Archiwa tagu: Fundacja Albatros

dr Ewa z Albatrosa

dr nauk weterynaryjnych, specjalistka chorób zwierząt nieudomowionych, założycielka Albatrosa – Ośrodka Rehabilitacji Ptaków Dzikich w Bukwałdzie

 

Tam gdzie puszczyki spały na karniszach

rozmawia: Anita Czupryn
ilustracja: Magda Gach (użyte narzędzia: ołówki, digital painting)

Jeździła garbusem po glinie, spała z dzikami w łóżku, a puszczyki siadały na karniszach – takie były początki. Ktoś mógłby powiedzieć, że to nie jest miejsce do życia. Ale ona tu właśnie żyje. Ewa Rumińska z Bukwałdu zawsze wiedziała, że chce pracować z dzikimi zwierzętami.

 

Urodziłaś się na Warmii?

Nie. Do Olsztyna przyjechałam na studia, na weterynarię. Wcześniej myślałam, że będę studiować na Akademii Sztuk Pięknych. Wygrała moja ukochana biologia.

 

Skąd się wzięło u Ciebie zainteresowanie biologią?

Z kosmosu? Z genów? Skądś się to bierze. Nie po rodzicach, bo nie mieli nic wspólnego z tą dziedziną. Mieszkaliśmy w Płocku, w bloku z wielkiej płyty, mama była polonistką, tata inżynierem. Jak byłam mała, zwierząt w domu nie było. Tłumaczono mi, że nie można ich brać do bloku, bo to nie są dla nich dobre warunki. Może i tak. Później odkryłam, że to nie do końca prawda. W każdym razie w Płocku wszystkie osiedlowe psy były moje, nawet te z zaawansowanym świerzbowcem. Wciągały mnie też filmy przyrodnicze. W liceum moją wychowawczynią była chemiczka. Jej mąż studiował w Olsztynie, mówiła, że Kortowo to cudowne miejsce: lasy, jeziora, jednym słowem pięknie. Zapaliła mi się w głowie lampka: chcę do lasu. I faktycznie, kiedy przyjechałam do Olsztyna, do Kortowa, wówczas jeszcze do Akademii Rolniczo-Technicznej, zaczęłam sprawdzać kierunki biologiczne. Potem pojawiła się myśl, że może medycyna. To był 1992 rok. Pamiętam, że do Olsztyna przywiózł mnie tata. Chodziłam po różnych wydziałach, patrzyłam, co i gdzie. Wybrałam trudny kierunek: medycynę weterynaryjną. Wróciłam do ojca, do samochodu, i mówię, że złożyłam na weterynarię. „To będziesz krowom w tyłkach grzebać” – zażartował. Ale czułam, że mam wsparcie. Naprawdę. Moi rodzice zawsze mnie wspierali. Pamiętam, że już jako dziecko, w podstawówce, fascynowałam się botaniką. Miałam wszystkie książki o botanice, jakie tylko chciałam. Nawet te, które trudno było zdobyć. Mama z podziemi zdobyła mi Szwejkowskiego. Czytałam go w piątej klasie; to była moja ulubiona lektura. Potem przeskoczyłam na zoologię, dzięki mojej nauczycielce biologii z podstawówki. I już tak zostało. Trafiłam na weterynarię. Studia skończyłam w 1998 roku. Doktorat robiłam już na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim.

 

Jaki był Olsztyn, kiedy zaczynałaś studiowanie, w 1992 roku?

Dla mnie super. Przed budynkiem weterynarii chodziły krowy i owce. Stary chodnik ze szpalerem żywopłotów, którym szło się na górkę. Nasz wydział był oddzielony od reszty kampusu; mieliśmy łąki, pastwiska, zwierzęta. To było naprawdę fajne. Teraz wszystko jest zabudowane. Jasne, nowoczesne, budynki, ale to już nie to.

Niedługo minie 30 lat, odkąd mieszkasz na Warmii. Czujesz, że jesteś stąd?

Ja tu wrosłam. Tak, jak się zapuszcza się korzenie, czy różne macki w glebę. Tu urodziłam dzieci, zbudowałam im dom.

 

Jak powstał ośrodek w Bukwałdzie?

