Portret Ewy Cichockiej siedzącej na kanapie w kropki, żywo gestykulującej, w czarnych okularach. Dookoła bańki.

Ewa Cichocka

Wokalistka, aktorka, tancerka. Warmiaczka.

 

 

 

Zaśpiewam, zatańczę, wystąpię, poprowadzę.

 

Od dziecka, w organiczny sposób czuła, że będzie występować na scenie. Nie spodziewała się jednak, że Czerwony Tulipan stanie się filozofią jej życia.

 

 

Jakie jest Twoje najwcześniejsze wspomnienie z dzieciństwa?

 

Mam sześć lat – i to jest też wspomnienie artystyczne, bo my, dzieci, zorganizowałyśmy teatrzyk. Odgrywamy przedstawienie Kopciuszka. Kopciuszka gram ja i szczerze mówiąc, nie wyobrażałam sobie siebie w innej roli. Wszystko jest super przygotowane: kurtyna, kostiumy. Przedstawienie odbywa się na naszym podwórku, przed domem. Sąsiedzi przynieśli ze sobą krzesełka, bilet kosztował 50 groszy. Za pieniądze z biletów kupiliśmy słodycze: cukierki, dropsy. Co to było za wspaniałe przeżycie. Jako, że urodziłam się w Olsztynie w roku 1960, to na moje dzieciństwo przypadają lata 60. i 70. Cudowne lata! Dzieciaki całe dnie spędzały na podwórku. Mieszkałam i do tej pory zresztą mieszkam, kto by pomyślał, w jednym miejscu przez 60 lat! – przy ulicy Pierwszej Dywizji, obok Dworca Zachodniego. W czasach dzieciństwa ta uliczka była po prostu wsią. I jak to na wsi, wszyscy się znali. Dzieci było dużo i sami organizowaliśmy sobie festiwale, nie trzeba nam było do tego dorosłych. Starsze dzieci wpływały na te młodsze. I takie jest mniej więcej moje pierwsze wspomnienie.

 

 

Rzec można od dziecka dobrze się czułaś na scenie.

 

W organiczny sposób czułam, że będę występować na scenie, ale tak do końca nie wyobrażałam sobie, co by to mogło być. I do dzisiaj tak jest: zaśpiewam, zatańczę, wystąpię, zagram, poprowadzę imprezę, proszę bardzo. Trudno mnie jednoznacznie sklasyfikować. Oczywiście przez lata miałam chwile zwątpienia, wciąż zarzucałam sobie, że tak naprawdę nic nie umiem. Ludzie się w czymś specjalizują, a mnie się wydawało, że niczego nie robię naprawdę dobrze; trochę tego, trochę tamtego i takie poczucie, że w zasadzie dobrze byłoby zająć się czymś konkretnym. Tylko że mnie podoba się ta zmienność. Sztuka i artystyczny styl ubierania wpisane są w moje istnienie. Teraz może jest już troszkę inaczej, ale pamiętam, jak miałam 16 czy 18 lat, to był z mojej strony taki rodzaj buntu, manifestacji siebie, żeby ogolić się na łyso, albo pomalować włosy na niebiesko. Dzisiaj to jest norma, ale ja mówię o latach 70. i 80. Była we mnie potrzeba, żeby zrobić coś, co zadziwi. Teraz to sobie z tego w domu żartujemy, ale kiedy w dzień ślubu mojej siostry odwaliłam się, w moim mniemaniu wystrzałowo, mama powiedziała: „Absolutnie! Tak ubrana na ślub nie pójdziesz” i zabroniła mi wyjść. A przecież, jak teraz sobie o tym pomyślę, to nie było w moim stroju nic awangardowego. Ale na tamte czasy to i owszem. Na ślub oczywiście poszłam i po całej uroczystości mama z niesmakiem powiedziała: „Wszyscy się za tobą oglądali”. A ja sobie pomyślałam: „Tak! To było to! Dobra kreacja!” Miałam w sobie potrzebę inności.

 

 

 

Skąd pochodzą Twoi rodzice?

 

Jestem piorunującą mieszanką, ponieważ mama Kurpianka, a tato góral z gór wysokich. Kiedy jako dziecko, po raz pierwszy pojechałam do rodziny ojca, to się rozpłakałam: oni mówili w obcym języku! Babcia mieszkała w domu, do którego nie dojeżdżały żadne samochody. Trzeba było iść dwa kilometry pod górę.

 

 

Jak rodzice się spotkali?

 

W harcerstwie. Po wojnie mieli po 18 lat i uwierzyli, że buduje się nowy kraj. Przyjechali do Olsztyna, bo mieli tu możliwość pracy. Tereny te zasiedlane były przez takich właśnie młodych ludzi, którzy się nie bali, że wybuchnie kolejna wojna i Niemcy wrócą. Ojciec został harcmistrzem. Na początku mieszkaliśmy przy ulicy Wyzwolenia, a potem tata zachorował na gruźlicę. Gruźlica była wtedy dość powszechną chorobą. To zmusiło rodziców do działania. Mama kombinowała, że jak tata będzie już niepełnosprawny i nie da sobie z niczym rady, to dobrze mieć domek i ogródek. Oboje wywodzili się ze wsi, więc mama chciała hodować kurki, żeby tato miał się czym zajmować. Kupili więc domek na raty, za pożyczki, i pamiętam, jak te raty były spłacane. Te domy powstały w latach 30. dla niemieckich kolejarzy. Były malutkie, ledwo dwa pokoje i kuchnia bez łazienki, tylko toaleta. Potem rodzice go rozbudowali. Dzisiaj ja zajmuję jedną część, a w drugiej mieszka moja siostra z rodziną. Ale jak się wprowadziliśmy, to na górze mieszkała rodzina z ośmiorgiem dzieci, bo rodzice kupili ten dom wraz z lokatorami. Różne były perypetie z tym związane, nie brakowało sąsiedzkich kłótni, lokator był alkoholikiem, więc co chwilę spadał ze schodów. Film można by nakręcić. Ale dla nas to była frajda, że było tyle dzieci, w różnym wieku, można było z nimi robić różne festiwale i przedstawienia. Teraz mieszkam w tym domu sama, jest powiększony o łazienkę i zastanawiam się, jak to było możliwe, że myśmy się tak gnieździli. Inne były wtedy standardy.

