Mary Rumi

Wokalistka, multiinstrumentalistka

 

Słowo jest kocem, którym się przykrywam



Na scenę weszła po swojemu: w glanach, z kolczykiem w nosie, bez udawania sexy kocicy. – Jestem zewsząd, więc sama wybieram, gdzie przynależę. Warmia to mój Hobbiton – mówi. Tworzy chóry z ludźmi, którym kiedyś powiedziano, że są głusi, i widzi, jak śpiew przywraca im godność.



Jak trafiłaś na Warmię?

 

To akurat najprostsze w tej historii. Powód był jeden: mężczyzna. Wprowadziłam się do Olsztyna w czasie, kiedy studiowałam jeszcze w Katowicach i z dzisiejszej perspektywy patrząc, ktoś mógłby ocenić, że był to zupełnie kretyński pomysł.

 

 

Dlaczego?

 

Dlatego, że byłam na roku dyplomowym, studiowałam jazz i muzykę rozrywkową, miałam na głowie komponowanie, swoje zespoły i śpiewanie. A jeździłam z Olsztyna do Katowic i z Katowic do Olsztyna, przez pół kraju jak wariatka.

 

 

Mówią, że serce nie sługa.

 

Gdy się poznaliśmy, studiowałam na trzecim roku. Był luty 2006 r., większość studentów wyjechała na ferie. A ja postanowiłam, że nie wracam do domu, do Warszawy, tylko zajmę się aranżacją swoich kawałków. Akurat wtedy olsztyński zespół Shannon rozpoczął trasę koncertową na Śląsku i zamieszkał w moim akademiku. Nagle, na korytarzu usłyszałam australijskie didgeridoo. Wyszłam z pokoju, rozejrzałam się i na końcu korytarza dostrzegłam gościa, który stał tyłem, nie trzymał wprawdzie didgeridoo, ale wyraźnie słyszałam, że gdzieś ktoś na nim gra. To był Marcin Rumiński. Śpiewał sobie gardłowo.

 

 

Twój przyszły mąż! Wiedziałaś, jaką muzykę gra Shannon?

 

A w życiu! Choć irlandzkim folkiem faktycznie byłam zafascynowana i miałam nawet ulubione płyty. Myślałam wtedy, że w Polsce istnieje co najwyżej jeden zespół, który gra taką muzykę. W tym samym roku jeszcze wystąpiłam z Shannon na Woodstocku i pojechaliśmy do Bretanii (na festiwal Interceltique w Lorient) w dwa samochody. Jednym samochodem jechał zespół Shannon, a drugim rodzina Namysłowskich. Mieszkaliśmy na jednym campingu, Shannon grał koncerty, moi rodzice czasem na nie chodzili wieczorkami, ja byłam na każdym. Sprzedawałam ich płyty i koszulki. W grudniu przeprowadziłam się już z Katowic do Olsztyna.

 

 

Znałaś wcześniej to miasto?

 

Nie. Pierwszy raz moja noga w Olsztynie stanęła, gdy wypakowałam się z busa, z rzeczami z mojego pokoju, z domu rodzinnego na Powiślu w Warszawie, które to rzeczy spakowali moi rodzice, roniąc przy tym łzy. Miałam 22 lata i zamieszkałam z Marcinem na Zatorzu w Olsztynie. Rok później urodziłam Dobrosię, która właśnie teraz skończyła18 lat. Dyplom obroniłam w 2007 roku, będąc w ciąży, po paru miesiącach dostałam etat w olsztyńskim Teatrze im. S. Jaracza. Byłam ostatnią w historii kierowniczką muzyczną tego teatru i to przez okrągłą dekadę. Olsztyn to miejsce z marzeń. Morze? Nigdy! Nad morzem przenikliwie marznę. Mam wrażenie, że wiatr nad morzem jest morzem w powietrzu, które mnie moczy na wskroś. A Olsztyn w 2007 roku wydawał mi się autentycznie wczasowym kurortem. Marcin w pierwszych pięciu minutach naszej znajomości powiedział, żeby się nie wygłupiać, nie ma lepszego miejsca do życia, że Olsztyn to Warmia, od Warmów. A dla mnie był to prawdziwy Hobbiton: jeziora i pagórki. Czułam, że jest to dokładnie to miejsce, w którym powinnam być. Zawsze to wiedziałam. I od razu weszłam w warmińskość.

 

 

Jak to rozumiesz?