Po obronie doktoratu mieszkałam jeszcze w Olsztynie, w kawalerce, którą kupili mi rodzice. 23,7 m², ale wysokie, prawie 3 metry. Mieszkałam z moją córką Natalią, dwoma psami, trzema kotami i całym stadem ptaków. Ptaków było bardzo dużo i była duża rotacja, bo prócz dzikich ptaków, miałam też papugi, kanarki i przeróżne inne stworzenia. Przez dwa lata, na toaletce po mojej babci mieszkał nawet trzmielojad. Paki trafiały do mnie, bo były chore. Na uczelni nie było dla nich miejsca, więc kiedy potrzebowały intensywnej opieki, zabierałam je do domu. Pamiętam, gniazda sikorek wisiały w mieszkaniu, w różnych dziwnych miejscach. Na przykład w koszyczkach na kaloryferach. Pracując na uczelni, myślałam o otwarciu Ośrodka Rehabilitacji Dzikich Ptaków, ponieważ ptaki cały czas były ze mną. Przez całe studia i większość studiów doktoranckich siedziałam głównie w lesie. Doktorat robiłam z chorób ptaków, konkretnie z immunologii.

 

Dlaczego właśnie ptaki?

Zawsze się pojawia to pytanie. Po prostu taką drogę zawodową obrałam. Kiedy człowiek zaczyna się specjalizować w weterynarii, nie jest w stanie zajmować się wszystkim. Trzeba wybrać. U mnie padło na ptaki. Ale, jak wspomniałam, od dziecka fascynują mnie wszystkie zwierzęta. Nie czuję się ornitolożką, choć całe życie zgłębiam ornitologię. Jestem raczej awiopatologiem. Ale kiedy pracuje się z dzikimi ptakami, chcąc nie chcąc, ma się do czynienia z ogromną liczbą gatunków. I kiedy trzeba je leczyć i rehabilitować, trzeba też poznać ich biologię, wiedzieć, co jedzą, jak żyją, jakie mają potrzeby. Trzeba stworzyć im warunki jak najbliższe naturze, by mogły dojść do siebie.

 

Zauważasz to, że w ostatnich latach zmniejszyła się populacja ptaków? Że brakuje różnorodności gatunków, jak to było 20 lat temu?

W Olsztynie poległo mnóstwo starych drzew i to jest pierwsza przyczyna, która wpływa na populację ptaków. Na terenach zielonych gdzie nie ma starych drzew, niektóre gatunki po prostu nie będą funkcjonować. Duże drzewa to ekosystem sam w sobie.

 

Jakie gatunki nie przetrwają bez starych drzew?

Choćby dzięcioły. A to właśnie one warunkują obecność wielu specyficznych gatunków. Olsztyn dosyć mocno się zabetonował.

 

Mówią: miasto-ogród.

Oczywiście, kwiatki rosną, ale ogród może być różny. Jeden będzie pełen starych drzew, a inny wysypany białymi kamyczkami, z rzędami tulipanów. Wszystko zależy od tego, co kto rozumie przez słowo „ogród”. Olsztyn wygląda dziś pięknie. Niektóre tereny zostały naprawdę fajnie zagospodarowane. Tylko że takie zagospodarowanie nie zawsze oznacza korzyści dla zwierząt. Jeśli chodzi o ptaki, to chaszczowiska, które były kiedyś za pocztą, tam, gdzie dziś jest Park Centralny, były dla nich lepszym schronieniem. Podobnie jest z Kortowem. Weterynaria, którą zaczynałam, i Kortowo, które pamiętam z tamtego czasu, to było zupełnie inne miejsce. Górka kortowska, tam gdzie teraz jest centrum konferencyjne, to były łąki z pasącymi się krowami.

 

Wróćmy do powstania ośrodka.

 

Uczelnia tego nie zrobiła, więc stwierdziłam, że sama go założę. Kto, jak nie ja? To zdanie stało się hasłem naszej ptasiej straży: Jak nie my, to kto.

 

Jak trafiłaś na Bukwałd?

Naturalnie to wyszło. Znajomy szukał wtedy jakiegoś miejsca dla siebie. Obok mieszka dziewczyna, która też pracuje na uczelni i powiedziała mu o tej działce: dom nie nadawał się do zamieszkania, stodoła – ruina. Wszystko, co dziś tu stoi, to są już nowe budynki. Stare siedlisko się rozsypywało. Krystian stwierdził, że to miejsce nie spełnia jego wymagań, ale wiedząc, że ja też szukam czegoś dla siebie, powiedział mi o tym. Przyjechałam i się zakochałam. Przez pół roku przyjeżdżałam do Bukwałdu, spotykałam się z właścicielami. To byli bardzo starzy Warmiacy, świętej pamięci, już nie żyją. Dostali tę ziemię od Niemki, która została tu po wojnie. Opiekowali się nią. Jej ostatnim życzeniem było umrzeć w Niemczech. Kupili jej bilet, umożliwili tę podróż, a ona w zamian przepisała im gospodarstwo. Od tamtej pory przez ponad 30 lat nikt tu nie mieszkał. Wielu ludzi chciało to miejsce kupić, ale oni nie chcieli sprzedać.