 

 

Jaki był Twój dom rodzinny?

 

Szczęśliwy, pełen miłości. Tata do rany przyłóż, mama wymagająca. Miałam więc rodziców, z których jedno to był dobry policjant, a drugie – zły policjant. Nie wiem czy oni świadomie się tak podzielili, ale te role mieli przypisane przez całe życie. Jak przyniosłam ze szkoły czwórkę z plusem, to mama pytała, co tak słabo, a dla taty nawet dwója nie była problemem. „Poprawi” – mówił. Ojciec był radosnym, pogodnym człowiekiem. Mama sroga, pilnująca dyscypliny.

 

 

Znałaś swoich dziadków?

 

Dziadkowie ze strony mamy zmarli w 1963 roku więc ich nie pamiętam. Pamiętam babcię ze strony taty, bo byliśmy w górach i jeszcze zdążyliśmy ją odwiedzić przed jej śmiercią. Przeżyłam wtedy szok, ponieważ w mojej babci zobaczyłam tatę. Patrzę, a tu nagle idzie mój ojciec: chudy typ, z wielkim nochalem i przylizanymi włoskami, tyle, że w spódnicy. Te same ruchy, ta sama twarz. A ja też jestem do ojca bardzo podobna, mówili, skóra zdjęta z niego. Siostra wrodziła się do mamy. Kiedy chodziłyśmy do jednego ogólniaka, nauczycielka powątpiewała, że jesteśmy siostrami. Moja siostra wzięła wszystko z mamy, a ja z taty.

 

 

Co w dzieciństwie kształtowało Twoją wyobraźnię? Rodzice dmuchali ci w skrzydła?

 

Moim rodzicom zawdzięczam to, że nauczyli mnie poczucia sprawczości; tego, że jeżeli czegoś chcę, to wystarczy, że się wezmę do roboty i to osiągnę. I to było tak zrobione, że oni nie mówili mi o tym, tylko ja, obserwując ich, widziałam że tak właśnie jest. Mój ojciec był pierwszym chłopakiem ze swojej wsi, który zrobił maturę. Mama pochodziła z głęboko zacofanej kurpiowskiej wioski; oboje ukończyli studium pedagogiczne, żeby móc uczyć innych. Widziałam, jak się starali, żeby ich życie było fajniejsze, ciekawsze; jacy byli otwarci na nowe rzeczy, jak się nie bali ryzykować. Przyjechali do obcego świata i chcieli tu coś zrobić. Widziałam, jacy są pracowici. Tata wyszedł z gruźlicy i pracował przez wiele lat. Był kierownikiem kina Awangarda. Przyszedł do niego kiedyś młody Konrad Lenkiewicz i zaproponował mu: „Może byśmy, panie Banach, zrobili DKF Magnesik dla dzieci”? Ojciec go przygarnął, nawet mi mówił: „Słuchaj, zgłosił się taki chłopak, zapalony kiniak, będą z niego fajni ludzie”. I tak Konrad zaczął pracować z moim ojcem, a potem jak tata odszedł na emeryturę to Konrad został w Awangardzie.

 

 

Jaki był Olsztyn lat 60. i 70.? Jak Ty wtedy widziałaś to miasto?

 

Olsztyn dla mnie kończył się na ratuszu. Dalej człowiek rzadko się zapuszczał. Do podstawówki chodziłam na Jagiellończyka, do SP 12, toteż zakres mojego działania był niewielki. Plaża miejska nad Zatoką Miłą była wtedy dzika. Ale tam też się chodziło. Generalnie to była malutka mieścina, a mnie bardzo ciągnęło do większego miasta. W wieku 16 lat zaczęłam tańczyć, najpierw w klubie Miraż, w sumie jako dziecko, ale patrząc z dzisiejszej perspektywy, to wydawać by się mogło, że karierę miałam ustawioną. Tyle, że w tamtych czasach okres dojrzewania i podejmowania decyzji był trochę opóźniony, przynajmniej w moim środowisku.

 

 

Jak to się stało, że zaczęłaś tańczyć?

 

