Archiwa tagu: Krystyna Świątecka

Portret Krystyny Świąteckiej na zielonym tle, w zielonej sukni, z płomiennymi włosami

Krystyna Świątecka

artystka, wokalistka w zespole Czerwony Tulipan

 

Rude włosy, głos anioła – to jej znak rozpoznawczy

 

Autochtonka, artystka, od 40 lat w zespole Czerwony Tulipan. Krystyna Świątecka opowiada o tym, co to znaczy być tutejszym na Warmii

 

Mówisz o sobie: „Jestem stąd”?

Mówię, że jestem autochtonką z korzeni. Żartuję, że aborygenką tych ziem. Moi rodzice urodzili się na tych terenach przed wojną. Ja przyszłam na świat 24 lutego 1956 roku.

 

Zodiakalna ryba.

Kiedyś usłyszałam, że jak rodzi się osoba spod znaku ryb, to należy szykować instrumenty muzyczne i chusteczki do nosa. W moim przypadku sprawdziło się w stu procentach. Płaczę z byle powodu i na zawołanie. Wszystko mnie wzrusza i wszystko dotyka.

 

 

Z domu Anielska, po mężu Świątecka. Całe życie w niebiańskich rejestrach?

Mało tego. Debiutowałam w grupie Niebo. Widać tak miało być. Wiele razy zdarzało się, że po koncercie przychodzili do mnie ludzie i mówili, że mój głos jest anielski. Często w prezencie ofiarowują mi anioły; pełno mam ich w domu. I pamiętam, który od kogo i w jakich okolicznościach otrzymałam.

 

 

Niektórzy mówią, że mogłaś zrobić większą karierę.

A ja odpowiadam: „A co to znaczy zrobić większą karierę”? Najważniejsze jest robić to, co się kocha. Wtedy można to robić nawet w małej wiosce pod Olsztynem, czy w innym miejscu. W zespole Czerwony Tulipan każdy z nas na tak kocha Olsztyn, że nie miał pomysłu żeby się stąd wynieść na zawsze.

 

Powiedziałaś raz: żeby człowiek mógł się rozwijać, być szczęśliwy i osiągnąć pełnię człowieczeństwa to musi mieć korzenie i skrzydła.

 

Nie ja to wymyśliłam. To cytat, który bardzo mi się spodobał. Tak uważam. Rodzic powinien dać swojemu dziecku korzenie, żeby wiedziało, skąd wyszło i skrzydła żeby poleciało dalej w świat swoją drogą. To są ważne rzeczy. Ja swoje korzenie czuję na Warmii. Był czas, kiedy mieszkałam w Gronitach, a one są w granicy trzech kilometrów od Naterek. W Naterkach zaś urodziła się moja mama. Z kolei trzy kilometry od Naterek jest Sząbruk, wioseczka, w której ja się urodziłam. Kiedy więc jako dorosła, zamężna kobieta zamieszkałam w Gronitach, to poczułam że to też jest moje miejsce. Myślałam, że będę tam mieszkać do końca życia. Życie jednak potoczyło się inaczej i w Gronitach nie zostałam. Było mi z tym ciężko, ale się uporałam. Widać taki etap też miałam przeżyć.

 

W Sząbruku też długo nie pomieszkałaś?

Rodzice wyprowadzili się stamtąd, kiedy miałam roczek. Przyjechaliśmy do Olsztyna, zamieszkaliśmy w centrum miasta, w budynku Domu Książki, w którym pracował mój ojciec i na piętrze dostał służbowe mieszkanie. I to też jest moje miejsce. Żyliśmy wśród książek i wśród ich zapachu. Tata pozwalał nam przychodzić do magazynu z książkami. Musieliśmy najpierw umyć ręce, osobiście sprawdzał, czy są czyste, dopiero wtedy mogliśmy wziąć do ręki książki. Obkładało się je w gazetę, tata nie pozwalał, aby je całkowicie rozkładać, żeby nie było widać, że były czytane. Za to pozwalał czytać na miejscu, więc chodziłam tam, siedziałam godzinami i czytałam; moje rodzeństwo również. Pochodzę z wielodzietnej rodziny. Było nas pięcioro dzieci: cztery córki i najmłodszy chłopak. Żartowaliśmy, że rodzice celowali w syna i jak się już przydarzył, to już zaprzestali i więcej dzieci nie było.