 

Dlaczego sprzedali Tobie?

Tak naprawdę to mojej córce. Ja bym nic nie ugrała, ale przyjeżdżałam z Natalią. Miała wtedy roczek, była blond słodziakiem. Pokochali ją. No i sprzedali tę działkę. Był 2001 rok. Wymyśliłam sobie, że to siedlisko kupię za moją kawalerkę w Olsztynie, że ją sprzedam i to spokojnie wystarczy. Kiedy usłyszeli o tym moi rodzice, byli u mnie na drugi dzień. Pojechaliśmy obejrzeć to, co chcę kupić. Dom się sypał, ja robiłam dobrą minę, mówiąc: tu się zrobi, tu się podbije, tu się będzie mieszkać. Wiesz, jak w piosence: tu na razie jest ściernisko, ale będzie San Francisco. Rodzice wrócili do siebie. Na drugi dzień dzwoni do mnie ojciec: „Wiesz co? Ja to bym nawet zainwestował w to siedlisko. Tylko nie sprzedawaj mieszkania.” Byli naprawdę przerażeni. Znali mnie. Wiedzieli, że jestem zdolna sprzedać wszystko i przyjść tu z małym dzieckiem, mieszkać w chacie z cieknącym dachem. Rozpoczęłam remont, żeby chałupa nadawała się do mieszkania, ale to trwało. A ja mam cierpliwość tylko do ptaków, do reszty niekoniecznie. Pamiętam, że wprowadzaliśmy się w Wigilię. Była tylko betonowa wylewka, ale się uparłam: na Wigilię się wprowadzamy i koniec. Stała okrągła, stara koza, wody nie było, braliśmy ze studni. Kiedy rodzice wjeżdżali już na górkę, widziałam światła ich samochodu, to zamiatałam ostatnią kupkę gruzu. Mama weszła, rozłożyła obrus, zawiesiła firanki i takie były nasze pierwsze święta. Był 2002 rok. Czułam super vibe. Potem urodziła się tu dwójka moich kolejnych dzieci. Tak właśnie się zapuszcza korzenie.

 

Słyszałam, że te początki były romantyczne: zwierzęta trzymaliście w domu, spaliście z nimi.

Romantyczne? Powiedzmy, że… intensywne. Puszczyki mieszkały na karniszach, małe sroki wychowywały się w wannie, a człowiek próbował to wszystko ogarnąć. Kiedyś na dwa dni pojechałam na konferencję do Krakowa. Kiedy wróciłam, zastałam coś, czego się nie da opisać. Wszędzie były ścieżki z ptasich odchodów. Pod karniszami Czomolungmy guana, przy każdym meblu błotne kręgi, w kuchni ptasie graffiti. A właśnie wtedy przyjechała do mnie sąsiadka z jakimś znanym aktorem. Chciałam zrobić im kawę. Zaczęłam gorączkowo przykrywać podłogę gazetami. Mina tego gościa – bezcenna. Czegoś takiego w życiu nie widział. Zaproszono go na kawę, a trafił do… ZOO.

Dzika świnia spała z nami w łóżku przez kilka miesięcy. Psy były wściekłe, że zajęła im miejsce. Ale kiedy urosła, zaczęła robić w domu sajgon. Potem zamieszkała pod tarasem, z psami. A po roku, kiedy już poznała dobrze dwa starsze dziki (też lochy) i udało się zbudować dla nich duży wspólny wybieg, w końcu poszła na swoje.

 

Poznałaś tu rdzennych Warmiaków. Jakie wrażenie na tobie zrobili?

Najbardziej zapamiętałam panią Kosecką. Z niezwykłym wprost spokojem opowiadała, co tu się kiedyś działo, a mówiła o rzeczach strasznych: o bolszewikach, o tym, jak ją bili, jak gwałcili. Siedziałam w ich chatce, robiłam coraz większe oczy i patrzyłam na tę kobietę spokojną, rzeczową i słuchałam, jak II wojna światowa tutaj się przewaliła. Mieszkańcy tej ziemi to byli twardzi ludzie. Współcześni są delikatniejsi, bo mogą sobie na to pozwolić. Stać ich na to, bo w rzeczywistości, w której żyjemy, można mieć depresję, można mieć traumy, można być kruchym. Kiedyś nie było takiej możliwości. Mam czasem takie myśli, że dobrze by było mieć depresję. Ale trzeba iść i karmić pisklaki. Bo jak ich nie nakarmisz, to umrą. I wtedy dopiero można dostać depresji.