Moja nauczycielka od wf-u w ogólniaku powiedziała mi: „Słuchaj, jest nabór do klubu Miraż, może chciałabyś tańczyć”? A że ja byłam dzieckiem grzecznym, to nawet do głowy mi nie przyszło, żeby powiedzieć nie. Poszłam na nabór i się dostałam. Szczerze mówiąc, w ogóle nie znałam tego mitu Mirażu, bo mówiło się że Miraż to jest coś, tancerze za granicę wyjeżdżają. Trochę się przestraszyłam, jak zobaczyłam, jakie tłumy się wtedy na ten nabór zgłosiły. Ale jak już weszłam do środka, to poczułam, że to coś fajnego, co zaczęło ze mną rezonować. Mariola Felska była dla mnie jak piorun z jasnego nieba, niesamowita osobowość. Generalnie rzecz biorąc, mam farta do ludzi, do tego że mogę obserwować wielkich i niezwykłych, a wiadomo, że jak się z takimi osobami przebywa, to chcąc nie chcąc się nasiąka tym, co oni reprezentują. Zaczęłam od tańca nowoczesnego, ale bardzo szybko przeszłam do tańca towarzyskiego i to Mariola Felska pierwsza mi powiedziała: „Poprowadzisz turniej”, bo akurat organizowaliśmy turniej wewnętrzny, klubowy, w Nidzicy, na zamku. Ja mam poprowadzić turniej?! Ale ona twardo, że tak, spotkała się ze mną, poinstruowała, co i jak, no i poprowadziłam. Bardzo mi się to spodobało. Jakie to fajne, że ode mnie zależy cały nastrój, bo to osoba prowadząca wszystko spina. Ale też nie przyszło mi do głowy, żebym mogła się tym zająć. Tańczyłam i wyobrażałam sobie, że będę tancerką. Zaczęłam uczęszczać na studium choreograficzne, mocno się zaangażowałam, bo Mariola inwestowała we mnie, w tym sensie że dała mi do prowadzenia jeden z klubów tanecznych. Prowadziłam zespół na WSP, prowadziłam zajęcia z dziećmi w podstawówce na Kościuszki, zespoły w Pałacu Młodzieży, w MDK-u; wiele było tych działań. Byłam już po pierwszym roku studium choreograficznego i po pierwszym roku studiów na kierunku KO, kiedy pojawiłam się w klubie Niebo. I doznałam olśnienia.

 

 

Klub Niebo to fenomen i legenda Olsztyna.

 

Tak! Panował wtedy dobry czas dla kultury studenckiej. W Niebie pojawiał się Jacek Kaczmarski ze swoimi piosenkami. Przeżyłam szok, że istnieje coś takiego jakiś drugi obieg, że nie wszyscy w PRL-u są zadowoleni. Była końcówka lat 70. na studia do Olsztyna, na historię, przyjechał Maciek Kuroń. A ja przecież miałam już plany, że skończę studium choreograficzne, studia i będę pracować w kulturze. Byłam po pierwszym roku studiów i musiałam odrobić praktykę robotniczą, która na studiach była obowiązkowa. Zdarzyło się, że na tę praktykę pojechałam ze studentami z historii. Poznaliśmy się, zakolegowaliśmy, a po praktyce nadal utrzymywaliśmy fajne koleżeńskie stosunki. Bardzo mi się ten rok podobał, ciekawi ludzie, z których później 80 procent wyemigrowało: Australia, Kanada, Niemcy, porozjeżdżali się po świecie. Ale wtedy, kiedy byłam na drugim roku, pojawił się w Olsztynie Maciek Kuroń. Gigantyczna osobowość. Pamiętam taką scenę: Maciek siedzi w środku, my wokół niego z rozdziawionymi buziami, a on opowiada o ojcu, o tych sytuacjach, które działy się wtedy w Polsce, a o których nie miałam zielonego pojęcia. Dopiero wtedy dowiedziałam się, że nie było tak, jak to napisano w podręcznikach, z których się uczyliśmy. To wszystko spadło na mnie nagle, co się dzieje w kraju i gdzie ja w ogóle jestem, a kultura studencka wpisywała się w to wszystko po prostu cudownie. Niebo na początku było teatrzykiem piosenki, stworzył go Andrzej Arciszewski z Ignaciukiem. Dołączył do nich Stefan Brzozowski i inni muzycy. Tak to było wtedy: ktoś przyszedł na jedną próbę zespołu, ktoś doszedł na drugiej próbie, taki to był tygiel. Ktoś przychodził przez miesiąc, potem gdzieś wyjechał, byli perkusiści, którzy potem grali z Czesławem Niemenem. Takie były czasy, że wszyscy robili wszystko i nikt nie pytał: „Za ile? A co ja z tego będę miał?” Wszyscy byliśmy nabuzowani i otwarci, i po prostu chcieliśmy robić wszystko. Niebo w 1974 roku wygrało konkurs poezji śpiewanej, w ogóle ten festiwal został powołany dlatego, że był taki świetny zespół Niebo, więc jeśli mamy taki fajny zespół, to zorganizujmy festiwal. Potem do zespołu dołączyła Krysia Świątecka. W Polsce powstawały kabarety, a że Niebo funkcjonowało przy Wyższej Szkole Pedagogicznej, to w którymś momencie wymyślono, że powstanie klub studencki Niebo. Uczelnia dała zgodę, wydłubano piwnicę, mieściła się naprzeciwko Poczty Głównej i restauracji Żagle. Jedną część budynku zajmowało przedszkole, a w drugiej części WSP miało wydział muzyczny. I tam, na dole, w piwnicy powstało Niebo. Poszyto zasłony, wymalowano ściany, włączono Marka Świąteckiego, który miał zmysł plastyczny, a wtedy każdy plastyk dawał z siebie wszystko, co miał najlepszego i tak powstał klub. To było niesamowicie twórcze w tym uczestniczyć, bardzo otwierało ludzi, którzy dołączali i proponowali: „To może ja też coś zrobię, to może ja coś przyniosę”. Kultura studencka była alternatywą dla głównego nurtu estrady, Opola, w którym na festiwalu śpiewało się o kwiatkach i o tym, jak jest pięknie i wspaniale. Przyszły lata 80., a z nimi nurt piosenki aktorskiej, na festiwalach i w klubach studenckich zaczął się pojawiać Jacek Kaczmarski. Kultura studencka wspaniale wtedy rozkwitała.

 

 

 

Ty również! No bo, jak to się stało, że tancerka śpiewa w zespole Kaczki z Nowej Paczki?

 

To też ma swój początek właśnie w tym, że zaczęłam przychodzić do klubu Niebo.