 

Którym z kolei dzieckiem Ty byłaś?

Trzecim. Cierpię na syndrom średniego dziecka. No, bo było tak: w dzień mama wołała: „Trzy najstarsze pomagają, najmłodsze mogą się bawić”. Z kolei wieczorem, kiedy chcieliśmy pooglądać telewizję, słyszałam: „Dwie najstarsze mogą obejrzeć film, a troje maluchów do spania”. I ja zawsze łapałam się w tej trójce. Uważałam, że nikt mnie nie kocha, że jestem tylko od czarnej roboty. Byłam rozżalona tym, że zawsze łapałam się tam, gdzie było gorzej.

Brat był jedynym, który w domu nie miał obowiązków. Najmłodszy i na dodatek chłopak, był oczkiem w głowie ojca, mamy zresztą też. My bardzo wcześnie musiałyśmy stać się samodzielne. Same sobie prałyśmy swoje rzeczy, bo pralki długo nie było. Rodzice kupili ją dopiero, kiedy byłam w liceum.

 

Anielscy to polskie nazwisko. W jakim języku mówiło się w domu?

Język niemiecki był pierwszym językiem moich rodziców. Dzieciom nadali imiona, które pochodziły stąd, więc były naturalne: Helga, Rozalia, Krystyna, Regina, Manfred. Jako małe dziecko słyszałam w domu tylko niemiecki. Ale już na podwórku dzieci zaczęły nam dokuczać. Mówiono o nas „niemiecka rodzina”, niektórzy posuwali się wręcz do tego, żeby nazywać nas „hitlerowcy”. Bardzo się tego niemieckiego wstydziłam. Wyparłam ten język tak dalece, że nie chciałam po niemiecku ani słyszeć, ani mówić. Dziś żałuję, bo byłabym dwujęzyczna. Mój brat wyjechał do Niemiec za robotą i tam został. Pewnie i ja szybko bym się niemieckiego nauczyła. Dużo rozumiem, ale jest to rozumienie na poziomie dziecka. Gdybyś chciała ze mną po niemiecku pogadać o sztuce czy o filozofii, to nie znam słów. Gdybyśmy miały pogadać o pogodzie, o czułości, o mamie i tacie, to wszystko rozumiem. Kiedy byłam mała, nie wiedziałam kim jestem. Mówiono, że Niemką. Ale moja mama i wszystkie moje ciotki stąd pochodzące, dla Niemców były Polkami. A dla Polaków były Niemkami. Zatem one też nie wiedziały, kim są. Przekazały nam tę niewiedzę, nawet o tym nie mówiąc, tylko właśnie funkcjonując tak, a nie inaczej.

 

Taki podprogowy, rodowy przekaz?

Właśnie. Pamiętam, jakiś czas temu, jak byłam rozdarta, czy iść, czy nie iść na film „Róża” Smarzowskiego. Bałam się. I rzeczywiście ten film mocno mną zamiótł. Przez tydzień nie mogłam się pozbierać.

 

Rozmawiało się w Twoim rodzinnym domu o zbrodniach żołnierzy Armii Radzieckiej, którzy w 1945 roku mordowali miejscowych; o tym, jak gwałcili kobiety, dziewczynki?

W ogóle. Dowiedziałam się o tym przypadkiem i to wtedy kiedy byłam już świadomą osobą. Teraz rozmawiam o tym z Tobą, rozmawiam też z innymi kobietami i one mówią, że było dokładnie tak, jak to zostało pokazane w filmie „Róża”. Nie jestem pewna, czy ja sama umiałabym o tym mówić, gdyby mnie to dotknęło. Minęło tyle lat, byłam po trzydziestce, miałam już swoje dziecko i nigdy nie ośmieliłam się nawet zapytać! Bardzo żałuję, bo dzisiaj zadałabym wiele pytań. Na niektóre nie dostanę już odpowiedzi, bo tych osób już nie ma.

