doktor habilitowana, profesor Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego, literaturoznawczyni

Być kobietą z Warmii znaczyło kiedyś żyć między pamięcią a milczeniem
Tutejsze kobiety niosły na sobie ciężar odpowiedzialności za innych. Ukrywały własny los, przemilczały swoje cierpienie. Dlatego ich historie do dziś są tak mało kobiece i tak bardzo nieopowiedziane. Ale ten ból, wstyd i wydziedziczenie wciąż żyją w pamięci – mówi prof. Joanna Chłosta-Zielonka.
Pani tata, dr Jan Chłosta jest wybitnym badaczem i kronikarzem Warmii. Jak wyglądało dorastanie w takim domu?
Nie po raz pierwszy zastanawiam się nad tym, jak to właściwie było. Na pewno mój rodzinny dom był bardzo pracowity; wiadomo też było, że tata ma swój gabinet, w którym coś pisze. A to nie było coś zwyczajnego i nie zdarzało się w domach moich kolegów czy koleżanek. W gabinecie taty stała maszyna do pisania, na której pracował. Czasem pozwalał mi coś na niej napisać albo coś przepisać. Jako ośmioletnie dziecko przepisywałam jego teksty. Kompletnie ich nie rozumiałam, ale stukałam dwoma palcami w klawisze. Później pisałam też swoje rzeczy, na przykład szkolne scenariusze. A jeśli chodzi o świadomość przeszłości Warmii, to wówczas absolutnie jej nie miałam. W czasach mojego dorastania prawdziwa historia była skutecznie wymazywana z wszelkiej wiedzy. Mój tata także mi o tym nie opowiadał.
Nie wiedziała Pani, że jest córką Warmiaka?
Nie wiedziałam. Sprawy warmińskie znałam raczej z drugiego planu. Wiedziałam na przykład, że żyją jeszcze przedwojenni działacze i twórcy, jak na przykład Maria Zientara-Malewska. Mam egzemplarz jej książki „Baśnie znad Łyny”, w którym zamieściła dedykację. Pomyliła co prawda moje imię, bo napisała: „dla Jolanty i Piotrusia”, czyli dla mnie i mojego brata. Pamiętam też innych działaczy: np. Władysława Gębika, wieloletniego wiceprezesa, a potem prezesa Związku Literatów, który jeździł z prelekcjami z moim tatą po miasteczkach Warmii i Mazur z „Gadkami Kuby spod Wartemborka” autorstwa Seweryna Pieniężnego, przedwojennego redaktora „Gazety Olsztyńskiej”. Czasami tata zabierał mnie ze sobą, gdy nie miał co ze mną zrobić, więc słuchałam tego i byłam świadkiem.
Pamiętam też, że już jako starsza dziewczynka uczestniczyłam w rozdaniu nagród imienia Michała Lengowskiego, pierwszego prezesa tutejszego Związku Literatów. Tata powiedział kiedyś: „Ktoś musi wręczać kwiaty, weź jakąś koleżankę”. I we dwie, schowane za kolumną, w sali olsztyńskiego zamku, czekałyśmy na moment, żeby wręczyć laureatom troszkę nadwiędłe gerbery. To były moje dziecięce doświadczenia. Wiedziałam, że to są ważne osoby, że zajmują się poważnymi sprawami. Tata pierwszą swoją książkę, pracę doktorską, napisał o przedwojennej „Gazecie Olsztyńskiej”, kolejne o jej redaktorach: Sewerynie Pieniężnym i Kazimierzu Jaroszyku. Jako mała dziewczynka byłam w tym świecie obecna. Obecna w duchu spraw warmińskich, które traktowałam jako teraźniejsze, toczące się tu i teraz. Wiedziałam, że są pisarze, że piszą o literaturze, że jest „Gazeta Olsztyńska”. Myślę, że należałam do nielicznej grupy dzieci, które wiedziały, że przed wojną wychodziła tu polska gazeta.
Ale muszę przyznać, że trochę się przed tym broniłam. Trochę na zasadzie buntu, że nie będę się zajmowała tym, czym zajmuje się mój tata. Próbował mnie wciągać, ale raczej delikatnie, bez forsowania. Jako że moi rodzice oboje byli polonistami, to mój los był przesądzony (śmiech). Poszłam na polonistykę, ale pracę magisterską pisałam o Leopoldzie Tyrmandzie. Uważałam, że prawdziwy polonista zajmuje się literaturą uniwersalną. Kiedy profesor Andrzej Staniszewski, który był moim promotorem, w dniu obrony spotkał mojego tatę i powiedział mu: „Wie Pan, Pana córka już jest magistrem” , to tata, jak powtórzył mi potem profesor, odpowiedział: „No niestety, pracy magisterskiej nie napisała o nikim z regionu”. Nie wiedziałam wtedy, że było to dla niego takie ważne.
Pamięta Pani z dzieciństwa Marię Zientarę-Malewską?