 

Nie myślałam o tym, żeby śpiewać. Zespół Niebo dużo wyjeżdżał, koncertował, a klub żył swoim życiem. Kierowniczką klubu była wtedy Jola Wiszowata i zaczęła sobie do pomocy zbierać ekipę. Weszłam do Rady Programowej Nieba. Klimat był sprzyjający. Rektorem WSP był Juliusz Popowicz, po Polsce rozeszło się, że artyści są w Olsztynie mile widziani, dostają różne ulgi i dziekanki. Studiował tu i Jacek Zwoźniak, i Władek Chyliński, Andrzej Swaczyna i Andrzej Janeczko, i wiele innych osób, bo było bezpiecznie, artystów nie wywalano od razu z uczelni.

W klubie Niebo odbywały się regularnie piękne koncerty, przyjeżdżali różni wykonawcy, najwięksi, jak trio Kaczmarski, Gintrowski, Łapiński. Na koncertach energia była taka, że myślałam, że piwniczka eksploduje. Przyjeżdżał Wołek, młody Sojka, klub był napchany ludźmi, człowiek stał przy człowieku i wszyscy palili, więc spowici szarą zawiesiną dymu i nikomu to nie przeszkadzało. A po koncertach zostawało się z artystami; bywało, mieli wyjechać na drugi dzień, a wyjeżdżali tydzień później. Żyliśmy niehigienicznie, bo byliśmy zdrowi i wydawało nam się, że przez całe życie będziemy niezniszczalni. Poza tym byliśmy bohemą, a bohema musi być sponiewierana.

 

Nie myślałam więc o tym, że będę zajmować się śpiewaniem, choć śpiewać bardzo lubiłam. Na przykład przy ognisku. Albo kiedy w Niebie kończył się koncert, ale nie chciano się jeszcze rozchodzić, ktoś wołał: „A teraz Ewa śpiewa Ordonkę!”. I ja leciałam Ordonką. To był mój popisowy numer. Dla żartu parodiowałam wszystkie te piosenki, jak „Miłość ci wszystko wybaczy” czy „Na pierwszy znak”. I podczas jednego z takich moich popisowych numerów zobaczył mnie Zbyszek Rojek. Musiał to być 80 rok, ponieważ Trzeci Oddech Kaczuchy w składzie: wódz Zbyszek Rojek, Maja Piwońska i Andrzej Janeczko był akurat po opolskim sukcesie. Byliśmy podekscytowani, że „nasi” wygrali Opole. Po ich koncercie odbył się mój popisowy numer z Ordonką, po czym przychodzi do mnie Zbyszek Rojek i mówi: „Tak ci się przyglądam i mam pytanie, czy nie chciałabyś pośpiewać u mnie w zespole, bo ja będę tworzył nowy zespół, ale nie mów jeszcze nikomu”. Oczywiście, że chciałabym pośpiewać, nie widzę żadnych przeszkód – odpowiedziałam, ale myślałam, że on robi sobie jaja, no bo taki zespół, prawdziwe gwiazdy, święcą triumfy, to po co zakładać nowy. Może za jakieś pięć lat, jak się formuła wyczerpie. A tu nie minął miesiąc, kiedy Rojek znów się ze mną skontaktował i ponowił propozycję: „ Przyjdź na próbę, zobaczymy, sprawdzimy”. I co się okazało. Łódzka estrada, po opolskim sukcesie zespołu złożyła im propozycję współpracy stałej. Maria z Andrzejem chcieli tej współpracy, a Zbyszek Rojek z bratem i resztą muzyków: Andrzejem Brzozowskim, Wojtkiem Sobolem nie chcieli. Zespół się rozpadł, Maja z Andrzejem pojechali do Łodzi, mieszkają do tej pory, a Rojkowie i inni muzycy zostali. Założyli zespół Kaczki z Nowej paczki. Na początku było chyba sześciu chłopaków i pomyśleli, że dziewczyna w zespole dobrze zrobi, a że widzieli, że tańczę i śpiewam Ordonkę, to mieli nadzieję, że i z chórkami sobie poradzę. I tak znalazłam się wśród tych fantastycznych ludzi, prawdziwych zawodowców, którzy tworzą profesjonalny program, regularne próby po 8 godzin dziennie i okazuje się, że mój głos też jest ważny, że się z nim liczą, że mogę powiedzieć, co mi się podoba, co mnie bawi, a co nie. I wtedy już nie miałam żadnych wątpliwości co do tego, co wybiorę i że to nie będzie taniec. Niestety taniec wydał mi się w tym momencie czymś, co daje zbyt mało możliwości. Na dodatek zespół przygotował taki program, że miałam nawet swoje solo taneczne. Wszystko to mi się bardzo spodobało i kiedy program był gotowy, ruszyliśmy w trasę.

 

 

Czułaś wtedy, że jesteś artystką komediową?

 

Nie zastanawiałam się nad tym, czy jestem komediową artystką czy nie, ale widziałam zawsze, że to mnie bardziej pociąga. Z dzieciństwa w uszach zostały mi te piosenki bardziej energetyczne, wesołe, dowcipne. To mnie bardziej pociągało niż dramat czy liryzm, który przecież bardzo doceniam i mnie wzrusza, ale. Wiedziałam, jak to działa, wiedziałam, że do takiego śpiewania trzeba się obnażyć, a to wtedy było dla mnie trudne. Bałam się wpaść w patos, bo patos może przejść w śmieszność, za to dobrze czuję żart. Dziś nie mam już tego problemu, wykonuję monodram do tekstu Jerzego Szczudlika, który ma momenty, że trzeba się otworzyć i pokazać miękkie podbrzusze. I to mnie jako człowieka i artystkę rozwija, rozszerza moje emploi i mogę czuć się bezpiecznie jednocześnie robiąc rzeczy, których być może sama bym się nie podjęła.

 

 

Co się działo w trasie z Kaczkami z Nowej Paczki?