 

W internecie znalazłam twoją wypowiedź na temat filmu „Róża”. Nazwałaś ten film bolesnym lustrem losów kobiet na Warmii i Mazurach. Jak dzisiaj mówić o tej krzywdzie, żeby to nie była tylko historia, ale to też przestroga? I czy w ogóle dzisiaj powinniśmy o tym mówić?

 

Powiem ci tak tak: wraca się dziś też do historii tego, co się wydarzyło na Wołyniu, tylko ważne jest kto i w jakim celu do tego wraca. Jeżeli robi to polityk po to, żeby jątrzyć, wzbudzać na nowo nienawiść między nami a Ukraińcami, to nie jest to dobre. To jest chore. Politykom chodzi tylko o polityczne korzyści. Ludzie obok siebie mogą żyć latami w zgodzie, ale kiedy polityk zaczyna wskazywać i podpowiadać, że ten Ukrainiec jest zły, to ludzie są podatni i zaczynają słuchać idiotów, którzy nami rządzą. Widzę, co się teraz dzieje, przestaje już słuchać polityków, bo to mnie boli.

 

 

Czytałam wspomnienia Twojej cioci, która miała 14 lat jak przyszli na Warmię żołnierze radzieccy.

Moja ciocia Marysia Anielska z domu Kołpa jest kuzynką mojego taty. Była farmaceutką, studiowała w Poznaniu, mieszkała przed wojną i w czasie wojny w Uniszewie. W 1945 roku na Warmii było wiele takich nastoletnich dziewczynek, jak ona. Opowiedziała mi tę historię zupełnie niedawno, parę lat temu. Ktoś z wioski siedział na czatach. Nagle zawołał: „Ruscy idą”. Wtedy wszystkie dziewczynki chowały się, gdzie się dało. Ciocia miała kryjówkę na padoku, gdzie chodził koń. Wycięto tam kawał grubej warstwy odchodów, słomy, wydeptanej przez konia ziemi i tam ją schowano, twarzą do ziemi. I tą darnią ją przykryto. Ledwo mogła oddychać. Opowiadała mi o tym już jako 80-letnia kobieta, jak leżała w tej ziemi, dziewczynka 14-letnia, jak słyszała głosy Rosjan, czuła, jak wbijają w ziemię bagnety, bo znali już te kryjówki i myślała: „Albo mnie trafią, albo nie trafią, a jeśli zabiją rodzinę, to nikt mnie nie uwolni, bo sama tego nie udźwignę, taki to ciężar”. Podnieść się po takim doświadczeniu nie jest łatwo. Dzisiaj ciocia ma ponad 90 lat i z tym, co przeżyła, nie uporała się do dzisiaj. Teraz z impetem wróciły do niej tamte przeżycia i lęki. Zastanawiam się, dlaczego światowi przywódcy i ich doradcy nie wyciągają z tego wniosków? Dlaczego ludzie nadal robią sobie takie rzeczy? Jesteśmy pierwszym pokoleniem, które nie doznało wojny. Nie wiadomo, czy tak pozostanie, bo wydaje się, jakby wszystko wisiało na włosku.

 

Jako dziecko czułaś że jest w Tobie coś szczególnego, co trudno było ci pojąć?

Czuję to nawet teraz, jako osoba dorosła. Bardziej czuję niż wiem i to dotyczy różnych spraw. Mam bardzo silną intuicję i jej ufam. W średniowieczu pewnie spaliliby mnie za to na stosie. Myślę, że intuicję mają wszyscy, tylko cywilizacja spowodowała, że została przykryta, albo zagłuszamy ten głos, który jest w każdym z nas. Zawsze czułam że jestem inna i mi się to nie podobało. Weźmy mój kolor włosów: rude.

 

Przepiękne!