Byłam wtedy mała, więc nakładają mi się różne obrazy. Lepiej pamiętam Władysławę Knosałową, bo była bardzo silną osobowością. Żona Ryszarda Knosały, aresztowanego razem z Sewerynem Pieniężnym i osadzonego w obozie. Czytałam jej wspomnienia „Była nas gromadka spora”. Pisałam o niej w kontekście terapeutycznych funkcji autobiograficznych powieści kobiet. Jeden z rozdziałów poświęciłam wspomnieniom kobiet tutejszych: Marii Zientary-Malewskiej, Knosałowej, Otylii Grotowej i Emilii Sukertowej-Biedrawiny. To, co w nich uderza, to fakt, że ich wspomnienia są tak mało kobiece. One cały czas czuły się odpowiedzialne za kogoś, za naród. Swój własny tragiczny los ukrywały. Przykład Knosałowej: po kilku miesiącach małżeństwa mąż został aresztowany, ona sama też trafiła do więzienia, choć ją wypuszczono. On zmarł w Dachau w ostatnim roku wojny. Otylia Grotowa miała podobny los: jej mąż, harcerz, został aresztowany i zginął w obozie. Ona też była więźniarką, napisała wspomnienia obozowe, bardzo wartościowe, mogące konkurować z klasykami jak „Dymy nad Birkenau”. Ale te kobiety nie opisały wprost swojego cierpienia. Z jednej strony nie mogły, a z drugiej – wstydziły się. To jest znamienne.
One swoje córki wychowywały w podobnym duchu?
W większości nie miały córek. Knosałowa miała siostrzenicę i kilka sióstr. Grotowa była nauczycielką w gimnazjum żeńskim i wychowywała cudze dzieci. Jej uczennice wspominały ją jako osobę zamkniętą, powściągliwą, mało się uśmiechającą. Tyle przeszła, że uznała, że już nigdy nie będzie ani żoną, ani matką, tylko wierną wdową. Mój tata wydał całą serię książek zawierających wspomnienia o tych kobietach.
Emilia Sukertowa-Biedrawina po śmierci męża wróciła do Olsztyna. Była sama, wychowywała dwie córki. Jej zięciem został Bogdan Wilamowski, późniejszy profesor ART w Kortowie i działacz Towarzystwa Mazurskiego. W jej wspomnieniach jest jedna scena, którą często przywołuję: oto idzie ulicą, a napotkana kobieta zadaje jej pytanie: „A pani to jest polska, czy niemiecka?”. A ona odpowiada: „Jestem Polką” i zaczyna płakać. Nad losem, nad zmarnowanymi nadziejami, że mazurskość i warmińskość uda się po wojnie odrodzić.
Pani tata urodził się na Warmii, a mama?
Tata zawsze podkreślał, że jest stąd. Moi rodzice poznali się na studiach polonistycznych w Gdańsku. W dzieciństwie bardziej obecny był dom mamy, bo często jeździliśmy do Bydgoszczy, skąd pochodziła. Do dzisiaj tam mieszka jej rodzina. W Olsztynie pozostała część rodziny taty. Dziś wiem, że jego mama była osobą głęboko straumatyzowaną. Tak dzisiaj to nazywam. Zmarła niestety wcześnie; byłam wtedy w drugiej klasie podstawówki. Ale mam poczucie, że musiała wiele przejść podczas ucieczki w 1945 roku, w czasie wejścia tak zwanych wyzwolicieli.
Opowiadał Pani o tamtym czasie?
Tak. Tata urodził się w 1938 roku, więc był wtedy małym chłopcem. Jego ojciec walczył w Wehrmachcie. On został z mamą i dziadkiem. Starsi podjęli decyzję w styczniu 1945 o ucieczce. Tata wspomina, że nie do końca wiedział, dokąd zmierzają. Ktoś ich podwoził, a gdy dotarli w okolice Zalewu Wiślanego, spóźnili się na ostatnie statki i podążali dalej na zachód. Zatrzymali się w jakiejś wsi pod Lęborkiem. Tata próbował potem odnaleźć to miejsce, może to było Zacisze? Nigdy nie był pewien. Jego mama znalazła tam pracę w gospodarstwie. Dziadek niestety zmarł, a tata po tyfusie zachorował na gruźlicę. Mama przynosiła mu mleko z gospodarstwa, w którym pracowała i jakoś go wyleczyła. W końcu postanowiła wrócić do Olsztyna. Tam zaczął się nowy etap. Zamieszkali w Starych Włókach pod Barczewem. To też skomplikowana historia. Moja babcia była córką z drugiego małżeństwa swojego ojca, miała przyrodnie rodzeństwo. Gdy wyjechała, oni uznali, że dom należy do nich. I nigdy już dom nie wrócił ani do niej, ani do mojego taty. Ta sprawa była zamknięta.
Pani tata jako dziecko mówił po polsku czy po niemiecku?
Jego pierwszym językiem był niemiecki. Wspominał, że w szkole nazywali go „Szwabem”. Jego dziadkowie od strony ojca, czyli Chłostowie, byli Polakami. W plebiscycie 1920 r. głosowali jako nieliczni za Polską. Tata odnalazł ten fakt w dokumentach. Jego rodzice także znali język polski. Mówił, że nie chcieli, by on go znał, bo kiedy pytał, w jakim języku rozmawiają, odpowiadali, że „po francusku”. Prawdopodobnie jednak był to polski. To zresztą dowód, jak bardzo przemieszane były tu tradycje. Posługiwano się na przemian gwarą warmińską, polskim czy niemieckim.
Na wsi funkcjonowały np. zwyczaje związane z Bożym Narodzeniem, które nie były niemieckie, tylko właśnie „tutejsze”. To najlepsze określenie, bo mój tata czuł się przede wszystkim „tutejszym”. To doświadczenie opisywał profesor Hubert Orłowski, mieszkający przed wojną w Podlejkach, na pograniczu Warmii i Mazur. To był obszar, gdzie wszystko nakładało się na siebie: tędy szły kolejne armie, uciekali cywile, przechodzili najpierw Sowieci, potem Polacy, potem znowu nastała administracja sowiecka.