 

Kiedy się tu wprowadziłaś, jak Cię przyjęli miejscowi?

Cudownie. Naprawdę. Zaproszono mnie do rady sołeckiej. Na początku, kiedy tworzyłam ten ośrodek, nie było żadnych negatywnych reakcji. Protesty pojawiły się, kiedy chciałam założyć filię ośrodka w Brąswałdzie. Zresztą, ostatecznie zrezygnowałam z tego pomysłu i bardzo dobrze. Dziś wiem, że to była słuszna decyzja. A tutaj, w Bukwałdzie mieszka się świetnie. Fajni ludzie, dobry klimat. Od początku współpracuję ze szkołą. Zrealizowaliśmy wiele edukacyjnych projektów. Założyłam m. in. ogród roślin leczniczych; wspólnie z dziećmi z Bukwałdu. To był naprawdę wspaniały projekt.

Ośrodek powstawał powoli, stopniowo. Początkowo miałam około 100 pacjentów rocznie i można było to wszystko ogarnąć, i równolegle pracować jako lekarz weterynarii. Ale z czasem zaczęło tu trafiać dwieście, trzysta ptaków rocznie. Wieść się rozniosła. Koledzy po fachu wiedzieli, że zajmuję się dzikimi ptakami, więc wszystko trafiało do mnie. Na dodatek miałam wizję, że zbawię świat. Jak ktoś zadzwonił, że gdzieś znalazł rannego, potrzebującego pomocy ptaka, natychmiast wsiadałam w auto i jechałam. Jeździłam po całym województwie. Przywoziłam ptaki o pierwszej w nocy, albo o trzeciej nad ranem. Musiałam wszystko ogarnąć: zabiegi, skrzydła, opatrunki, woliery. To było totalne szaleństwo. Po dwóch latach stwierdziłam, że nie dam rady już pracować zawodowo. Nie miałam na to czasu. A przecież to wszystko trzeba było utrzymać. To kosztuje. Poszłam do Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Olsztynie. Pytam: czy można dostać dotację na taką działalność? „A czy pani ma osobowość prawną?” Mam ośrodek. Ale czy ośrodek ma osobowość prawną? Okazało się, że nie. A skoro nie ma, to nie mogę dostać żadnych dotacji. Takie to były historie. W końcu dowiedziałam się, że jedynym rozwiązaniem jest założenie organizacji pozarządowej. I tak zrobiłam. Założyłam fundację. Od początku wszystko było oparte o mój prywatny majątek; tak było łatwiej zarządzać. I to była bardzo dobra decyzja.

 

Pojawili się wolontariusze. Jak to zrobiłaś? Bo nagle z pasjonatki stałaś się też trochę bizneswoman.

Kiedy zakłada się organizację, wszystko zaczyna działać inaczej. Tworzy się inny świat: fundraising, dokumentacja, zespół ludzi, zarządzanie. Fundację założyłam w 2006 roku, w przyszłym roku minie 20 lat. Minęło sporo czasu. Przez te lata realizowałam różne wizje, ale jedna towarzyszyła mi od samego początku: stworzyć profesjonalny ośrodek, który będzie w stanie obsłużyć wszystkie zwierzęta zgłaszane do nas. Przede wszystkim z Warmii, ale nie tylko. Również z Mazur, bo tam wciąż jest bardzo mało podobnych miejsc. Północny wschód województwa to w ogóle czarna dziura, jeśli chodzi o opiekę nad dzikimi zwierzętami. Nie wiadomo, gdzie kierować ptaki. W Wigierskim Parku Narodowym jest mały ośrodek, ale to już województwo podlaskie. U nas pustka. I dlatego wszystko spływa do mojego ośrodka. Leczyć je i wypuszczać – taki jest cel. Ale od początku miałam wizję, żeby działać z rozmachem. Organizowałam spotkania dla ośrodków z Warmii i Mazur, potem zorganizowałam pierwszą w Polsce międzynarodową konferencję z dziedziny wildlife rehabilitation. Chciałam sięgać po unijne środki. Pierwsze spotkanie zorganizowałam razem z Marysią Mellin – ówczesnym Wojewódzkim Konserwatorem Przyrody w Olsztynie, nie było jeszcze wtedy RDOŚ-ów. Ludzie prowadzący ośrodki rehabilitacji zwierząt z całego regionu, którzy nigdy wcześniej się nie spotkali, nagle odkryli, że mają wspólne problemy i podobną codzienność. Rzuciłam pomysł: napiszę projekt. Był konkurs na tego typu działania i chciałam zaprosić do współpracy ośrodki z Warmii, Mazur i Podlasia. Marzyłam o stworzeniu sieci, programu edukacyjnego, wspólnego systemu finansowania, sprzętu, wsparcia. To było bardzo dobre, budujące spotkanie. Pamiętam, jak skończyliśmy podszedł do mnie szpakowaty pan, cały czas wcześniej milczący, trochę wyglądał jak ojciec chrzestny. Uśmiechnął się i powiedział: „Pani Ewo, może pani na mnie liczyć.” Śmiałam się wtedy, ale kolejne spotkania odbywały się już u niego, w Dębinach koło Ornety, gdzie miał ośrodek rehabilitacji i planował założyć zoo. Dziś już ten ośrodek nie istnieje, ale przez długie lata właśnie tam się spotykaliśmy.