 

Interesowało mnie, jak brzmi folklor warmiński. Zawsze byłam blisko z muzyką etniczną. Tata pochodził m.in. z Podhala, więc od dziecka śpiewałam i znałam najbardziej nutę podhalańską. Byłam też świeżo po projekcie kaszubskim z Olo Walickim, więc śpiewałam już też po kaszubsku. W domu kochaliśmy folklor bułgarski i węgierski. Doszedł irlandzki. Byłam więc rozkręcona w folku i ciekawa warmińskiego i zadawałam mnóstwo pytań. „Eee to takie austriacko-niemieckie szwarcbuble, nieciekawe” – krzywił się Marcin. Szybko zaczęliśmy szukać. Jeździliśmy na targi muzyki world WOMEX, czuliśmy potrzebę, żeby założyć zespół inspirowany naszymi lokalnymi źródłami i tworzyć muzykę jaką chcemy, ale żeby jednak unurzać to w mowie warmińskiej, w warmińskich inspiracjach. Przekonywałam, choć nie musiałam: „Przecież można rearanżować! Skończyłam dokładnie takie studia! Można się inspirować, można robić co się chce, to jest muzyka!” Po materiały skierowano nas między innymi do historyka – Szymona Dreja, który się tematem interesował, udostępnił nam wtedy pierwsze melodie, spisane przez duchownego Gizewiusza. W Radiu Olsztyn i w Wolnej Grupie Twórczej polecono nam Edwarda Cyfusa. U Edzia znaleźliśmy pięciotom PAN z melodiami i pieśniami Warmii, Mazur i Powiśla. Szperałam, czytałam, potem razem przebieraliśmy, spotykaliśmy się z Cyfusem. Prowadziłam wówczas warsztaty muzyczne w ramach Lata w Teatrze i tak poznałam Agnieszkę Symołon, która się zapisała jako uczestniczka. Zapytałam ją: „Chcesz pośpiewać folk?”. I tak powstał ośmioosobowy skład, jazzowo-etniczno-punkowy. Z managerem Maćkiem Kibortem z WGT pisaliśmy projekty, dostaliśmy granty, Maciek dokonał kilku małych cudów w regionie, wydaliśmy płytę, teledyski, materiały i…..wyszliśmy prawie na zero, bo źle to wszystko oszacowaliśmy i po prostu nie wiedzieliśmy, jak to w praktyce będzie wyglądać. Nazwaliśmy z Marcinkiem i Sławkiem Przytułą zespół „HOBOUD”, żeby był niepowtarzalny i wymawialny międzynarodowo. Jest to jeden z gwarowych odpowiedników Kłobuka – gdzieniegdzie nazywano go Chobałdem. Uprościliśmy i utwardziliśmy mu pisownię i wymowę. Taki był początek, tak weszłam w Warmię i ta Warmia już we mnie została totalnie.

 

 

Jak się śpiewa warmińską gwarę?

 

Inaczej niż mówi. Zawsze gwary łatwiej się śpiewa niż mówi, bo śpiewanie zwalnia tempo słów, udźwięcznia je, więc dużo łatwiej uczyć mi się języków, najpierw w nich śpiewając, a potem mówiąc. Ale po warmińsku nie mówię. No, potrafię powiedzieć może jedno, krótkie zdanie. Ale kiedy nauczę się śpiewać, to tego już nigdy nie zapomnę.

 

 

Można zamknąć Warmię w dźwiękach?

 

Nie, nie można. Przynajmniej już nie dzisiaj. To nie jest tak, że mamy unikalną skalę, wyjątkową tylko dla Warmii. Poza tym ja Warmię i słyszę, i widzę, więc w skali nie znalazłyby się rzeczy tak kluczowe jak estetyka, kolorystyka, jak wzornictwo na przykład, które też jest wyczesane w czosnek. Są też takie zjawiska, składniki kultury, które omijam, czyli element kościelny, biskupi, oraz misyjno-męczeński. Mam świadomość historii, wiem, jak wykańczano Warmiaków, którzy nie byli ani Niemcami, ani Polakami, którzy uciekali z tych terenów, musieli się określać, definiować, w efekcie większość tych co przeżyli, wyjechała. Stracili oni też połączenie z tą ziemią, a ci nieliczni, którzy przeżyli i zostali, są straumatyzowani. Problem jest złożony, a nie wspomniałam nawet jeszcze o kulturze żydowskiej, której na tych terenach też było bardzo dużo. Cały czas poznaję lokalne, tożsamościowe tematy, bardziej ich dotykam, niż z nimi pracuję. I odnajduję się w tym pogubieniu.

 

 

Czujesz się już stąd?