Chcę jednak wrócić do traumy mojej babci, matki mojego ojca. Z różnych wspomnień, które później czytałam, budowałam sobie jej obraz i jest to obraz kobiety, która prawdopodobnie podczas ucieczki albo później, w Lęborku, musiała zaznać przemocy. Mam silne przekonanie, że tak właśnie było. Potem wróciła do Olsztyna, bo miała nadzieję, że jej mąż powróci. Czekała na niego, aż po roku czy dwóch przyszła wiadomość, że zginął gdzieś w Polsce, prawdopodobnie w Wielkopolsce, jeszcze przed końcem wojny. Trudno mi dziś powiedzieć, czy bardzo się kochali, czy po prostu nie wyobrażała sobie innego życia. Nie miała rodzeństwa, tylko przyrodnie, które nie było jej przychylne. Jej ojciec już nie żył, więc została sama. Jedynym oparciem był dla niej syn, czyli mój tata. Musiała wziąć się w garść. Zaczęła pracować w zakładach graficznych, wynajęła pokój i zabrała syna ze wsi, gdzie do tej pory mieszkał w biedzie. Chodził tam do polskiej szkoły, ale nie znał języka, więc uczył się go powoli od innych dzieci. Kiedy dziś pytam tatę o wspomnienia, widzę, że wielu rzeczy nie pamięta, że był nieświadomy zagrożenia, jakie wisiało nad jego matką. A ono prawdopodobnie się spełniło; być może padła ofiarą gwałtu. Babcia była osobą zamkniętą, małomówną, nieumiejącą okazywać uczuć. Myślę, że je miała, ale zawsze była smutna, mało kontaktowa. Jako dziecko mówiłam: „Co to za babcia, taka babcia…”. Traktowałam ją niesprawiedliwie, ale byłam dzieckiem. Nie pamiętam, żeby mnie przytuliła, żeby odezwała się do mnie ciepło. Tata tłumaczył to sobie po swojemu. Babcia, gdy dowiedziała się o śmierci swojego pierwszego męża, wyszła za mąż za żołnierza z Armii Berlinga. To był dla mnie zawsze paradoks. Jej kolejny mąż przeszedł szlak bojowy, walczył w słynnej bitwie nad Oką i przeżył. Fascynowała mnie jego skrzynka z medalami. Szczerze mówiąc, myślałam, że kiedyś ją odziedziczę. Był niestety alkoholikiem. Tak wtedy utrzymywano żołnierzy w bojowości – dawano im litr wódki przed bitwą, więc szli w amoku. To tłumaczy nieludzkie zachowania wielu z nich.
Ja to wszystko sobie powoli układam.
Kiedy uznała Pani, że przeszłość, o której pisał tata, jest także Pani potrzebna, już z perspektywy kobiety, córki, również badaczki?
Nie stało się to od razu. Moja praca magisterska, jak wspomniałam, dotyczyła Leopolda Tyrmanda, a doktorat też zupełnie innego tematu. Zawsze interesowały mnie sprawy nieopisane, szukałam tematów nowych, takich, które pozwalają coś odkryć. Dlatego w pracy doktorskiej pisałam o polskim życiu literackim we Lwowie w latach okupacji sowieckiej. To była praca materiałowa, wymagała penetracji archiwów, wyjazdów, i bardzo mnie ekscytowała.
A potem byłam już żoną i matką. Zastanawiałam się: jak teraz wyjadę? Nie zostawię dziecka. Potem urodziłam bliźnięta. Miałam trójkę dzieci, więc tym bardziej nie mogłam sobie pozwolić na badania daleko od domu. Pomyślałam, że dobrze by było znaleźć temat tutaj. Wiedziałam, że Władysław Ogrodziński, tutejszy pisarz i badacz literatury, postać kiedyś bardzo rozpoznawalna, wręcz domagał się, by ktoś opisał życie literackie Warmii i Mazur po wojnie. Miałam już doświadczenie w badaniu życia literackiego Lwowa, więc pomyślałam: nic prostszego, wiem, jak to zrobić. To świetny temat.
Przy pisaniu tej książki bardziej interesowało mnie, co działo się na Warmii i Mazurach, głównie w Olsztynie, tuż po wojnie. Jak tworzono struktury, jak życie literackie zaczynało się w miejscu, które nie było Warszawą, Krakowem czy Łodzią. Tam wszystko zostało zniszczone, ale życie literackie odrodziło się dość szybko, prawie natychmiast, a w Olsztynie panowała literacka pustynia. Zaczęło się coś dziać dopiero dziesięć lat po wojnie. Oczywiście nowi mieszkańcy chcieli się łączyć, powstawały kluby inteligencji, ale równolegle panował socrealizm. Przez chwilę po wojnie udawało się coś robić, byli ciekawi ludzie, na przykład Feliks Murawa, przedwojenny dziennikarz, który założył w Olsztynie pismo i spółdzielnię o tej samej nazwie, „Zagon”. Rozczarował się jednak, porzucił dziennikarstwo, zaczął studiować stomatologię i został dentystą. Pozostał nim do końca życia. Olsztyn to małe miasto, mój brat chodził do klasy z jego synem.
W 2014 roku wydałam książkę będącą zbiorem wspomnień tych, którzy przyjechali tu po wojnie. Jednym z bohaterów był właśnie Feliks Murawa, który zostawił maszynopis wspomnień opisujących tamte czasy.