 

Zarażałaś ludzi swoim entuzjazmem.

Ta wizja aż się prosiła, żeby ją zrealizować. A mnie się chciało. Byłam młoda, miałam wrażenie, że świat jest do zbawienia, a wszystkie ptaki do wyleczenia. Organizowanie transportu, tworzenie sieci wolontariuszy, ogarnianie logistyki – tego było naprawdę dużo. Złożyłam pierwszy projekt; sam proces jego merytorycznej oceny trwał ponad rok. Już byliśmy na trzecim etapie, już wszystko wskazywało, że się uda i… nie dostaliśmy dofinansowania. Skrzydła trochę opadły. Ale mnie trudno zniechęcić. Ja mam odwrotnie. Jak coś nie wychodzi, to ja się jeszcze bardziej nakręcam.

 

O jakie dofinansowanie wtedy walczyłaś?

O kilka milionów złotych. Pamiętam, jak na pierwszym etapie oceny kobieta z komisji patrzy na mnie i mówi: „Wie pani co, ja nie wiem, co z tym projektem zrobić. To jest jakby dziesięć projektów w jednym.” A ja jej odpowiadam: „Bo taka jest jego misja: ratowanie ptaków wspólnie, przez współpracę ośrodków.” Patrzyli na mnie trochę jak na kosmitkę. Pamiętam szkolenie wśród doświadczonych działaczy organizacji przyrodniczych. Siedziała tam „stara gwardia”, ja przychodzę cała w euforii i mówię: „Zakładamy Ekologiczne Forum Organizacji Pozarządowych, będziemy działać razem!” Patrzyli i mówili: „Tak, dziecko, działaj, działaj… Oczywiście raczej ci się nie uda, ale próbuj.” Nie byli złośliwi, po prostu widzieli już dużo. I mieli rację; z czasem człowiek uczy się mierzyć zamiary podłóg sił. Zatem drugi projekt już okroiłam. Jak się chce robić wielkie rzeczy trzyosobowym zespołem, to życie szybko człowieka przytemperuje. Sezon zaczyna się wiosną i trwa do końca września. Można powiedzieć: lato ma się wycięte z życiorysu.

 

A kiedy urlop?

Zimą. Teraz mam już zespół, mogę kogoś zostawić, choćby na chwilę. Ale jestem jedyną lekarką weterynarii na miejscu. Na szczęście mam świetny układ z koleżanką, która kiedyś tu pracowała, a teraz ma swoją własną prężną działalność. Jak potrzebuję pomocy, ona zawsze jest blisko. Mam też znajomych lekarzy weterynarii prowadzących swoje praktyki w Olsztynie, z którymi studiowałam, a którzy nigdy nie odmawiają pomocy. Zatrudniałam innych lekarzy, kiedy były na to środki. Niestety ośrodek nie ma stałego finansowania. Wszystko to, co mamy, to jest to, co uda się na bieżąco wypracować.

 

 

Jak teraz wygląda sytuacja finansowa? Jakie projekty realizujecie, na jakim jesteście etapie?