 

Warmiaczką prawdziwszą jest moja córka Dobrosia. Ale też uważam, że jestem tutejsza, dlatego, że sama byłam znikąd, czy zewsząd. W jednej ósmej jestem Warszawianką, mój tata pochodził i z Makowa Podhalańskiego, Warszawy, ale też z Wilna i Carskiego Sioła, gdzie służyła część rodziny. Mama z kolei to Lwów, Środa Śląska, Wrocław, Kraków, trochę Warszawa. Czułam się multi-korzenna i bezkorzenna, więc od dziecka szukałam i przytulałam się do różnych miejsc. Najbliżej czułam się Podhala, a zarazem wiedziałam, że jestem ceperką. Trochę tak czuję się w muzyce, jak w tożsamościach etnicznych, bardzo zmieszana, skundlona, w pozytywnym ale też trudnym tego słowa znaczeniu. Nie przynależę nigdzie i wszędzie, więc sama decyduję o tym, gdzie moje miejsce. Ludzie niekoniecznie muszą się ze mną zgadzać, podobnie, jak z tym, że jestem w dużo mniejszym stopniu jazzwomanką niż ktoś mógłby przypuszczać, a zarazem we wszystkich innych nurtach jestem nią na wskroś. Podobnie jest z moją etniczną tożsamością: ukochałam sobie Warmię i czuję się tu dobrze, ale mam świadomość, że jestem przyjezdna i że to jest mój wybór, a nie mój korzeń, bo we krwi mam dużo i mało.

 

 

Jest jazz kobiecy?

 

W moim przypadku jest. Ale ja też zdaje sobie sprawę z tego, że muzycznie mój dom był prowadzony bardzo męsko i że jestem hybrydą. Samo w sobie męskie podejście do muzyki, to osobny, ciekawy temat. Męskie podejście w jazzie to permanentny wyścig po Victorię, wyścig na długość i grubość penisa, bardzo męska sprawa. To jest jazz bezwzględny, jazz z kamienną twarzą, który ma swoją nomenklaturę i atrybuty mocy przekota. Takim atrybutem jest na przykład kwaśna mina, która oznacza, że się wczuwasz w solówkę, i ta solówka po prostu ścina ludzi z nóg. Być przekotem oznacza równie dobrze, że jesteś madafakerem, czyli grasz najszybciej, najgłośniej i też najciszej, najlepiej ekspresyjnie i jeszcze w dodatku WOW i wyglądasz przy tym, jakbyś miał/a wszystko w dupie. Mówię o tym oczywiście z ironią. Jazzmani z moich doświadczeń, niechętnie rozmawiają o tym, że laska nie musi mieć długich włosów, szpilek i cygaretki, wypinać dekoltu, nie musi stać w sukience przy mikrofonie, nie musi dziewczyna w jazzie romansować i flirtować z muzykami na scenie, poza sceną i z widownią. Nie musi ulegać tym konwencjom, żeby mogła być w jazzie prawomocnie. Nie musi też być przekotem na saksofonie, pianie czy bębnach i grać lepiej i szybciej czy więcej niż faceci, żeby być jazzwomanką. Chcę ci tu unaocznić pewien jazzowy konserwatyzm, choć gatunek był pierwotnie krzykiem wolności i zabawy. Pamiętam, w 2018 albo w 2019 roku, na trasie z moim totalnie ukochanym muzykiem-człowiekiem, Grzegorzem Turnauem, zagraliśmy recital po którym spotkałam bardzo popularną jazzową wokalistkę, starszą ode mnie o jakąś dekadę. Długie włosy, na scenie stoi od lat grzeczna, ze skromnością i komercyjną lekkością, której oczekują wszyscy starsi panowie tego świata. A ja ścięłam i przefarbowałam włosy, mam tatuaże i kolczyk w nosie. Maluję się niekiedy bardzo mocno. I już dawno nie zwracam na takie rzeczy uwagi, jak innych uwagi. I taką rozmowę odbyłyśmy. Ona: „Marysia, no hej! Świetny koncert! A TO masz na stałe?”. Odpowiedziałam: „To jest tatuaż i tak, TO jest na stałe”. Ona: „Hmm… i tak nic rodzice ci nie powiedzieli, nie mieli nic przeciwko, że sobie robisz tatuaż?” Ja: „Rodzice?? Nie”. Ona, wskazując na mój kolczyk w nosie: „Ale o TO, to już twój tata musiał mieć pretensje!”. Ja: „A ty pytasz swojego tatę do dzisiaj o wszystko, czy akceptuje twoje wybory czy nie? Bo mnie do głowy nie przyszło, żeby mojego zapytać, czy mogę przekłuć sobie nos”. To jest konserwatywny świat. Jedno z pytań o „Depressed Lady” w czasie trwania promocji brzmiało, czy nie boję się kontrowersji wokół rodziny, poruszając tak ryzykancki i osobisty temat. XXI wiek. I dalej scenicznie mam do wyboru, albo bycie sexy kocicą, albo bycie skromną, grzeczną półzakonnicą, usłużną, wycofaną, chichoczącą z tzw. dystansem do seksizmów i z obrzydzeniem przed homoseksualizmem, zawsze pokorną córką, która wchodzi na scenę tylko po to, żeby uhonorować mistrzowską wielkość ojca i innych mężczyzn. A ja na tę scenę weszłam po swojemu. W glanach, tatuażach, grundge. I szłam naokoło.

 

 

Jeśli już wspomniałaś ojca, Zbigniewa Namysłowskiego, to jakie miałaś z nim relacje?