W mojej książce o życiu literackim Warmii i Mazur po II wojnie napisałam też rozdział o pisarzach ludowych, takich jak Maria Zientara-Malewska czy Alojzy Śliwa, o tych, którzy pisali po polsku jeszcze przed wojną i przetrwali. Mój tata zawsze uważał, że polski ruch na Warmii przed 1939 rokiem był niezwykle ważny. Niewielu przyznaje mu rację. Ale on szukał dowodów, dokumentów, wspomnień, które poświadczałyby tę polskość. A takie istnieją. Przykład: Maria Zientara-Malewska, urodzona w 1894 roku. Chodziła do niemieckiej szkoły, ale w jej domu mówiono po polsku, więc też się go nauczyła. We wspomnieniach pisze, że znała polskie legendy, modliła się po polsku. Jej opiekunem duchowym był ksiądz Walenty Barczewski, proboszcz w Brąswałdzie, autor książek popularnonaukowych, takich jak „Geografia polskiej Warmii” czy „Kiermasy na Warmii”, w których opisywał tutejsze zwyczaje. To kolejne świadectwo polskości.
Innym dowodem była „Gazeta Olsztyńska”, która przed wojną miała ok. tysiąca abonentów. Ale trzeba pamiętać, że nie każdy miał gazetę dla siebie; jedną czytała cała wioska. Redakcja wydawała też książki, zwykle w Polsce, poza Prusami Wschodnimi. Na przykład księgarnia „Gazety Olsztyńskiej” prowadzona przez Andrzeja Samulowskiego w Gietrzwałdzie sprzedawała polskie książki. Do dzisiaj pozostała winieta na budynku, w którym istniała.
Czy literatura Warmii odzwierciedlała pejzaż i doświadczenia regionu, czy bardziej pełniła funkcję dokumentu?
Polska literatura w Prusach Wschodnich przed wojną była nieliczna. Reprezentowana przez kilku samorodnych poetów. Natomiast powojenna w dużej mierze stała się dokumentem przemilczeń tego, co się działo. Wspomnienia zaczęto publikować mniej więcej w latach 60. Wcześniej bywały konkursy, organizowane przez Instytut Mazurski albo przez „Słowo na Warmii i Mazurach”, dodatek do warszawskiego „Słowa Powszechnego”, związanego ze Stowarzyszeniem PAX. To pismo nie ma do dziś pełnej monografii, choć badacze chętnie do niego sięgają.
Stowarzyszenie PAX, czyli organizacja katolicka współpracująca z władzami, miała prowadzić dialog z Kościołem. W Olsztynie mój tata pracował tam od początku. Paradoksalnie, to właśnie w ramach działalności PAX-u w Olsztynie utrwalano pamięć o przeszłości regionu, o jej polskości, o której wspominałam. Do PAX-u przychodzili i Zientara-Malewska, i Władysława Knosała, Michał Lengowski, Alojzy Śliwa, Tadeusz Stępowski, Otylia Grotowa, czy Władysław Gębik, czyli działacze, którzy mieli tu swoją siedzibę, a w „Słowie na Warmii i Mazurach” publikowali. Robiono to, co wówczas było możliwe. O traumach wojennych tutejszej ludności nie było wolno mówić, omijano też temat roli Armii Sowieckiej. Mówiono raczej o „wyzwoleniu”. A przecież tak naprawdę wszyscy tutejsi bardzo przeżywali to, co się tu działo i nosili w sobie nieopowiedziane historie.
Jak na przykład przywołana już Maria Zientara-Malewska.
Ona była w Ravensbrück, a potem, mając zaledwie 51 lat, musiała przejść na emeryturę. Nie było dla niej pracy w kuratorium. W Olsztynie robiono to delikatnie: mało kto trafiał do więzienia, niemniej ludzi odsuwano od znaczących stanowisk.
Które z warmińskich głosów literackich są dziś zapomniane, a powinny wrócić do zbiorowej pamięci? Istnieje taka postać?
Gdy pisałam habilitację, „Życie literackie Warmii i Mazur w latach 1945–1989”, to pojawiło się kilka takich postaci. Nie zawsze byli to pisarze wybitni, ale ważni dla obrazu epoki. Nigdy zresztą nikogo nie skreślam; chyba że mamy do czynienia z jawną grafomanią, a i tacy się trafiali. Warto przypomnieć Marynę Okęcką-Bromkową. Nie znaczy to, że jej twórczość była całkiem nieznana, lecz jej znaczenie bywało niedoceniane. Pochodziła z Wołynia; dwie jej książki, „Sekretarzyk babuni” i „Święto od cholery”, opowiadały o ludności kresowej. Trzeba pamiętać, że nie akcentowano oficjalnie powojennej różnorodności i wielokulturowości regionu. Wszyscy mieszkańcy mieli być tacy sami. Bromkowa jako jedna z pierwszych, dojrzałym językiem pokazała panującą tu różnorodność: na przykład ludzi mówiących gwarą wileńską. Wiemy, że stanowili około 30 procent nowej ludności regionu.
A co z gwarą warmińską?
Jeśli pytać o jej literacką oprawę, trzeba przypomnieć pewnego badacza i zarazem bardzo ciekawą postać. To Augustyn Steffen. Jego brat, Wiktor Steffen, był autorem Słownika warmińskiego, ale to są już lata 80. Natomiast Augustyn przed wojną był językoznawcą, obronił doktorat i przygotowywał habilitację, ale wojna zadecydowała o jego losach inaczej – najpierw uciekł do Rumunii, potem na Węgry, w końcu, po wojnie, osiadł w Londynie. Przed wojną jednak zbierał warmiński folklor i zdążył wydać trzy zbiory warmińskich pieśni a także inne gatunki – wszystko w gwarze warmińskiej.