Jesteśmy na etapie przejściowym. Jeszcze mocno zależymy od grantów, wciąż regularnie piszę wnioski, ale intensywnie rozwijamy fundraising. To ciągła czujność: negocjujemy warunki współpracy z gminami, staramy się pozyskiwać partnerów i darczyńców, systematycznie pokazujemy światu ile się u nas dzieje. W tym roku zarejestrowaliśmy przedsiębiorstwo społeczne. Chcemy mocno postawić na edukację. Przez dziesięć lat, po tym pierwszym, nieudanym podejściu do dużego projektu unijnego, działaliśmy dzięki małym grantom. Rozbudowywaliśmy szpital, krok po kroku remontowaliśmy stodołę. Złożyłam kolejny projekt, okrojony, obejmujący jedno województwo, bardziej realny, chociaż wciąż bardzo ambitny. Udało się. Do projektu weszło siedem ośrodków. Kupiliśmy sprzęt, mieliśmy pieniądze na opiekę weterynaryjną, zorganizowaliśmy dwie międzynarodowe konferencje w Olsztynie. Zresztą wszystkie cztery konferencje, które dotąd zorganizowałam w temacie rehabilitacji dzikich zwierząt, odbyły się w Olsztynie, na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim. Doradzano mi: „Zrób to w Warszawie, będzie łatwiej, większy prestiż.” A ja się uparłam: „Czy Olsztyn jest gorszy?” Nie. Niech przyjadą tutaj. Bo tu jest po prostu ładniej, a poza tym, to w końcu moja uczelnia.

 

I przyjechali. Jakie były reakcje?

Na pierwszą konferencję zaprosiłam ludzi ze Stanów Zjednoczonych, z Wildlife Center of Virginia. Ich ośrodek istniał wtedy od 30 lat. Pamiętam wystąpienie Eda Clarka; opowiadał o budżetach liczonych w milionach dolarów, i o fundraisingu na najwyższym poziomie. Prowadzić ośrodek w Stanach to zupełnie inna bajka. Kiedy zaczynałam się uczyć fundraisingu, pojechałam do San Diego, na międzynarodową konferencję. Chciałam się nauczyć, jak to się robi. Tam poziom świadomości filantropijnej jest o kilka galaktyk wyżej niż u nas. My wciąż uczymy się fundraisingu. I u nas nie ma, póki co, czegoś takiego jak stabilność. Nie mamy finansowania państwowego, więc cały czas toczy się walka o przetrwanie. W tym roku zatrudniłam kilka osób i to oznacza jedno: trzeba codziennie myśleć, skąd zdobyć pieniądze na pensje, bo to są normalne etaty. Osobna historia jest z wolontariuszami. Są wspaniali, ale taki ośrodek nie może działać wyłącznie na wolontariacie. To praca siedem dni w tygodniu. Nie ma mowy o tym, że ktoś dziś nie przyjdzie, bo mu się nie chce, albo nie może. Tu są ptaki, które trzeba nakarmić, opatrzyć, uratować. Dlatego chcemy rozwinąć też działalność gospodarczą. Planujemy stworzyć herbaciarnię, miejsce wokółedukacyjne, sklepik z gadżetami. Wszystko to, czego ludzie potrzebują, kiedy odwiedzają takie miejsce, żeby mogli usiąść, wypić coś ciepłego, zjeść ciastko, kupić pamiątkę i przy okazji dostać garść informacji o ptakach i naszej pracy. Chcemy też, żeby warsztaty były płatne. Tak, żebyśmy mogli utrzymać ludzi, którzy pracują przy ptakach. Bo tej pracy nie da się prowadzić wyłącznie z misji. Potrzebna jest codzienna odpowiedzialność i konkretne środki.

 

Czym się zajmujesz najczęściej? Jakie zabiegi wykonujesz, jakie gatunki tu trafiają?

Najczęściej zabiegi wykonuję u ptaków po urazach, także jeśli chodzi o chirurgię, to głównie zajmuje się ortopedią. Przez te dwadzieścia lat przez mój ośrodek przewinęło się ponad 120 różnych gatunków ptaków. Różnorodność jest ogromna. Bieliki były, są i będą, ale jest też mnóstwo innych: ptaki szponiaste, krukowate, śpiewające. Całe mnóstwo jerzyków, gołębi, łabędzi. Każdego roku przyjmujemy grubo ponad tysiąc pacjentów. Podejrzewam, że w tym roku będzie to nawet około półtora tysiąca.

Skąd ten wzrost? To kwestia cywilizacyjna, czy coś się zmieniło w dostępie do was?