Kiedy byłam dzieckiem na podwórku nazywano mnie po prostu rudą małpą. Ileż ja łez przez to wylałam. A kiedy ktoś zaśpiewał przy mnie modną wówczas piosenkę „Rudy, rudy rydz”, to uważałam, że mi dokucza. Nie było to prawdą, ale tak to wtedy odczytywałam. W domu słowo rudy były zakazane. Ruda była jeszcze najstarsza siostra Róża, ale ona miała piękne kasztanowe loki jak Rita Hayworth. I miała ten sam co ja kompleks. Rude włosy i zielone oczy odziedziczyłyśmy po mamie, której ojciec był Irlandczykiem z zielonymi oczami i rudymi włosami.

 

Pamiętam taką scenę: pierwszy rok studiów, pierwszy nasz wyjazd z grupą Niebo na koncert do Bydgoszczy. Siedzimy przy stoliku i Stefan Brzozowski opowiada o swoim psie Timurze. Powiedział, że Timur jest rudy, a ja dostałam histerii. Rozpłakałam się, odbiegłam od stolika. Stefan zgłupiał. Nie wiedział, o co chodzi. To był przełomowy moment. Grupa Niebo zaczęła mnie leczyć z tego mojego kompleksu. I tak mnie wyleczyli, że zrobiłam z tego walor. Jacek Fedorowicz, kiedy spotykaliśmy na wspólnych scenach, mówił do Ewy Cichockiej: „Panią to ja poznaję po tej pani” – i pokazywał na mnie. Ale on też jest wykształconym plastykiem i zauważyłam, że plastycy zawsze na mnie zwracali uwagę, bo ten rodzaj inności ich interesuje. Zresztą w malarstwie, jak spojrzysz, często malowano rude kobiety. Ale mnie w czasach, kiedy byłam dzieckiem, nikt z dorosłych nie powiedział, że to ładne, że mam piękne włosy i o co mi chodzi. Kiedy szłam do komunii i wszystkie dziewczynki zapuszczały włosy, żeby mieć długie na komunię i kręcić loki, a ja miałam długie aż po tyłek naturalne loki, to mama ciasno splotła mi je dwa warkocze, bo musiałam być skromna. Tak mnie wychowywano.

 

Surowe wychowanie. Takie były warmianki?

Warmianki były skromne, silne, pracowite i uczciwe. Taka też była moja mama – absolutnie uczciwa osoba. W domu trzymała dyscyplinę. Miała ciężkie życie: małe dzieci, żadnych wygód, zimna woda w kranie, brak pralki i wieczna harówka.

 

Kiedy poszłaś do szkoły, nauczyłaś się mówić po polsku?

Bardzo dobrze mówiłam po polsku, dlatego że miałam starsze rodzeństwo. W domu z siostrami często bawiłyśmy się w szkołę. Mieliśmy dużą drewnianą, brązową szafę, na której pisaliśmy kredą. Rozalia, która była najstarsza, była naszą nauczycielką. Uczyła nas pisania literek. Mówiliśmy na nią Róża. Jest jedyną z naszego rodzeństwa która wiedziała czego chce. Już w liceum miała sprecyzowane plany: chciała pojechać do Torunia, skończyć prawo i pracować jako prawniczka. W ogóle nie zaglądała do lekcji , a miała czwórki i piątki. Była niezwykle bystra, inteligentna, dużo czytała i do dzisiaj tak ma. Prawniczką nie została, bo wyszła za mąż. Nawet nie wyjechała z Olsztyna.

 

 

Czy w czasach, kiedy byłaś dzieckiem funkcjonowała warmińska gwara?

 

W takich wsiach jak Sząbruk, czy w Stawiguda, dokąd jeździłam na wakacje, ludzie mówili tylko gwarą. Ostatnio, kiedy z Niemiec przyjechał brat i spotkaliśmy się też z siostrami w Hermanowie, bo brat ma tam siedlisko po babci swojej żony, to sobie tę gwarę z siostrami przypomniałyśmy. W tym roku pięknie tam obrodziły wiśnie. Zawołałam: „Pamiętacie, jak babcia w Sząbruku mówiła nam: „Idźta, narźnijta sobie ziśni”. I to wtedy było dla nas normalne, nie śmieszyło nas. Byliśmy z gwarą oswojeni. Ale kiedy ciotki, albo rodzice nie chcieli przy nas o czymś mówić, wtedy przechodzili na niemiecki. Ale my, może piąte przez dziesiąte, a jednak orientowaliśmy się, o czym rozmawiają.