Po II wojnie gwara warmińska bywała tu stygmatyzowana, błędnie i bezpodstawnie kojarzona z „niemieckością”. Od lat 50. zespół pod kierunkiem profesora Witolda Doroszewskiego z Uniwersytetu Warszawskiego dokumentował tutejszą gwary. Do dzisiaj na bazie tamtego materiału powstają kolejne tomy „Słownika gwar Ostródzkiego, Warmii i Mazur”. W 2015 roku gwara warmińska została wpisana na listę UNESCO.
Zauważa Pani, że dziś literatura regionalna, mówiąca o miejscu, staje się atrakcyjna dla młodego pokolenia? Jakiego języka dzisiaj szuka Warmia? Jak ją opisać?
Na pewno widać ożywienie w budowaniu różnych narracji o tych ziemiach. Zresztą w całej Polsce pisze się o Ziemiach Odzyskanych na nowo. Trudno mi wskazać jeden konkretny tekst; to raczej wiele punktów widzenia i nurtów. Choćby Zbigniew Rokita, który zamiast „Ziemie Odzyskane” proponuje termin „Odrzania” – czyli kraina wzdłuż Odry, ale w praktyce obejmująca całe Ziemie Odzyskane. Jest też książka pod tytułem „Niedopolska” Sławomira Sochaja, która opisuje te tereny jako krainę ludzi niezakotwiczonych, budujących na nowo swoją tożsamość. Zwraca się tam uwagę na postkolonialny charakter regionów niejako podbitych i wydziedziczonych z pamięci. Trzeba pamiętać, że dużą część tutejszej ludności od razu zmuszano do wyjazdu. Istniały PUW-y, powiatowe urzędy weryfikacyjne: jeśli ktoś nie potrafił udowodnić polskości dokumentami czy nazwiskiem, to musiał wyjeżdżać do Niemiec. Do tego byli też tacy, którzy po prostu nie chcieli tu zostać, bo nie widzieli dla siebie miejsca. Inni, niezależnie od tego, kim się czuli, chcieli mieszkać tu, ale nie mogli: dokwaterowywano im obcych, odbierano ziemię, narzędzia, niszczono ich rzeczy. To wielkie szabrownictwo, odzierające ludzi z dóbr i codziennych przedmiotów, to osobny i ciemny rozdział. Żyli tu więc ludzie nieszczęśliwi, pozbawieni domu. Na wojnach najtragiczniejsze są losy ludności cywilnej. Cywile nie wywołują wojen, a bywają ich największą ofiarą. Ten wątek przewija się także w nowszych reportażach. Po ten temat sięgnęła Beata Szady. Cenię fakt, że go podjęła, choć sama książka mniej do mnie przemawia. Na jej podstawie powstał w teatrze spektakl „Ballada o miłości” i uważam go za ciekawszy niż książka, bo pokazuje traumę wydziedziczenia, konieczność wyjazdu, by ocalić człowieczeństwo. Jeśli ktoś nie miał siły wyjechać, zostawał, ale w Niemczech też długo traktowano przybyszy jak obcych. Mówiono „jacyś Polacy”, choć oni używali języka niemieckiego. Z kolei często nieszczęśliwi byli i ci, którzy tu przyjechali, z różnych zakątków, często bez niczego, ograbieni, z traumami obozowymi, albo Kresowiacy, którzy czasem przywozili część dobytku, ale ojcowiznę i bliskich zostawiali za sobą. Proszę sobie wyobrazić, jak ciężkie musiało być takie życie.
Jeśli chodzi o literaturę piękną, tę nową, która przekłada opowieść o tej ziemi na współczesny język, to po raz pierwszy bardzo wprost zrobiła to Ewa Schilling w książce „Akacja”. To proza fabularna, której bohaterka jest młoda Niemka, Charlotta. Przez jej spojrzenie widzimy, co się tu dzieje i jak ona przeżywa gwałt, nienawiść do mężczyzn, przemoc, której ofiarą padł także jej brat. Spotyka ona kobietę uciekającą z Kortau i zawiązuje się między nimi przyjaźń.
Najlepszym naszym pisarzem, pochodzącym z regionu Warmii i Mazur, był moim zdaniem Erwin Kruk. Przeczytałam wszystkie jego powieści.
On też jest tutejszy.
Był Mazurem. Pisał całe życie o swojej przeszłości, ale w PRL-u stosował mowę ezopową. Opisywał głęboki niepokój bohatera dorastającego w niezrozumieniu, niby u siebie, a jakby nie u siebie. Kto wiedział, ten rozumiał, o co chodzi. Jego proza nie została w PRL-u szerzej doceniona; był to egzystencjalizm, ale oscylujący wokół niejasnej, bo ukrytej, rzeczywistości. Miał bardzo trudne dzieciństwo i młodość: w 1945 roku matka zmarła na tyfus, którym zaraziła się podczas chowania trupów, ojca wywieziono do łagrów, skąd nigdy nie wrócił. Stracił jednego z braci, który utonął, wychowywała go babcia, ale w związku z biedą, by polepszyć jego byt, przekazała go do domu dziecka. To był los jednego z wielu powojennych sierot, tak zwanych wilczych dzieci. Ich liczba sięgała nawet 35 tysięcy i najwięcej było ich na pograniczu litewsko-niemieckim. Kruk po raz pierwszy nazwał siebie Mazurem w „Kronice z Mazur”, książce wydanej w 1989 roku. Może gdyby ukazała się rok później, zostałaby bardziej doceniona. To świetna, głęboka, ale i traumatyczna książka. Życie Erwina Kruka i losy tej ziemi tak naprawdę zrozumiałam właśnie przez nią.