 

To było jedno pasmo sukcesów. Opole, Kraków, Rzeszów, festiwale, program „Ameryka” był tak dobry, świetnie się też wpisał politycznie, a dla mnie to były pierwsze kroki i nagle okazało się, że o tak, zarysował się talencik, dostrzegali go takie tuzy jak Bardini, jak Terpiłowski, Andrzej Ibis-Wróblewski, Młynarski czy Strzelecki. Dla mnie te nazwiska to były gigantyczne znakomitości, wielcy ludzie, których oglądałam w telewizji, a kiedy słyszałam od nich: „Rób tak dalej”, że to co robię jest dobre, że mam potencjał, no to skrzydła mi rosły. To był naprawdę wspaniały czas. Zespół liczył już 9 osób, bo doszedł Waldek Chyliński i Stefan Brzozowski, 3-tygodniowe trasy, w autobusie sami faceci i ja jedna, graliśmy po trzy koncerty dziennie. W tej chwili trudno to sobie wyobrazić, ale praktycznie nie schodziliśmy ze sceny, bo było zapotrzebowanie, a my młodzi, no to co, nie pojedziemy? Wszędzie pojedziemy! Krótko mówiąc, nastąpiło swego rodzaju zaoranie.

 

Nikt nam wtedy nie powiedział: „Słuchajcie, troszeczkę wolniej, troszkę mniej”. Coraz trudniej też było nam ze sobą wytrzymać. Ciągle te same odzywki w autokarze, grupa zaczęła się rozpadać na mniejsze podgrupy, pojawiły się idee, że po co ciągnąć na koncert 9 osób, jak cztery mogą zrobić to samo, a podział kasy na cztery jest lepszy niż na dziewięć. Dla mnie to był też ważny moment, żeby przejść weryfikację na zawodowego artystę. Ja takiej weryfikacji nie przeszłam, musiałam zdać eksternistycznie egzamin na artystkę, zaczęłam się więc przygotowywać do egzaminu. Miałam przygotować cztery utwory solowe, dwa bez mikrofonu, jeden wiersz i ubrać to w konferansjerkę. Ponieważ Stefan Brzozowski miał ogromny zasób piosenek, to zwróciłam się do niego, czy nie pomógłby mi przy stworzeniu mojego programiku. I tak zaczęłam ze Stefanem pracować nad piosenkami. I wtedy wyszło, że dobrze nam to idzie, że fajna jest współpraca między nami. To był pierwszy taki sygnał, zajawka, że może byśmy razem coś zrobili. Ale najpierw egzamin: z przygotowanym wystąpieniem jechało się do Teatru Żydowskiego w Warszawie, teatr wyciemniony, w jednym rzędzie siedzi komisja: Bardini, Terpiłowski, Strzelecki, Młynarski, Ibis i decydują, czy zdam egzamin, czy nie zdam.

 

 

Zdałaś!

 

Zdałam i to było niesamowicie fajne przeżycie. Zostałam zawodową piosenkarką, mogłam zarabiać, miałam na to papiery. Ale w zespole Kaczki z Nowej Paczki już dobrze nie było. Stefan Brzozowski jest człowiekiem, który raczej się nie układa z nikim, nie idzie na żadne kompromisy. Jak coś mu nie pasuje, to zabiera gitarę i zakłada nowy zespół. I wtedy pomyśleliśmy sobie, czy by nie spróbować zrobić czegoś razem. W1983 roku Krysia Świątecka wygrała festiwal poezji śpiewanej, więc Stefan zaproponował, abyśmy dobrali do zespołu Krysię. Ona miała swoich muzyków, Artura Chwałę, który grał na skrzypcach w Niebie i pianistę Mirka Łukawskiego. Pojechałam ze Stefanem do Krysi i zaproponowaliśmy, czy nie chciałaby z nami spróbować ona i jej muzycy. I taki był pierwszy skład Czerwonego Tulipana: Krysia, Stefan, ja, Artur Chwała i Mirek Łukawski. Pierwszy program jaki zrobiliśmy, nazywał się „Schron”. Graliśmy go na Okopowej w knajpie U Jungsta. Nie mieliśmy zbyt wiele wspólnych numerów, kilka tekstów napisał nam Janusz Sokołowski, trochę Ignaciuk, ja uszyłam kostiumy. Do dziś zespół nie może mi ich wybaczyć. Moim zdaniem były super, tylko oni się na nich nie poznali.

 

 

Jakie to były stroje?

 

Fraki. Dwustronne. Krysia miała granatowy z jednej strony, a srebrny z drugiej. Wykonane były z satynowej świecącej podszewki, bo innego materiału nie było. Stefana frak był chyba czerwono-szary, a ja włożyłam różowo-zielony. Później musiałam się nauczyć, że kostium ma pomagać naszej formie wypowiedzi, a nie rozpraszać. Zaakceptowałam to, że kostiumy muszą być spójne z tym, co śpiewamy. Na początku w ogóle nie brałam tego pod uwagę. Liczyło się, że kostiumy mają ładnie wyglądać. Miałam doświadczenie taneczne i w tańcu dopuszczalne są stroje idące nawet w kierunku cyrku, mają być wyraźne, mocne nacechowane. I tak mam zresztą do dzisiaj. Uważam że sposób ubierania się mówi o mnie. Wychodzę na scenę, stawiam pierwszy krok i zanim dojdę do mikrofonu, to ludzie już mnie widzą. Scena jest jak patelnia, widać wszystko: co mam na sobie, w jakim nastroju jestem, jaki mam stosunek do świata, do ludzi, do życia, do wszystkiego.

 

 

 

Do szycia strojów trzeba mieć zdolności, wyczucie kolorów, znać się na materiałach. Skąd to wiedziałaś?