 

Dziennikarze często pytają, jak to jest być córką Zbigniewa Namysłowskiego. Uwielbiam to pytanie! Odpowiadam, że też się nad tym zastanawiam, bo nie mam porównania. Rozumiem, co się za tym kryje, że ludzi ciekawi to, czy miałam coś, czego przeciętny człowiek w domu nie miał. Ale takie pytanie jest bez sensu. Można pytać kaktusa, jak to jest być kaktusem. O tym, że tata był madafakerem, zorientowałam dopiero w okolicach liceum. Nie znałam jego płyt, tych które wyniosły jego karierę w latach 60. 70. Nie miałam pojęcia z jakiego powodu ludzie się tacie podlizują, albo dziwnie się przy nas zachowują. Albo, dlaczego mama mówi, że mamy się nie odzywać, albo dlaczego wypada się tak ubrać i pokazać z rodzicami tu i tam. Myślałam że to są po prostu normalne zachowania, jak w każdym domu. Chodziłam do szkoły, w której uczyły się „dzieci znanych artystów”, np. syn Marka Kondrata, drugi Janusza Olejniczaka, praktyki w liceum robiłam na córeczce Zbigniewa Zamachowskiego, wśród nauczycieli też byli znani ludzie, więc jak żyjesz w takiej rzeczywistości, to nie zwracasz uwagi na jakąś wyjątkowość. Wszyscy muszą się uczyć, bywają zestresowani, radzą sobie lepiej lub gorzej, a to że byliśmy jakąś, powiedzmy, mniejszościową subkulturą w tamtych czasach, to się zorientowałam dzięki obozom sportowym AZS w Giżycku, na które jeździliśmy z bratem. Były to ogólnosportowe obozy o profilu tenisowym i tam faktycznie, pierwszy raz uderzyło mnie, że świat jest złożony z różnych kontekstów. Mój był taki, że kiedy znajomi pytali: „Czyli, że ty nie wychodzisz na podwórko?”, a ja odpowiadałam: „No, nie mam za bardzo kiedy wychodzić na podwórko, bo po szkole musimy jeszcze poćwiczyć na instrumentach”, to słyszałam: „Ojej! Współczuję ci!”. Wtedy pierwszy raz pomyślałam sobie, że coś chyba mamy w życiu inaczej od reszty dzieciaków.

Wracając do taty, to wciąż go poznawałam, ale artystycznie i kontekstowo, to najbardziej poznaję go od czasu jego śmierci. Zresztą, to podsumowywanie, z perspektywy postaci, a nie Taty, cały czas trwa. Tata nienawidził hierarchii. Nie znosił, jak ktoś do niego mówił „Mistrzu”, gdy ktoś mu czołobitnił. Był Zbyszkiem, a nie panem i w ogóle to dajcie spokój. Nie siwiał i nie starzał się mentalnie. Ale nie miałam bladego pojęcia, jak go widzą inni, jaka to jest skala. Najbliżsi wiedzieli, że tata nie lubi „mistrzowania”, więc to się nie zdarzało, ale widziałam, że mnożą się statuetki nagród na półce. A z drugiej strony, one tam były od zawsze. Stały, jak u innych wazony. Nie zastanawiałam się, za co je dostawał, tylko patrzyłam, które bardziej mi się podobają, a które mniej. Miałam swoich faworytów wśród tych estetycznych posążków. Jest taki, który ma szczególną wartość dla mojej córki Dobrosi, bo jednym z jej pierwszych słów, jakie wypowiedziała na jego widok, było „król” – to drewniana, rzeźbiona figura, otwierana, drzwiczki z zawiaskami, a w środku daaawno temu zamknięta była flaszka, pewnie wódy. I to była jedna z nagród ojca. Kochałam patrzeć na tego drewnianego króla, a kiedy Dobrosia przyszła na świat, to miała tak samo. To była dla mnie najbardziej magiczna ze statuetek, gigantyczna figura szachowa, nie to co, te późniejsze Fryderyki z pleksy, bo te pierwsze Fryderyki były szkaradne. Mówiliśmy: „Co za dziwne czasy, że dają takie brzydkie nagrody”. Szczęśliwie, od lat Fryderyk jest piękny i godzien swej nazwy.

 

 

Jak wyglądało Twoje dzieciństwo?

 

Dzieciństwo? Pamiętam np. Włodzimierza Nahornego, na którego, będąc dzieckiem, mówiłam młotek. Wyglądał jak skrzat. Był dla mnie żywą, roześmianą figurą szachową. Cudny człowiek. Leszek Możdżer woził mnie po mieszkaniu na barana, tuż przed końcem studiów, pierwsze piosenki śpiewałam ze Zbyszkiem Wegehauptem w sekcji rytmicznej, pamiętam wakacje w Szwecji z Miką Urbaniak u jej wujka, przyjaciela Taty. Pamiętam od dziecka Ulę Dudziak, że często gdzieś się mijaliśmy i Ewę Bem, Majkę Jeżowską – moją dziecięcą idolkę polskiej piosenki.