Czy piszące kobiety także zostawiały własny ślad tego doświadczenia?
Może Emilia Sukertowa-Biedrawina; niestety nie mam dostępu do pełnych, a wiem, że zachowanych, jej wspomnień. Ich część pt. „Dawno a niedawno” wydała w latach 60., bo wtedy właśnie zaczęto publikować takie książki. Dotykała krzywd, które spotkały Mazurów. Była Polką, urodzoną w Poznaniu, emancypantką. Studiów wyższych nie skończyła, ale kształciła się na Uniwersytecie Latającym. Zainteresowała ją niedola Mazurów. W dwudziestoleciu międzywojennym w Działdowie założyła Muzeum Mazurskie, zbierała ślady przeszłości, przed wojną wydała „Dole i niedole Mazurów”. Była historyczką z pasji, samodzielnie zdobywała wiedzę. Po wojnie we wspomnieniach opisywała lata wcześniejsze i czas okupacji, kiedy musiała się ukrywać. Osoby działające na rzecz polskości, o polskich korzeniach były natychmiast aresztowane przez Niemców. Tak zginął np. Seweryn Pieniężny, aresztowany jeszcze przed 1 września, osadzony w obozie koncentracyjnym za wydawanie polskiej gazety i walkę z niemczyzną.
A współczesne pisarki?
Dzisiaj najciekawszą autorką piszącą o doświadczaniu Warmii jest Joanna Wilengowska i jej „Król Warmii i Saturna”, laureat wielu nagród. Odtwarza ona na przykładzie losów swojego ojca, dzieje Warmiaków, ocalając pamięć o nich.
Bardzo udaną opowieścią, osadzoną z kolei na Mazurach jest „Toń” Ishbel Szatrawskiej, nagrodzona Wawrzynem Warmii i Mazur w 2024 roku
Wyróżnić należy także Aleksandrę Dobies, polonistkę pracującą w Bibliotece Miejskiej. Napisała książkę „Uroczysko”, dostała za nią Wawrzyn Czytelników Warmii i Mazur. Nie jest stąd, ale te opowieści i legendy w niej wibrowały i miała potrzebę ich opisania. Dobies wykorzystuje wiarę tutejszych mieszkańców w istnienie innego świata i doprowadza do spotkania dwóch dziewczynek: jednej z rzeczywistości realistycznej i drugiej z magicznej.
Autorką, która tworzy literaturę popularną na temat splątanych historii rozgrywających się na Warmii na początku XX wieku jest Wioletta Sawicka. Ten gatunek realizuje dziś ważne cele, bo dociera do szerokiej publiczności. Sawicka jest poczytna, jej książki mają dodruki. Na jej spotkania autorskie przychodzą głównie kobiety i to one masowo piszą do autorki, opowiadają swoje historie.
Co w historii Warmii pozostaje wciąż przemilczane, nie zostało wypowiedziane, co wciąż boli?
Myślę, że jest nim wstyd. Też mam go w sobie, choć jestem bez winy, bo nie żyłam w tamtych czasach. Ale należę do tego pokolenia PRL-u; którego rodzice mówili: „O pewnych sprawach lepiej dzieciom nie mówić”. To wstyd, że po wojnie ludzie ludziom zgotowali ten los, że tylu zostało skrzywdzonych i nikt tych krzywd im nie zrekompensował. Do dziś słyszę: „Po co to przypominać?”. Piszę teraz książkę, którą chciałabym wydać na przełomie 2025 i 2026 roku, o pamięci Warmii w literaturze najnowszej, po 1989 roku. Nawiązuję w niej do słów Marii Janion, która, pisząc o innym temacie, bo o Holokauście, mówiła, że musimy wciąż o tym powtarzać, czuć tę gorycz, żeby nie zapomnieć. To dla kogoś może być trudne, a może nudne, ale chodzi o to, by to nie zarosło, albo nie stało się kiczem. Nie musimy być pompatyczni. Musimy pamiętać. Bo gdy zapomnimy, przestaniemy być ludźmi. Rwanda, czy inne ludobójstwa to właśnie te momenty, kiedy człowiek przestaje być człowiekiem.
Wciąż zadaję to pytanie odnośnie do dawnej Warmii: jak można było wyrzucać z domów dzieci, starców, kobiety? Gwałcić i mordować. Czy człowiek sowiecki był jeszcze człowiekiem? A Polacy, ci którzy szabrowali, odbierali żywność? Oni też doprowadzali ludzi do zagłady. Dobrze pamiętam odbiór filmu „Róża” Smarzowskiego; dopiero on wielu osobom w Polsce powiedział coś ważnego o tej ziemi. Czasem media wizualne mówią więcej niż teksty literackie.
Pokolenie Pani dzieci już nie jest pokoleniem, które nosi te traumy?
Tu nie chodzi o „noszenie traum” ani o „winę”. Chodzi o pamięć, o kategorię, która buduje tożsamość. O to, czym wypełnimy pamięć, tym będziemy. Pamięć można wypełnić wiedzą, obrazami, językiem, obyczajem, muzyką. Jeśli wypełnimy ją pamięcią tej ziemi, staniemy się jej mieszkańcami.
W jaki sposób ludzie, którzy tu przybyli, próbowali stworzyć w sobie poczucie, że są stąd?