 

Dochodziłam do wszystkiego metodą prób i błędów. I to też dał mi taniec, bo w tamtych siermiężnych czasach wykombinować sukienkę taneczną to było wyzwanie. Kupowałam na przykład w pasmanterii kolorowe wstążki, zszywałam je razem, uzyskując w ten sposób materiał, z którego można by zrobić sukienkę. Pamiętam ją; mieniła się niesamowitymi barwami i bardzo się wyróżniała wśród jednokolorowych sukienek innych tancerek. Nauczyłam się szyć, ale to na tym polegała ta sprawczość, którą dali mi rodzice. Pomyślałam, że to przecież nic trudnego. Inni ludzie szyją, czy są ulepieni z innej gliny? Wycinałam, marszczyłam, robiłam zaszewki, kokardki, a jak człowiek ma 20 lat, to każdy strój dobrze leży. Trening czyni mistrza i dotyczy to każdej dziedziny, również szycia. Chcesz mieć sukienkę, a nie masz pieniędzy ani możliwości pójścia do krawca, któremu będziesz tłumaczyć, że w tańcu podnosisz ręce, więc ta sukienka musi być tak skonstruowana, żeby się nie unosiła, no to sama próbujesz różnych wariantów i nabywasz wiedzy. Do dziś przerabiam stroje, uwielbiam second handy, czeka mnie góra do przeróbek, bardzo to lubię, choć teraz ograniczeniem jest czas. No i nie mam już tej wprawy co kiedyś, ale za każdym razem, jak sobie coś zrobię – ostatnio super spodnie zszyłam z różnych kawałeczków – to mam wielką przyjemność i satysfakcję.

 

 

Wróćmy do Czerwonego Tulipana. Wyobrażałaś sobie kiedyś, że minie Ci 40 lat z tym zespołem?

 

Wydawało mi się, że jak będę miała 30 lat, to będę już tak stara, że nie będzie wypadało wychodzić na scenę. Nie zakładałam tego, że tak długo to potrwa. Ale też nie interesowałam się tym, ponieważ dobrze czułam się w tym co robię. Kiedy jest się artystą, to ten imperatyw jest tak silny, że po prostu musisz to robić. Wiedziałam, że jeśli wybiorę inną drogę, to będę zgorzkniała, niezadowolona, będą łzy, nowotwory i inne dramaty. Moja mama całe życie niepokoiła się za mnie i o mnie. Mówiła: „Etatu nie masz. Znajdź sobie pracę w urzędzie, przy WDK-u byś była, zespoły prowadziła, gdzie Ty jedziesz, dzieciaku, wracasz po nocy”. Stresowało ją, że występuję, że przychodzą ludzie, że się na mnie patrzą, a ja nie daj Boże zapomnę tekstu. To były dla niej niewyobrażalne rzeczy. Tato reagował inaczej, bo za młodu był w góralskim zespole, więc bardziej to czuł. Poza tym tata pracował w kulturze, był otwartym człowiekiem. Mama miała etat w przedsiębiorstwie handlu wewnętrznego, była kierowniczką działu sportowego, co nie było bez znaczenia, bo dawało mnie i mojej siostrze dostęp do trampek siatkarskich, tenisówek czeszek i skarpetek frotte, więc były z tego profity. Życie mamy było uporządkowane.

Parę dni temu pomyślałam że im dłużej robię to, co robię, to tym bardziej nie rozdzielam sceny od życia. Czerwony Tulipan stał się po prostu filozofią mojego życia.

 

 

Były momenty zwrotne w karierze zespołu?

 

Myślę, że zwrotnym był moment, kiedy na nasze 10-lecie pojechaliśmy na festiwal FAMA do Świnoujścia. Całe miasto żyło tym festiwalem. Zagraliśmy tam swój program jubileuszowy i publiczność wprost oszalała. To było duże przedsięwzięcie artystyczne, więc przyjechała telewizja, była Nina Terentiew i od razu dostaliśmy propozycję, 12 koncertów w 7 dni, w tym jeden na dachu. Wrzucił nas na ten dach Waldemar Dąbrowski, świetny gość, później dyrektor Opery Narodowej i graliśmy jak Beatlesi. Nagle, po tylu latach grania staliśmy się odkryciem. Telewizyjna Dwójka zrobiła nam niesamowitą promocję, a potem jeszcze puszczała co jakiś czas powtórki, co nie było bez znaczenia. Poznaliśmy Artura Andrusa, który prowadził w Trójce swoją audycję, a w warszawskiej Harendzie miał stałą scenę kabaretową Trójki i tak staliśmy się zespołem reprezentacyjnym tej sceny. Pojawialiśmy się tam regularnie.

Był już wtedy z nami Andrzej Czamara, nasze muzyczne objawienie, jako gitarzysta melodysta. Andrzej to bardzo skromny chłopak, miód na serce, zero konfliktów przez 40 lat. Zawsze wie, co i jak ma grać. Stefan przychodzi z nową piosenką, a Czamara już wie, już robi solówki, no, krótko mówiąc, jest idealny. Teraz nagrywamy nową płytę z nowymi piosenkami, fundujemy ją sobie na 40-lecie i większość piosenek zaaranżował Andrzej Czamara. To będzie bardzo fajna gitarowa płyta.

 

 

 

Mimo marzeń o wielkich miastach, nigdy z Olsztyna nie wyjechałaś.