 

 

Czujesz się dziś trochę strażniczką tej wielogłosowej opowieści o Warmii?

Uważam to za rzecz naturalną; tak po prostu było. Taki był świat, którego doświadczałam. Moi rodzice, rocznik 1929, moi krewni już powymierali i teraz tak nie mówimy, ale dla mnie to było naturalne, fajne, ciepłe. Żałuję, że nikt mi wtedy nie uświadomił, jaka to była wartość.

 

 

Twoja mama powtarzała, że jak ktoś jest stąd, to można mu zaufać.

 

Więcej! Używała takiego sformułowania: „A, bo on jest tutejszy”. I już wiadomo było, że to super człowiek, bo jest stąd.

 

 

Nigdy nie chciałaś stąd wyjechać?

Mogłabym wyjechać na pochodzenie i tak, jak mój brat, mieć dwa paszporty, bez problemu dostać w Niemczech chatę, pracę, tylko kiedy to słyszę, to pytam: kim bym tam była? Co bym tam robiła? Tu jestem artystką, robię to, co kocham – śpiewam po polsku i uważam, że żaden inny język nie jest tak bogaty i cudowny, jak polski, nie znajdziesz w żadnym tyle określeń na jedno uczucie. Tylko po polsku umiem się wyrażać, nie chcę kaleczyć języka, którego dobrze nie znam i w nim śpiewać, bo będę śmieszna. Ludzie będą się skupiać na akcencie, a nie na treściach, jakie przekazuję.

 

 

Powiedziałaś kiedyś, że Warmiacy zostali pozbawieni korzeni. Jak to rozumiesz, co miałaś na myśli?

Powiedziałam, że próbowano nas pozbawić korzeni, ale one przecież są w nas i w tej ziemi, wrośnięte. Byliśmy z zespołem w Stanach Zjednoczonych, śpiewaliśmy piosenkę „Olsztyn kocham”…

 

… „moją małą Amerykę”…

Wiesz, ile ludzi płakało przy tej piosence? Ona nie tylko jest wzruszająca i liryczna, nie tylko opowiada o miłości do tego miasta, ale mówi o różnych nacjach, tych wszystkich, których tu zasiedlano, a prawdziwi Mazurzy i Warmiacy albo musieli stąd uciekać, albo ich stąd wysiedlano. To stąd Olsztyn nazywany jest małą Ameryką, bo mieszka tu tak wiele narodowości i to jest bardzo twórcze; tak rodzi się wielka kulturowość tych ziem.

 

 

Masz na Warmii swoje ukochane miejsca?

To są właśnie Naterki, to Sząbruk. Nie ma już domu, w którym urodziła się moja mama, ale pamiętam, że jak jeździłam z nią na grzyby, to istniały jeszcze fundamenty tego domu.

 

 

Wróćmy do Twojego domu rodzinnego. Pamiętasz swoje babcie?

Matka mojego ojca zmarła, gdy miał 4 miesiące, więc nawet on jej nie poznał. Miała na imię Otylia. Ma grób na starym cmentarzu, niedaleko Teatru im. Jaracza, przy ul. 1 Maja. Odwiedzamy go. W Sząbruku są też groby mojej babci ze strony mamy i dziadka ze strony taty. Leży tam też mój wujek, który się zabił na motorze, gdy miał 20 lat. Byłam wtedy dzieckiem. Na wakacje zawsze jeździłam do Sząbruka i do Stawigudy.

 

Chcę dojść do tego, skąd muzyka się wzięła w Twoim życiu.