Nie wszyscy robili to w taki sam sposób. Badacze utrwalali wiedzę, gromadzili archiwa, świadectwa bez emocji. Na tym polega nauka. Kiedy pisałam o życiu literackim, starałam się być obiektywna. Ale obok Uniwersytetu, Ośrodka Badań Naukowych czy dzisiejszego Instytutu Północnego, istnieje sporo nieformalnych środowisk: są grupy na Facebooku, kolekcjonerzy starych fotografii, lokalne profile na Instagramie. Ludzie pokazują miejsca, porównują ujęcia z „kiedyś” i „dziś”, szukają śladów, niemieckich napisów, gotyckich detali. Sięgają do opracowań i nagle zauważają: „Boże, historia jest tak bogata!”. Tyle wsi zniknęło, zniknęły dawne nazwy, tradycje. To realny ruch. Ostatnio nawiązałam kontakt z Wojciechem Kujawskim, autorem i właścicielem Wydawnictwa QMK. Wydaje on popularnonaukowe książki o różnych ważnych regionalnych miejscach. Niedawno wydał publikację o kolejach mazurskich. Na swoim Facebooku zorganizował nieformalną grupę „spacerowiczów” w celu rajdów po terenie, oglądania, fotografowania, opowiadania o miejscach.
Byłam niedawno na przedstawieniu Agnieszki Przepiórskiej, która tworzy monodramy. Niektóre z nich, jak ten o Zieleniaku na warszawskiej Woli, o kobietach i dziewczynkach gwałconych przez żołnierzy RONA podczas Powstania Warszawskiego są przejmujące i wstrząsające. Być może także uzdrawiające. Czy Warmia nie potrzebuje takiej „uzdrawiającej” literatury i opowieści? I kto mógłby ją opowiedzieć?
Ktoś utalentowany. Mam wrażenie, że książka Joanny Wilengowskiej „Król Warmii i Saturna” ma taki uzdrawiający charakter. Dla samej autorki na pewno: porządkuje w niej tożsamość swoją i rodziny. Jednocześnie nie można czytać tej powieści „jeden do jednego”. Jest to literatura; najgorzej traktować ją jak reportaż i mówić: „Ale przecież tak nie było”. Czytam ją jako tekst autobiograficzny, wręcz powieść autobiograficzną, z bohaterką, którą jest Joanna Wilengowską, ale mogłaby być także Joanną Chłostą-Zielonką czy kimś innym. Ta proza tłumaczy nam wszystkich, którzy mieli w rodzinach doświadczenia podobne do mojej opowieści o babci: ukrytą przeszłość, o której się nie mówiło. To, że autorka jest pisarką i intelektualistką, doprowadziło do namówienia ojca na rozmowę. I on się zgodził. Mój tata – tak sądzę – chyba nie dałby się namówić. Jest bardzo skrytym człowiekiem. Jeśli czegoś nie powiedział, to zabierze do grobu. Może nie chce mówić o czymś wstydliwym, a ja nie potrafię go podejść.
Jakich bohaterek i jakich autorek brakuje dziś w dyskursie literackim?
Brakuje wielu bohaterek, bo właściwie nie zostały opowiedziane. Nawet w książce Wilengowskiej główną postacią jest ojciec, kobiet nie ma tam wiele. Byłyby to często bardzo smutne historie. Wspomnę o pisarce Halinie Piotrowskiej, autorce książki „Zakrętasy”, której idea jest bardzo ciekawa. Chodzi o to, żeby opowiedzieć historię miejscowości swojej matki, dotrzeć do dawnych mieszkańców. Może gdyby napisała to inaczej, ta książka stałaby się naprawdę ważna. Bo wewnątrz są przedwojenne historie kobiet, młodych, radosnych, planujących życie, budowę domów, naukę, pracę. To opowieść o dziewczynach pełnych życia, które nie zastanawiały się, czy są Polkami, czy Niemkami. Były po prostu młode. I nagle ich plany, marzenia i dążenia legły w gruzach. Wszystko zniszczyła wojna. To także książka o wysiedleniach, o powrotach, o ucieczkach. Kobiety zostały wydziedziczone, pozostały bez zawodów, bez perspektyw. Część wyjechała, potem przyjeżdżała tu z powrotem, płacząc nad swoją ziemią i zmarnowanym życiem. To cała, wciąż nieopowiedziana przestrzeń kobiecych losów.
Ciekawą bohaterką jest też postać babki w powieści „Toń” Ishbel Szatrawskiej: jest to tajemnicza kobieta, która przybyła nie wiadomo skąd. Z Litwy? Może Żydówka? Może Polka? Wokół niej narasta aura zagadki. Jest to piękny przykład kobiecej historii, która domaga się dopowiedzenia.
Ma Pani własny ogląd tego, co znaczy „być kobietą stąd”, z Olsztyna, z Warmii?
Myślę, że podobnie, jak „być kobietą z Pomorza”. Bycie kobietą to dźwiganie wszystkiego naraz. Wiem, że powinnam się cieszyć, że mam co dźwigać, ale bywa, że wszystkim służę pomocą naraz: rodzicom i dzieciom, mam sporo obowiązków zawodowych i mało czasu dla siebie. Kobiecość w moim wydaniu to bycie potrzebną wszystkim. Nie pierwsza uważam, że wypełnianie wszystkich ról kobiecych jest trudne.
Tylko czy Warmia wymaga takiej postawy? Czy nie jest tak, że kształtuje nas miejsce, w którym żyjemy?