 

Ciągnęło mnie do Warszawy. Ciągnęło i do Nowego Jorku, i pojechałam tam ze spektaklem Klimakterium, zresztą z Czerwonym Tulipanem też byliśmy w Ameryce. I kiedy stamtąd wyjeżdżałam, to płakałam, bo wydawało mi się, że to cudowne miejsce. Wiadomo, lepiej tam, gdzie nas nie ma. Nadal uwielbiam wielkie miasta. Jednak dzisiaj, z perspektywy czasu i z miejsca, w którym jestem, wiem, że to była najlepsza decyzja z możliwych: mieszkać w takim miejscu jak Olsztyn. To jest raj. Z jednej strony jezioro, z drugiej strony jezioro, każde na wyciągnięcie ręki. Gdybym mieszkała gdzieś indziej, może byłoby mi łatwiej, może szybciej, może byłby większy dostęp do publiczności, do innych artystów. W ciągu tych lat różne były propozycje i wiem, że mieli je też inni członkowie Czerwonego Tulipana. Świadomie wybraliśmy Olsztyn. Mnie niczego tu nie brakuje. Cały czas jest ten rodzaj spełnienia i satysfakcji. Ostatecznie nic nie porwało mnie na tyle, żebym chciała stąd wyjechać.

Zawsze nam tu, w Olsztynie było dobrze. Wywodzimy się z kultury studenckiej i mieliśmy potrzebę stworzenia środowiska; to jest bardzo ważna rzecz, żeby mieć poczucie że nie jesteśmy sami. Ważnym medium było Radio Olsztyn w czasach Bogdanowskiego pod koniec lat 90. i Piotr Bałtroczyk, Czyści jak Łza, Norbi, Andrzej Śleszyński Borsiak, Koter; długo by wymieniać. Pamiętam czasy, kiedy przychodziliśmy do Radia Olsztyn, do radiowego bufetu po nic. Nie mieliśmy nagrania, programu; wpadało się, żeby pobyć, pogadać, co u kogo. Do radia ciągnęli ludzie, którzy potrzebowali coś tworzyć. Z zespołem Czyści jak Łza nagraliśmy mnóstwo audycji. Współpracowaliśmy ze świętej pamięci Tadeuszem Madeją, aktorem wyśmienitym. Kiedy słyszało się tembr jego głosu, to od razu skakało się dwie półki wyżej i chciało mu się dorównać. To było niesamowite.

 

 

Dla mnie niesamowity jest teledysk piosenki „Olsztyn kocham”, nagrany z osobami głuchoniemymi. Jaka historia się za tym kryje?

 

Piosenkę napisał Stefan i jak mówi, napisał ją dla siebie. Jego mama pochodzi z Warszawy, ojciec z Kutna. Po wojnie ludzie przyjechali do Olsztyna z różnych stron. Wszystkich ich Stefan wymienia w piosence. Tych, którzy przyjechali w 1945 roku z ze wschodu, z zachodu, z południa i tych, którzy jak Krysia Świątecka pochodzą stąd. I wszyscy na tych ziemiach budujemy swoją historię. Ta piosenka dotyczy naszej tożsamości. Myślę, że Stefan napisał ją po to, żeby dać moc sobie samemu i nam wszystkim. I fajnie to zadziałało. A teledysk? Wziął się z tej nieustannej chęci budowania środowiska.

 

 

Czerwony Tulipan nie jest jedynym obszarem Twojej działalności. Jesteś zaangażowana społecznie, charytatywnie.

 

 

To wynik tego, że żyjąc tu, dostaję od ludzi tyle dobra i piękna, że… nie, nie chodzi o to, żeby się odwdzięczać,. Poczułam, że chcę dać coś od siebie. Występy są występami, ale jako człowiek uznałam, że powinnam być jeszcze bardziej przydatna, użyteczna. Wymyśliłam wolontariat w domu seniora Laurentius. Trwa to już 10 lat. Nie przypuszczałam, zresztą jak ze wszystkim, że tak fajnie mi się w życiu ułoży i że to mi też będzie dawać taką frajdę i taką przyjemność.

 

 

Co robisz w Laurentiusie?

 

Wszystko co potrzeba. Zaczęło się od tego, że obejrzałam film o braciach Kułakowskich. Malarz Alfons Kułakowski z bratem inżynierem wynalazcą, obaj będąc po 80-tce po raz pierwszy, w ramach repatriacji, przyjechali z Kazachstanu do Polski. Zamieszkali w Laurentiusie, wygospodarowano im tam niezależne mieszkanie, z pracownią. Całe życie marzyli, że przyjadą do ojczyzny. Zrobiło to na mnie piorunujące wrażenie. Film pokazywał, jak borykają się z codziennością, jak jeden drugim się zajmuje. Pomyślałam sobie: mogłabym dawać z siebie coś więcej. Owszem, występuje, gram, ale mam też czas wolny i w ramach tego czasu mogę z kimś pobyć. Wysłałam maila do Laureatiusa: „Jestem Ewa Cichocka, gram w Czerwonym Tulipanie i pomyślałam, że może bym mogła oddać swój czas i być przydatną”. A jeszcze oprócz tego wszystkiego, zajmuję się jogą śmiechu i nie ukrywam, że pomyślałam, że może bym robiła tę jogę śmiechu w ramach zajęć z mieszkańcami Laurentiusa.

 

Odpowiedź zwrotna przyszła niemal natychmiast. Była na tak. Pomyślałam: dobry znak. Pojechałam do Laurentiusa, spotkałam się z szefową. A potem zaczęłam się uczyć tego, czego oni by potrzebowali, co naprawdę mogę dla nich zrobić. Jak się okazało, mogę zrobić dużo. Może nie jogę śmiechu, ale wystarczy, że się z nimi posiedzi, porozmawia, pogłaszcze się po ręce, przeczyta gazety, zagra w milionerów.

Zaczęłam przychodzić raz w tygodniu, a potem ściągać tam znajomych; czy to kosmetyczki, fryzjerów, fotografów. A to robiliśmy pokaz mody, a to sesje zdjęciowe, makijaże, fryzury, a to znajomi artyści przyjechali, by poczytać mieszkańcom.