W domu obowiązywała bardzo prosta zasada: jak jest dobrze, to się o tym nie mówi, jak jest źle – to się mówi, co poprawić. Jacy ludzie mogą wyrosnąć z praktykowania tej filozofii? Przekonani, że są niewystarczający, bo jedyne, co słyszą, to tzw. konstruktywna krytyka. Dostawałam więc głównie synonimy: „Tu popraw”. Kiedy mu imponował, czy inspirował jakiś muzyk, to go po prostu zapraszał do współpracy. Raczej dwa razy nie słuchał płyt, swoich nagrań niemal wcale. Nie znosił tego. Pamiętam z dzieciństwa produkcję i miksy którejś płyty, byliśmy parę razy w studiu, tata coś kończył. Było to u niego dość nerwowym procesem. Zupełnie mi się ta praca nie spodobała wtedy. W domu się za dużo nie rozmawiało, tylko kiedy z bratem szliśmy spać, to rodzice czasami siadali przy stole i słyszałam ich rozmowy, spokojne głosy, przez drzwi. Mimo wojowniczej postawy Mamy w życiu codziennym, podskórnie i tak wiedzieliśmy, że prym wiedzie ojciec i decyzje ostateczne są jego. Pomimo tych wszystkich elementów, nie wychowałam się w domu, który by hamował mój rozwój. To był oldschool, nieradykalne, patriarchalne wychowanie. Uprawialiśmy z tatą sporty, tenisa, jeździliśmy na nartach, lubiłam wspólne granie w gry, głównie karciane. W podstawówce znacznie bardziej trzymałam się z bratem i jego kolegami, niż z przyjaciółkami, zresztą, nie kumplowałam się zbyt z rówieśnikami, tylko ze starszymi od siebie. Chciałam w pewnym sensie być chłopakiem, bo chłopaki są cool, nie piszczą, nie chichoczą, nie prowokują, nie są pyskaci. Nie żartuje się z nich w taki sposób jak z dziewczyn. Bycie dziewczyną, w tamtym świecie oznaczało być kimś niezbyt ogarniętym, trochę beznadziejnym. Albo kujonką. Też niezbyt dobrze odbieraną. Pamiętam takie teksty i to mówione całkiem naturalnie: „na nią uważaj, bo ona gra w dwa ognie jak facet”, albo o kimś „ona to prowadzi samochód jak rasowy facet”. Z jednej strony było to wyrazem najwyższego uznania, z drugiej strony od razu oznaczało, że dana kobieta nie jest już kobieca. Coś traci ze swojej natury. Wokół mnie najlepiej było być męskim, silnym, konkretnym, samowystarczalnym, mówić prosto i do celu, zawsze z dystansem, ale nie mogłam być zbyt pewną siebie – bo to już pyszałkowatość. Makijaże kobiece robione przed wyjściem zawsze trwały za długo i były zbyt mocne, ilość kosmetyków do makijażu była zawsze zbyt duża, te wszystkie za drogie „flaszeczki i słoiczki”, perfumy za silnie pachniały, pomalowane paznokcie były tylko akceptowane, a nie chwalone. Dyskusje polityczno-gospodarcze przy stole i dzienniku telewizyjnym. Każdy mógł w nich brać udział i nie były to awantury, tylko jedne z ciekawszych rozmów. Dominowała prosta, przejrzysta, jednowątkowa narracja od początku do końca. W domu i poza nim. Niezbyt kwiecista, najlepiej. Umiem tak rozmawiać. Nauczyłam się i stosuję to jak trzeba, ale jednak jestem inna. Chętnie gadam najkwieciściej, chętnie szukam słów, albo tworzę neologizmy, ale nauczyłam się przeprowadzać wątki w całości i umiem opowiadać zgrzebnie jak facet. Jednak sądzę, że chyba faktycznie my, kobiety piszemy i prowadzimy narrację trochę bardziej od środka, lubimy dygresje, wielowątkowość, przerywamy sobie w porywach emocji i albo znajdujemy te wcześniejsze motywy i końce, albo nie i to też jest okej.

Po latach poza domem, wszystko stało dla mnie ze sobą połączone. Trudno mi mówić choćby o malowaniu, czy estetyce, wizualach, w odklejeniu od muzyki i odklejeniu od treści. Ale też, popatrz, i w rzeczywistości wszystko tak się pomieszało, że stało się hybrydowe: płcie i tożsamości są hybrydowe, Warmia jest hybrydowa, etniczne kultury i historia są hybrydowe. To jest bardzo fajne. W takim podejściu się odnajduję.

 

 

Właśnie miałam zapytać o Twoje malarstwo. Urodziło się nagle?