I jedno, i drugie. Po pierwsze, zmieniła się komunikacja; kiedyś trudniej było nas znaleźć, teraz wystarczy wpisać nazwę ośrodka w Google, włączyć nawigację i już. Kiedyś byliśmy trochę ukryci. Mówiono, że ciężko do nas trafić. Dziś jest prościej. Po drugie, ludzie też częściej reagują: przywożą ranne ptaki, pisklęta, które wypadły z gniazd, albo dzwonią. Kiedyś mieliśmy ekipę wyjazdową. Ktoś zostawał na miejscu, a ktoś jechał w teren, odbierał ptaki, interweniował. Ale z czasem ptaków było tak dużo, że trzeba było wybierać: albo jeździmy, albo zajmujemy się tymi, które już u nas są. Wybraliśmy to drugie.

 

I wtedy powstała Ptasia Straż?

Tak. Wpadliśmy na pomysł, żeby stworzyć sieć ludzi, którzy będą reagować w terenie. Zorganizowaliśmy rekrutację, zaprosiliśmy około pięćdziesięciu osób, które wcześniej przywoziły ptaki i zostawiały swoje dane kontaktowe. To było bodaj w 2013 roku. Przeszkoliliśmy ich kompleksowo: anatomia, fizjologia, rozpoznawanie gatunków, psychologia, jak sobie radzić w trudnych sytuacjach, jak interweniować, jak bezpiecznie złapać ptaka. Kupiliśmy im siatki, transportery, wyposażyliśmy ich w legitymacje i wszystko, co potrzebne. I nagle okazało się, że dzięki temu możemy zareagować na niemal każdą interwencję. A to automatycznie przełożyło się na wzrost liczby przyjmowanych ptaków.

 

Ile było interwencji dziennie?

W sezonie nawet pięćdziesiąt. Nie każda wymagała zabrania ptaka do ośrodka, ale nawet dwadzieścia pacjentów dziennie to naprawdę dużo, każdego trzeba zbadać, podać leki, przekazać do odchowu albo zrobić zabieg. I potem zapewnić mu miejsce, pościelić wolierę, zdezynfekować, kupić jedzenie, przygotować wszystko od zera. To nie lecznica, do której ktoś przychodzi ze swoim zwierzakiem, płaci i wychodzi. Tu przywożą ptaka i zostawiają. Rzadko kto zostawia jakieś pieniądze. A my musimy mieć wolierę, ściółkę, jedzenie, czyszczenie, opiekę. A jednocześnie przecież trzeba myśleć o prądzie, księgowości, ZUS-ach, dokumentacji. Pamiętam, jak robiłam specjalizację z chorób zwierząt nieudomowionych i jeździłam na praktyki do azylu ptasiego przy warszawskim ZOO. Sporo się tam nauczyłam. Tylko, że tam wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Pracownica dzwoniła do działu zaopatrzenia: „Poproszę dwadzieścia szczurów, dwa litry świerszczy, twaróg, owoce…”. I to wszystko przyjeżdżało. A jak coś było nie tak, mówiła: „Twaróg kwaśny! Zabierajcie to!” I nie musiała się zastanawiać, kto za to wszystko płaci. Miała pensję, jedzenie było, prąd był, wszystko działało. A u mnie? Wróciłam z tej praktyki i od razu cieknący kran, zepsuty bojler i zero pieniędzy. Kwaśny twaróg? No, błagam.

 

Dlaczego tak dużo w ośrodku bocianów? Nie odlatują na zimę?

Coraz więcej bocianów zostaje. Ktoś kiedyś powiedział, że powinnam się zdecydować, albo azyl, albo ośrodek rehabilitacji. A ja zawsze mówiłam, że chcę jedno i drugie. Dziś coraz bardziej skłaniam się ku temu, żeby z czasem przekształcić to miejsce w azyl. Problem w tym, że nie ma drugiego ośrodka, który przejąłby opiekę nad ptakami z Olsztyna i okolic. A dopóki taki się nie pojawi, nie mogę tego zrobić. Mam już sporo ptaków, które są tu na dożywociu. Od początku nie akceptuję eutanazji z powodów ekonomicznych. Te decyzje są często podejmowane nie dlatego, że ptak cierpi, ale dlatego, że nie ma go jak utrzymać. Taki bocian je pół kilo mięsa dziennie. Miesięcznie w ośrodku zużywamy ponad półtorej tony mięsa. Odbieramy odpady z wylęgarni, martwe pisklęta kur i indyków, i w dużej mierze nimi karmimy bociany i inne ptaki. Ale inne składniki diety naszych pacjentów musimy kupić.