Z krwi się wzięła. Muzykę mam we krwi. Cała rodzina jest muzykalna, wszyscy mają dobry słuch. Rodzice pięknie śpiewali. Moje siostry również, brat gra trochę na gitarze. Jedna z sióstr przez 10 lat śpiewała w chórze Belcanto. Muzyka była w naszej rodzinie czymś naturalnym, jak oddychanie. Na Boże Narodzenie śpiewaliśmy kolędy na głosy. Kiedy byłam w piątej klasie szkoły podstawowej, pan Mirek, nauczyciel, fizyki i chemii, której nawiasem mówiąc bardzo się bałam, wpadł na pomysł, żeby założyć szkolny zespół muzyczny. Miał dwóch chłopaków, bardzo dobrych gitarzystów i szukał dziewczynek do śpiewu. Ogłosił przesłuchania, przyszło trochę dziewczynek, ja też się skusiłam. Wybrał kilka w tym mnie „Ty, ty i ty. Widzę was jutro o 18 na próbie” – usłyszałyśmy. Byłam tak wychowana, że kiedy dorośli mówią, to się nie dyskutuje. Nie dyskutowałam więc z poleceniem nauczyciela, poszłam na próbę i zaczęłam śpiewać.

 

 

I tak się zaczęło?

Tak w to śpiewanie weszłam, że chciałam iść do szkoły muzycznej. „Nie stać nas” – powiedziała mama. Jak nas nie stać, to nie, przyjęłam do wiadomości. Ale potem dowiedziałam się, że na szkołę muzyczną nie trzeba żadnych pieniędzy, wystarczy napisać podanie, szkoła zwolni ze wszystkich opłat, a instrument pożyczy. I tak dostałam się do szkoły muzycznej. Flet pożyczono, a na grę na pianinie chodziło się do szkoły, brało się kluczyk do sali 23 i można było ćwiczyć.

Miałam już chłopaka i ciągnęłam dwie szkoły, prawie w ogóle nie mając czasu dla siebie, dla chłopaka. Na studiach więc wybrałam wychowanie muzyczne, bo zorientowałam się, że na tym kierunku jest wiele przedmiotów, które już miałam w szkole muzycznej i które nawet prowadzili ci sami nauczyciele. I wtedy ze szkoły muzycznej postanowiłam zrezygnować. Mój nauczyciel gry na flecie był zrozpaczony, że odchodzę. Byłam jedyną uczennicą która na pierwszej lekcji po prostu wzięła instrument i wydała czysty dźwięk. „Grałaś już” – powiedział. A ja, że nie, że pierwszy raz. Intuicyjnie wiedziałam, jak wdmuchać powietrze do fletu. No więc nauczyciel przyszedł prosić mamę, żeby przemówiła mi do rozumu i żebym została w szkole muzycznej. „Szkoda talentu” – załamywał ręce. Patrzyłam na mamę, ale jej było to doskonale obojętne. Nie wiem nawet, czy ona wiedziała, że ja chodzę do szkoły muzycznej. W domu było pięcioro dzieci i miała co robić, poza tym, to nie ona mnie do tych szkół posyłała, sama poszłam. Wiedziałam, że nie będzie próbować mi przemawiać do rozumu. Tylko szkoda mi było profesora. Myślałam: „Biedaku, nikt ci tego nie powie. Ja też nie”.

Nie planowałam, że śpiewanie to będzie mój zawód, że będę się tym zajmować. Ale zawsze wiedziałam że uwielbiam być w świecie muzyki. W domu mieliśmy tylko radio, nie była adaptera. Ale obok, przy ul. Pieniężnego był sklep z upominkami; mieli tam adapter Bambino i sprzedawano pocztówki dźwiękowe. Wracając ze szkoły, potrafiłam i dwie godziny stać w tym sklepie i słuchać, a ekspedientka zmieniała płyty. Uwielbiałam Szczepanika.

 

Też miałam pocztówkę dźwiękową z jego piosenką „Spal żółte kalendarze”.