 

Malarstwo to kolejna odkryta późno dziedzina działań, po pisaniu tekstów, nie tylko już piosenek, ale też felietonów. Mogę powiedzieć, że malarstwo urodziło się nagle, chociaż w rodzinie mam malarzy i były jaskółki tego tematu wcześniej, które olałam. Wujek skończył ASP we Wrocławiu, ale niewiele miałam z nim wspólnego. Moja babcia zbierała i potem przekazała mi stare drukowane, teraz już na pożółkłym papierze, pisma z Arturem Grottgerem, z opisami obrazów Matejki, Van Gogha, Moneta, wszystko już teraz pospinane, w koszulkach, „Marysiu, bo ty się tym interesujesz, a ja już nie widzę”, więc mam te skarby, chowam przed niszczycielskim dla druku światłem. Estetyka była w naszej rodzinie ważna, w domu były obrazy, tata dostawał grafiki, przez dom przewinęło się wielu plakaciarzy, bo przecież były festiwale i te plakaty też były wtedy całym wspaniałym nurtem, który się kolekcjonowało, jak arcydzieła. A ja to lubiłam, lubiłam o tym rozmawiać, a ludzi, którzy wiedzieli więcej lubiłam zapytać: „A dlaczego to jest dobre? A co to znaczy perfekcyjna kreska? A ładunek emocjonalny?”.

 

 

Portrety zaczęłaś malować w pandemii?

 

Tak, podczas lockdownu. Była godzina 22, Marcin o tej porze zazwyczaj grał w grę, a ja na laptopie obok niego coś sobie w ramach relaksu oglądałam. No, ale jest lockdown, napięty czas i nasza rutyna trochę się zachwiała. Malowanie zaczęło się z pytania: co ja mogę ze sobą zrobić, żeby poczuć się lepiej? Koncerty odwołane, już od tygodni nie mamy perspektyw ani życia, ani pracy, autentycznie liczyłam, do kiedy wystarczy nam pieniędzy, żeby Dobrosia miała internet i mogła zdalnie skończyć szkołę. Nie mieliśmy wówczas żadnych szans zarobku. W dodatku mówiono, że nasza branża będzie odmrożona jako ostatnia. A została zamrożona jako pierwsza. Kiedy siadłam do instrumentu, żeby się zrelaksować, to naraz spadło na mnie 20 ton świadomości, że właściwie nie mam po co ćwiczyć, że to koniec, że się ze wszystkim spóźniłam, niczego nie zdążyłam i teraz to nie mam już celu, bo perspektywa jest tak odległa, że równie dobrze mogłabym zapomnieć o instrumencie na rok i może po roku sobie przypomnieć. Wcześniej nigdy w życiu jeszcze tak nie miałam, takiego poczucia kompletnej nieprzydatności, niezdatności, braku możliwości utrzymania się, ani nawet braku znalezienia alternatywy. Okazało się, że wszystko, co umiem, jest w lockdownie absolutnie zbędne. Ja jestem zbędna. A w zasadzie dopiero odkryłam niedawno, że mam jakąś wartość jako jednostka. W związku z tym byłam w ciężkiej depresji, na szczęście mogłam mieć zdalnie terapię, więc przez to przebrnęłam. Tytuł mojej płyty „Depressed Lady” powstał natomiast grubo przed pandemią, w wyniku odkrycia, że słowo „depresja” jest dla mnie właściwą nazwą od dziecka, o czym nie wiedziałam, a co wiele tłumaczyło. Poszłam na terapię, żeby coś może w końcu zrozumieć, w 2017r.

 

 

Wróćmy do malowania.

 

Zadanie było proste: rozprowadzać emulsję po powierzchni. Zapragnęłam tego. Mam pędzelki, mam emulsję, mam powierzchnię i malowanie robi mi dobrze. Miałam lusterko, więc jako pierwszy namalowałam swój portret. Marcin spojrzał i powiedział znacząco: „O!”. A jako, że skończył Plastyka, był okazjonalnym grafikiem zespołu, robił logotypy, koszulki Shannon, a ja je podziwiałam, to jedno „O!” było dla mnie jak taty uśmiech na próbie. A teraz słyszę, że to, co namalowałam, jest do rzeczy: „Naprawdę super, takie witkacowskie” – podsumował. Zostałam podlana pozytywem i tak się rozochociłam, że zaczęłam tworzyć większe formaty.

Jak to jest, że wszystko, za co się zabierzesz, to Ci wychodzi? Słyszałam, że po Twoim ostatnim występie w teatrze, aktorki proszą, żebyś już nie grała. Tylko patrzeć, kiedy dziennikarze będą prosić, żebyś im nie odbierała chleba (śmiech).