Nie wiem. Mój tata lansował pogląd, że kobiety z Warmii i w ogóle tutejsi ludzie są bardzo pracowici. Głupio o sobie tak mówić, ale chyba mi to niejako dopisał. Ta pracowitość zawiera w sobie też
obowiązkowość: mam zadanie, to muszę je wykonać. Nie zastanawiam się, czy to zrobię, tylko na kiedy. Wszystko jest „na kiedy”. Może o to chodzi, żeby działać, być aktywną.
Kiedy Warmia przestała być dla Pani tylko miejscem zamieszkania i stała się czymś, co się „nosi” w sobie, albo czymś, co się bada i o czym się pisze?
Od blisko 20 lat mieszkam w podolsztyńskiej Rusi, pod lasem. Codziennie rano chodzę z moimi psami na spacer. Rok temu spotkałam na drodze wilki; to niezwykłe przeżycie. Przez okno widzę często sarny. Jelenie wyskakują mi przed maskę samochodu. Czuję respekt wobec przyrody. Znam ścieżki, którymi codziennie przechodzą zwierzęta. Kiedy spadnie śnieg, widzę ich tropy. A że jestem osobą zanurzoną w tekstach i często czuję świat przez książki, to opieram swoje emocje na przeczytanej kiedyś publikacji „Daleki kraj” Petry Reski, niemieckiej dziennikarki, której przodkowie pochodzą z Rusi. Książkę wydała „Borussia”. Reski opisuje moment, gdy, będąc w Gdańsku, mówi do przyjaciółki: „Pojedźmy do Rusi”. Jadą, ona, patrzy i mówi: „Boże, jaka piękna ziemia, jakie niebo”. Ja też codziennie jadę tą drogą i też tak myślę: „Jaka piękna ziemia. To moja Ruś. Jakie piękne niebo”. Ta lektura podpowiedziała mi, jak patrzeć na tę ziemię. Łynę przeżywam codziennie: zjeżdżam samochodem ze wzniesienia, widzę rzekę i wiem, że to jest moje, bo stało się moją codziennością.
Wcześniej dorastałam w bloku. Do liceum chodziłam przez Park Kusocińskiego najpierw do podstawówki „czwórki”, potem do liceum „jedynki”, następnie na Wydział Humanistyczny Wyższej Szkoły Pedagogicznej. Dziś moja córka nie wierzy, że nie jeździłam autobusem. Ale nie umiałam jeździć zapchanym; wolałam chodzić pieszo. To była moja mała ojczyzna. Oczywiście dałabym się zabić za Olsztyn.
Ma Pani jedno miejsce na Warmii, do którego wraca, nie po to, by badać, tylko po prostu być?
Moim szczęściem jest morze, nie jeziora. Nad morzem muszę być przynajmniej raz w roku i tym żyję. A z miejsc tutejszych, może to trochę wstydliwe wyznanie, ale bardzo lubię olsztynecki skansen. Zawsze mnie fascynował. Mam przedszkolne zdjęcie na tle wiatraka; już wtedy Olsztynek mnie olśnił. Ten skansen jest dla mnie metafizycznym poczuciem bliskości z autentyczną wiejskością. Jeździłam tam też z moimi dziećmi, żeby się przejść, zobaczyć malwy. Olsztynek podpowiada wyobraźni, jak to mogło być, jak kiedyś wyglądało życie. Nie miałam babci na wsi, więc jeździliśmy do skansenu.
W spisie powszechnym zaznaczyła Pani, że jest Warmiaczką.
Tak zrobiłam.
Czym dla Pani są Baby Pruskie – te kamienne, milczące strażniczki Warmii? Archetypami ziemi? Czy wojownicy to dobry trop? Jak Pani to czuje?
Zupełnie tego nie czuję. Cieszę się, że w przestrzeni miasta jest figura, która prowokuje pytania, np. turystów. Dobrze, że istnieje symbol tej ziemi, który odsyła do Prusów, do jakiejś przeszłości, a nawet zaprzeszłości, do myślenia, że nie możemy mówić „To nasza ziemia” albo „czyjaś”. My jesteśmy tylko jej mieszkańcami, na chwilę. Ktoś tu żył przed nami. Prusowie, może jakieś wcześniejsze ludy, a może nawet Wikingowie. Nigdy nie miałam osobistej fascynacji Babami pruskimi. Od pewnego momentu stały się modne, zaczęto je wykorzystywać w ikonografii miasta, na zamku i dobrze, bo można o nich mówić i wiadomo, do czego się nawiązuję.
Mam jednak wrażenie, że do takiej żywej relacji z przeszłością dochodzi się dopiero na pewnym etapie dojrzałości. Dowodem jest choćby książka Joanny Wilengowskiej, która sama kiedyś zupełnie się tym nie interesowała. A jednak przyszła pora, w której to stało się ważne. Zdarza się, że to nie my sami, tylko nasi bliscy wciągają nas w swoje historie tak było w przypadku Mariusza Sieniewicza, który w „Prababce” wszedł w historię swojej babki i jej kresowej przeszłości. Trzeba dojrzeć do rozmowy z przeszłością. Moje dzieci też to wiedzą, ale chyba jeszcze nie czują.
rozmawiała: Anita Czupryn
ilustracja: Magda Gach
Projekt zrealizowany ze środków Stypendium Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego w kwocie 8000 złotych na stworzenie serii 12 plastyczno-literackich portretów współczesnych kobiet, które swoją działalnością artystyczną, literacką i naukową wzbogacają dziedzictwo kulturowe Warmii i Mazur.