Żeby zapewnić dom niektórym niepełnosprawnym ptakom planujemy rozwinąć współpracę z domami pomocy społecznej, chcemy tam budować woliery i gołębniki, aby starsze osoby mogłyby opiekować się niepełnosprawnymi ptakami. To był mój pomysł od lat, tylko brakowało mi osoby, która zajęłaby się tym od strony psychologicznej. I wtedy pojawiła się dziewczyna psycholożka, która przyjechała do mnie robić badania do pracy doktorskiej. Badała wpływ muzyki na rehabilitację ptaków krukowatych. Dogadałyśmy się i wspólnie stworzyłyśmy projekt ornitoterapii. Chodzi o to, żeby ptakom, których nie można wypuścić, dać dom, a jednocześnie dać ludziom – seniorom – coś, co będzie ich cieszyło, wzmacniało, dawało poczucie sensu. Projekt dostał grant, przetestowałyśmy go jako innowację społeczną. Teraz jesteśmy na etapie przygotowywania realizacji.

 

Czujesz, że przejęłaś pałeczkę od miejscowych, bo żyjąc tu, trzeba być twardą, radzić sobie, współistnieć z tym miejscem?

Czuję raczej więź z tą przestrzenią: z przyrodą, z drzewami, ze studnią. Z lipami, które sama posadziłam, kiedy jeszcze nic tu nie było. Sama stworzyłam ten krajobraz. Tu wszystko zostało zbudowane własnymi rękami. Przyszłam tu, żeby ten kawałek ziemi otulić opieką i z nim współistnieć. I dać też szansę innym istotom, by mogły tu być. Bocianów jest teraz około 70. Są mewy, dwa czarne bociany, jest żuraw, bieliki, myszołowy, sowy, gołębie. W tym roku z grupy azylowych bocianów utworzyliśmy stado zachowawcze. Chodzi o przygotowanie kilkunastu par lęgowych na wypadek kryzysu; coś jak bank genów. Populacja bocianów kurczy się, a środowisko staje się dla nich coraz bardziej nieprzyjazne. Jeżeli wydarzyłoby się coś nagłego, jak stało się na przykład z sępami w Indiach, to przynajmniej będzie gotowe, przebadane stado, z którego można zacząć odtwarzanie. Te ptaki nie mogą już wrócić na wolność, ale są zdolne do rozmnażania – i to robią.

Rocznie trafia do nas ponad 100 bocianów. Czasem jest ich tu około 200. Wypadają z gniazd, są wyrzucane przez rodziców, czasem się rozbijają, bo jeszcze nie potrafią dobrze latać. Przylatują dorosłe ptaki z migracji i walczą o gniazda. Wpadają na linie energetyczne, pod samochody. Historie są różne, ale efekt ten sam – połamane ptaki trafiają do nas. Jeśli ptak ma otwarte złamanie i nie trafi do nas w ciągu dwóch dni, szanse na uratowanie skrzydła są bliskie zeru. Skrzydło musi się zrosnąć idealnie. To nie jest noga – skrzydłem nie pokulasz.

 

 

Ale żeby tu mieszkać zimą, trzeba być twardym.

Oj, trzeba. Sporo brzydkich słów ten teren usłyszał, gdy w zimie wyjeżdżałam moim garbusem. Dziś droga do lecznicy jest utwardzona, ale kiedyś? Glina, łańcuchy nie pomagały. Nie wiem, jakby to wszystko się potoczyło, gdybym nie miała mieszkania w mieście, które w końcu sprzedałam. Nie jestem bohaterką. Jak mnóstwo innych, po prostu staram się nie użalać nad sobą, tylko robić swoje.

 

 

Twoje dzieci nie były zazdrosne o sroki w wannie?

Zdarzało się. Ale teraz są większe. Rozumieją. Pomagają. W zeszłym roku, kiedy nie było pracowników, nie dałabym rady bez dzieci. Teraz wiem, że muszę się też o siebie zatroszczyć. Znaleźć siłę na kolejne dwadzieścia lat. Bo tu się nie przychodzi na chwilę. Tu się zostaje. Na dobre i na złe.

 

rozmawiała: Anita Czupryn

ilustracja: Magda Gach

 

Projekt zrealizowany ze środków Stypendium Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego w kwocie 8000 złotych na stworzenie serii 12 plastyczno-literackich portretów współczesnych kobiet, które swoją działalnością artystyczną, literacką i naukową wzbogacają dziedzictwo kulturowe Warmii i Mazur.