(Śmiech). Jestem prowodyrką myślenia, że w twórczych rzeczach bezwstydność jest the best. Nie chodzi o pychę, ani o bezczelność. Chodzi o to, że to, co nas hamuje i co mnie hamowało. to jest głównie poczucie wstydu. Na przykład: czegoś nie wypada mi zaczynać ot tak, bo inni ludzie to starannie studiują, długo zgłębiają, oddali nerkę, wątrobę przepili. Niektórzy w taki też sposób podchodzą do muzyki. Kiedy stworzyłam pierwszy Chór Ludzki, zaczęłam totalnie czuć, żeby robić to bezwstydnie. Że to jest klucz twórczości i aktywnej partycypacji.

 

 

Co to znaczy Chór Ludzki?

 

To autorski projekt, który zrealizowałam pierwotnie w olsztyńskim Miejskim Ośrodku Kultury. Wymyśliłam, że chcę sprawdzić pewną teorię. Jestem owocem systemu edukacji artystycznej, a ten system krzywdzi większość dzieci, które się do niego dostaną. Wszyscy pierwszoklasiści, którzy usłyszeli, że nie mają talentu, są głusi i nie mają poczucia rytmu – usłyszeli kłamstwo, uproszczenie i doznali przez to wielkiej krzywdy. A konsekwencje tego znamy wszyscy. Mówiąc krótko, moja teoria jest taka, że dzieci nie dzielą się na utalentowane i nie utalentowane. Dzieci dzielą się na spokojne lub zestresowane, przestraszone albo onieśmielone, mają różne poziomy wrażliwości i wyjściowe, biologiczne predyspozycje. A przede wszystkim mają różne domy i warunki. Jeżeli oceniamy sześciolatków i mówimy im, że są beztalenciami, to pozbawiamy ich na długo chęci nie tylko uprawiania muzyki ale i odbierania jej. Gdzieś tak w 3 albo 4 klasie, uczeń państwowej szkoły muzycznej przechodzi pierwszy kryzys, w 5 klasie albo przestaje do niej chodzić (przez kolejne lata walczy z poczuciem osobistej porażki), albo jest już załamany jako przeciętniak. Nikt w 90-tych latach nie owijał w bawełnę i mówiono nam po komisyjnych egzaminach:„Nic z ciebie nie będzie, dobrnij do końca stopnia i z głowy”. Albo ktoś tam, nieliczny, jeden, dwóch na rok, ma same szóstki, czyli wiele godzin na dobę pracuje na przyszły sukces. Nie wszystko w tym jest może złe, nie umiem ocenić, ale kierunek tej tresury jest odwrotny do organicznego, a sama tresura, uważam, to zawsze błąd. Przeważnie chce się nam śpiewać i grać, bo to fajne. Jest przy nas jakiś instrument, taki jest ciekawy, tyle jest z nim do zrobienia, jak to szybko zleciało, jeszcze bym chciał/a z kimś pograć/pośpiewać. A jesteśmy zmuszani do lubienia tylko tego co nasi prowadzący lubią; oni sami są skłóceni z innymi uczącymi. Ich tarcia były kiedyś głównym tematem szkolnych legend. Gramy tylko jeden gatunek muzyki i mamy znać swoje miejsce, gdzieś na samym końcu, za setkami martwych geniuszy i naszymi prowadzącymi. Samotne godziny pracy. W moich czasach panował nawet „zakaz jazzowania”. Czyli zakaz grania rozrywki w szkole muzyki poważnej. Wracając do dzieci w podstawówkach, to w momencie kiedy się zabierze dziecku prawo do muzykowania, czyli przestaje chodzić do szkoły muzycznej, lub nie dopuszcza się go do niej nawet, rodzi się nam całkiem nowy, przyszły dorosły. Smutny, sfrustrowany z żalu, z poczuciem krzywdy na tym polu. Może już na zawsze patrzeć na kulturę przez pryzmat tej krzywdy. Narzekamy, że kultura nie ma odbiorcy w tym kraju i dalej hołubimy ten okołoradziecki, elitarny, przestarzały system, który reglamentuje prawo do uprawiania czegoś dla nas bardzo naturalne. I nie musi być mistrzowskie aby miało wartość. Szkoła prawie galowo-mundurowa z falą i łamaniem kołem. Chciałam więc sprawdzić, czy jeżeli weźmiemy pokrzywdzonych dorosłych, którzy wiedzą (bo im już ktoś powiedział), że są głusi, że im słoń na ucho nadepnął, że brzydko śpiewają, to czy zadziała prowadzenie ich metodą rytmiki, empatii i podjarki. Czy jeśli zestawię tych ludzi od razu w chór, czyli zespół i będą razem praktykować-śpiewać, razem się terapeutyzować, wspierać w nauce i razem ekscytować, to czy zrobią postępy i zaczną muzykę czuć i rozumieć? Miałam na to 8 miesięcy – tyle trwał projekt. Spotykaliśmy się raz w tygodniu na dwie godziny. Finalnie śpiewali moje aranże na cztery głosy i to jako skład a’capella. I kanony jeszcze z moich lat szkolnych. Od początku byłam przekonana, że się tak da. Zwykle do takich akcji w Olsztynie dołącza od 7 do 20 osób. U mnie przetoczyło się 120 osób, na każdej próbie było co najmniej czterdzieścioro uczestników. Czyli ludzi w bród. Takich, którzy bali się razem klasnąć, wydobyć, powtórzyć dźwięk. Najstarsza uczestniczka miała 83 lata, najmłodsza 16, przeważały osoby w 40-50 lat. Na kilkadziesiąt kobiet, które przychodziły stale, było trzech mężczyzn; jeden prawdziwie uczestniczący, na niemal każdym spotkaniu. Teraz robię drugie podejście, w mniejszej gminie bo w Dobrym Mieście – Dobry Chór Ludzki. Po zakończeniu tego pierwszego, olsztyńskiego Chóru – dwójka moich chórzystek poszła na casting do regularnego składu półzawodowego i się dostały. Gdy spotykam resztę, to mówią, że brakuje im prób. Jedno spotkanie to prawdziwa fabryka endorfin. A mogli mieć w sobie tę muzykę i endorfiny, pełnoprawnie już od lat.