Oj, piosenka „Żółte kalendarze” to był mój pierwszy sukces artystyczny na festiwalu piosenki kolonijnej. Zdałam wtedy do trzeciej klasy szkoły podstawowej. Dom Książki wysyłał dzieci pracowników na kolonie w jedno miejsce. To było w Księżomierzu, Lubelszczyzna. Tam zaśpiewałam tę piosenkę i zajęłam pierwsze miejsce.

 

W 1983 roku wygrałaś w Olsztynie Spotkania Zamkowe Śpiewajmy Poezję.

 

Dostałam Grand Prix festiwalu. Zaśpiewałam dwie piosenki Jacka Kaczmarskiego, „Powrót” i „Bal u Pana Boga”. Byłam wtedy zafascynowana Jackiem Kaczmarskim, który przyjeżdżał do Olsztyna z Przemkiem Gintrowskim i Zbyszkiem Łapińskim i na Spotkaniach Zamkowych niejednokrotnie występowali jako gwiazdorzy. Pamiętam wtedy, jak Boguś w Sobczuk, który miał zapowiedzieć mój występ, powiedział mi, że jeżeli wypowie nazwisko Kaczmarskiego, to będę stracona i nikt z jury nie weźmie mnie pod uwagę, bo Kaczmarski wtedy cały czas był na cenzurowanym, trwał stan wojenny. Kiedy więc mnie zapowiadał, powiedział, że zaśpiewam dwie piosenki nieznanego, znanego nam wszystkim poety. Wszyscy wiedzieli o kogo chodzi, ale nazwisko Kaczmarski nie padło. Władza zresztą traktowała te Spotkania Zamkowe jako rodzaj wentylu bezpieczeństwa: do Olsztyna przyjeżdża mało ludzi, słuchają tylko miejscowi, niech się wykrzyczą, szerzej to nie pójdzie, bo ani telewizja wtedy tego nie rejestrowała, ani medialnie to nie szło daleko.

 

 

Jeszcze nie zapytałam o to, jak trafiłaś do tego legendarnego zespołu Niebo.

Stefan mnie wyhaczył, jak przyszłam na studia. Widział mnie już wcześniej, jak śpiewałam. Zaproponował, czy bym nie chciała być w Niebie.

 

 

Kto by nie chciał być w niebie! (śmiech).

Zgodziłam się, bo przecież każdy chciałby być w niebie (śmiech). To była końcówka lat 70. i Niebo już istniało jako filozofia życia, tak bym to określiła. Czułam się dorosła: byłam na studiach, miałam chłopaka Marka, który został potem moim mężem i byłam zaszczycona, że Stefan Brzozowski złożył mi taką propozycję. Zachwycały mnie piosenki piosenkami Nieba. Teksty pisał Jurek Ignaciuk, to były przepiękne wiersze, które śpiewała Teresa Skomra, ówczesna wokalistka Nieba. A potem ja je śpiewałam.

 

 

Szkoda, że nie ma żadnych nagrań z tego okresu.

Może są jakieś chałupnicze. Wiesz, wtedy nikt o tym nie myślał. Pamiętam, jak raz dostałam nagrodę na targach estradowych. Nagrodą była rejestracja półgodzinnego programu telewizyjnego w Jedynce. Wtedy Jedynka była mega ważnym programem telewizyjnym, bo prócz niej, była tylko Dwójka. Przyjechała do mnie ekipa z reżyserem, z telewizji z Warszawy, nakręcić program „Taniec życia” z obrazami mojego Marka, inspirowanymi Munkiem. Te obrazy, a było ich 11, stanowiły scenografię do moich piosenek. Powstał bardzo piękny program. Dzisiaj już byśmy tego nie zrobili. Każdy by najpierw pytał: za ile? A wtedy nikt o to nie zapytał. Nawet nie pamiętam, czy w ogóle dostałam za to jakieś pieniądze, czy dostał je ktoś z muzyków. Nikt nie zadawał takich pytań. Był program do zrobienia, to się robiło. To był inny świat i inny czas. Wyobraź sobie, w swojej naiwności pojechałam do Warszawy i zwróciłam się z prośbą do Zbyszka Łapińskiego, pianisty, który grał z Jackiem Kaczmarskim i Przemkiem Gintrowskim, czy by mi nie skomponował kilka piosenek do „Tańca życia”. Skomponował 8 utworów, czyli większość. Nie zapytał, czy mu za to zapłacę, ani ile. A ja mu nie zapłaciłam, bo nie miałam pieniędzy. Po latach powiedział mi: „Zgodziłem się, bo byłaś pierwszą osobą, która się do mnie zwróciła jako do kompozytora, a nie do akompaniatora”. Czuł się kompozytorem, ale nikt w nim kompozytora nie dostrzegał. Ja dostrzegłam. I to było dla niego ważne. Wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale tak mnie poprowadziła moja intuicja.

