryn

ilustracja: Magda Gach

 

Projekt zrealizowany ze środków Stypendium Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego w kwocie 8000 złotych na stworzenie serii 12 plastyczno-literackich portretów współczesnych kobiet, które swoją działalnością artystyczną, literacką i naukową wzbogacają dziedzictwo kulturowe Warmii i Mazur.