 

 

Jakie są kobiety stąd, z Warmii?

 

To zależy czy mówimy o większym czy mniejszym mieście. Generalnie mam wrażenie, że w większych ośrodkach takich jak Olsztyn, spotykam często kobiety, które poszukują swojej drogi w ogóle. To jest chyba globalna cecha teraz. Dlatego mamy bardzo dużo odmian poszukiwania kobiecej prawdy, kobiecości, wilczycy, bycia w ten czy inny sposób wyzwoloną, troskliwą dla siebie, alternatywną do głównych, konserwatywnych i altruistycznych kierunków. Jednocześnie jest sporo kobiet, które żyją prawilnie po staremu, wedle tego co wypadało, co sprawdzone, czego mąż oczekuje i wymaga, a kościół popiera. Widzę często, że kobiety ciężko pracują, ogarniają domy, życie i potrzebują tego, żeby im przypominać, że mają prawo wyboru w wielu kwestiach, że mogą szukać siebie niezależnie od momentu życia. Że potrzebują tych wszystkich prób, podejść i prawa do ryzyka w karierze zawodowej. Dziś widzę też, że są znacznie bardziej aktywne. Na moje wydarzenia, działania i animacje przychodzi 80 procent kobiet.

 

 

Identyfikujesz się w jakiś sposób z babami pruskimi?

 

Baby pruskie to faceci-wojownicy, po latach źle zrozumiani i nazwani, a więc w efekcie też hybrydowi. Ja sama też jestem wojowniczką i wiem to od dziecka. W moim domu kładło się nacisk na dźwięk, a nie na słowo, a dla mnie słowo jest bardzo ważnym narzędziem. Jest również sztuką. Słowo mnie ekscytuje, słowo uwalnia, słowo pomaga, słowo może być niestety też narzędziem, batem i przemocą.

 

 

Słowo jest mieczem, którym wojujesz?

 

Słowo jest kocem, którym się przykrywam. Próbuję znaleźć odpowiednie słowa na stany które czuję. I nazwy na to, co się dzieje wokół. Macam wiele słów, żeby dobrać odpowiednie do emocji, które się we mnie kotłują. W słowie zawiera się wszystko: początek i koniec. Obrazy u mnie wynikają ze słów, muzyka wynika u mnie ze słów, a słowa wynikają z tego, co czuję. Analizuję, żeby móc zrozumieć, dlaczego czuję to co czuję. Nie ma sensu z tym przesadzać, ale zauważyłam, że kiedy słowo zamienia się w obraz, albo w utwór, to jest to już moment otwarcia na dyskusję i konfrontację albo moment upublicznienia faktu, że się te procesy we mnie odbywają.

Kiedy ktoś zadaje mi takie pytania, to jestem rozdygotaną falą słowotoku i permanentnie się podsumowuję. Wszystkie teksty, które piszę, są przecież o mnie, a jeżeli nawet nie o mnie, to o mojej perspektywie patrzenia i dostrzegania. Analizuję, jak dotrzeć ze słowami, które nie mają na celu ani programowania, ani handlu, ani dilowania produktem, ani poniżania ludzi. To jest moja Baba Pruska: w jaki sposób używać słów, żeby słowa dawały do myślenia, jak teatr, jak dobre kino, czy dobra książka. Niech nawet będzie mało słów, ale niech to będą słowa szczere, wartościowe. A potem dla balansu – niech będzie cisza.

 

 

rozmawiała: Anita Czupryn

ilustracja: Magda Gach Stypendysta Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego 2025

 

Projekt zrealizowany ze środków Stypendium Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego  2025 w kwocie 8000 złotych na stworzenie serii 12 plastyczno-literackich portretów współczesnych kobiet, które swoją działalnością artystyczną, literacką i naukową wzbogacają dziedzictwo kulturowe Warmii i Mazur.