 

 

Spełniałaś się w tym, bo przecież z wykształcenia jesteś kaowcem.

 

Dokładnie! Musiałam zatoczyć taki wielki krąg, żeby wrócić do swojego zawodu (śmiech). Kilka lat później w Laurentiusie otworzyła się nowa placówka – dom pobytu dziennego. Przyjeżdżają sprawni seniorzy na zajęcia, głównie kobiety. Mężczyzn jest dwóch albo trzech, chyba, że znajdą żonę, to wtedy już nie przyjeżdżają. Zajęcia są od ósmej rano do godziny trzynastej – czternastej. Wówczas Laurentius zaproponował mi, że może tam robiłabym tę swoją jogę śmiechu. I teraz w zasadzie pracuję głównie z kobietami w domu pobytu dziennego. Raz do roku Laurentius organizuje duży festyn, na który zaprasza wszystkie tego rodzaju domy z całego województwa. Zgadnijcie, kto ten festyn prowadzi.

 

 

Ty oczywiście.

 

 

Oczywiście (śmiech).

 

Kiedy wybuchła pandemia i straciliśmy możliwość koncertowania, to Laurentius zaproponował mi pracę. Co prawda na jedną ósmą etatu, ale było to dla mnie bardzo ważne, bo nie mieliśmy innych możliwości zarabiania. To był piękny gest ze strony Laurentiusa, a dla mnie to było żyć albo nie żyć. I nawet nie chodziło o to, że finansowo, tylko, że nie dopadło mnie poczucie, że siedzę sama w czterech ścianach i nie wiem, co mam ze sobą zrobić. Jestem za to bardzo wdzięczna.

 

 

Rozumiem, że Laurentius stał się dla Ciebie ważnym miejscem. A inne ważne, bądź ukochane miejsca w Olsztynie?

 

Jezioro Długie. Mam do niego ogromny sentyment, ponieważ mieszkam blisko. Kiedy jeździłam do ogólniaka, to miałam dylemat, czy wysiadać na przystanku na Grunwaldzkiej, czy przy Jeziorze Długim. Na Grunwaldzkiej była knajpa Pod Koniem, a przy jeziorze była knajpa Tramp. Z jednej i drugiej wytaczali się pijani mężczyźni. Bałam się zaczepek z ich strony. Głównie jednak wysiadałam na Grunwaldzkiej, bo wydawało mi się, że tam jest jaśniej. Jezioro Długie, otoczone dzikimi krzakami, przez cały czas mojego dzieciństwa napawało mnie lękiem. Ale od kilkunastu lat wygląda przepięknie. Teraz jest to moja trasa do biegania. Uwielbiam ten reset, który daje mi ruch. Nazywam to dynamiczną medytacją. Obiegam Długie i za każdym razem czuję się przeszczęśliwa, że doczekałam tych czasów, kiedy to dzikie miejsce zamieniło się w przepiękny park. Fascynuje mnie też Jezioro Ukiel z dziką plażą, pamiętam, jak kiedyś trzeba było się przebierać w krzakach, a dziś, nie przymierzając, to Copacabana, drewniane pomosty i trampoliny dla dziec. Cudowne miejsce. Bardzo mnie cieszy, że jestem świadkiem rozwoju mojego miasta. Idę starówką i czuję się u siebie, jakby to było przedłużenie mojego domu. Dobrze, że nie ma tu tak wielkich molochów jak hotel Gołębiewski, ale rozumiem, że miasto musi się zmieniać. Cieszy mnie nowa Urania, tramwaje, przystanki, na których wyświetla się, o której przyjedzie autobus, bo pamiętam czasy, kiedy nie wiadomo było, czy w ogóle przyjedzie, a jeśli przyjedzie, to czy się wepchnę do środka.

 

 

 

Mówisz, że utwór „Olsztyn kocham”, który stał się zresztą nieformalnym hymnem miasta, dotyczy tożsamości mieszkańców. Z czym jeszcze się utożsamiasz? Czym są na przykład dla ciebie kamienne baby pruskie?

 

Ze mną jest taka sprawa, że ja wszędzie czuję się dobrze. A zatem to poczucie tożsamości dotyczące Olsztyna, budowało się we mnie powoli. Dziś poszukuję wspólnoty z kobietami, chcę pokazywać, że jesteśmy mocne, dobre, wartościowe i to jest dla mnie ważniejsze niż to, że akurat jestem stąd. No, bo jestem i to nie podlega żadnej dyskusji. To jest dla mnie oczywiste. Tu się urodziłam i Olsztyn jest moją małą ojczyzną. Ale byłam niedawno na pięknej sztuce w teatrze, która dotyczyła naszej tożsamości i to mi uświadomiło, że jestem Warmiaczką, kobietą, a więc babą, więc mnie wasz projekt Baby Pruskie bardzo się podoba. Dziś trudno dojść, czy to byli wojowie, rycerze, czy właśnie baby, natomiast jest to coś, co nas określa, co jest nasze, dla nas charakterystycznej i ważne, żebyśmy coś takiego mieli. Obiema rękami podpisuję się pod tym, żeby o tym mówić, bo to są korzenie. A korzenie to rodzina, potęga, moc i poczucie, że tu jest mój dom.

 

 

 

rozmawiała: Anita Czupryn

ilustracja: Magda Gach Stypendysta Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego 2025

 

Projekt zrealizowany ze środków Stypendium Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego  2025 w kwocie 8000 złotych na stworzenie serii 12 plastyczno-literackich portretów współczesnych kobiet, które swoją działalnością artystyczną, literacką i naukową wzbogacają dziedzictwo kulturowe Warmii i Mazur.