 

O tym, jak znalazłaś się w Czerwonym Tulipanie, opowiedziała nam Ewa Cichocka.

To było zaraz po tym jak wygrałam Spotkania Zamkowe.

 

Ewa opowiadała, że kiedy jechała ze Stefanem Brzozowskim na spotkanie z tobą, żeby ci złożyć tę propozycję, to jechała z drżeniem, bo byłaś już gwiazdą, wielką artystką.

Nie byłam żadną wielką artystką i nadal nią nie jestem.

 

Oczywiście, a wszyscy, którzy tak o Tobie mówią, to kłamią.

(Śmiech). Śpiewam już tyle lat. I nikt mnie śpiewania nie uczył. Na studiach miałam przedmiot emisja głosu, prowadziła go przemiła pani Elżbieta Dudziuk i musiałam go zaliczyć, ale nikt nigdy nie uczył mnie śpiewania. Śpiewam tak, jak czuję, szczerze, ze swojego wnętrza.

 

Stanowicie z Ewą kobiecą siłę w zespole, ale jesteście jak dwa bieguny. Ewa – ekstrawertyczka, ty introwertyczka. Potrzebowałyście czasu, aby się dotrzeć?

Już na początku popełniłam podstawowy błąd porównywania się do innych kobiet, zawsze na swoją niekorzyść: „Ona jest ładniejsza, jest szczuplejsza ode mnie, jest taka czy owaka”. Stąd też na początku w zespole czułam się szarą myszą przy kolorowej Ewie , która była taką super laseczką. Lata rozmów między nami przyniosły to, że się nawzajem od siebie uczyłyśmy różnych rzeczy. Dziś mogę powiedzieć, że my w gruncie rzeczy, w pewnym sensie jesteśmy do siebie podobne, jeśli chodzi o wrażliwość. Podobnie reagujemy na sztukę, na filmy, książki, wydarzenia. Identycznie na krzywdę ludzką. Tylko mamy inny rodzaj ekspresji. Inaczej się wypowiadamy, inaczej pokazujemy swoje emocje. Ewa stara się je prześmiewać, ale wiem, że ona też ma oczy w mokrym miejscu i potrafi się rozpłakać w każdym momencie swojego życia, bo wszystko ją wzrusza. Poznałam jej delikatną, kruchą stronę. Jak ktoś prosi o dwa złote, to ona pierwsza wyciąga portfel. Jak jednej z kobiet na jakimś festiwalu spodobały się Ewy buty, a było to w czasach, kiedy nie można było wejść do sklepu i kupić sobie, co się komu podobało, tylko trzeba było kombinować, to Ewa zdjęła swoje buty i jej oddała. Kiedy Marysia Czubaszek powiedziała Ewie: „Fajną masz torbę”, to ona wysypała wszystkie rzecz z tej torby, załadowała je w reklamówkę i powiedziała: „Już mi się znudziła” i oddała ją Marysi. Taka to jest osoba.

 

Jak przeżyliście pandemię? Nie było występów na żywo, ale wiem, że nagrywaliście koncerty dla publiczności.

Tak robiliśmy, ale wiesz, jak się dziwnie gra bez publiczności? Rozpsuci aplauzem, a tu nagle zero reakcji, cisza. Nie ma się od czego odbić. To było trudne, bo nie wiadomo, czy dobrze, czy fajnie, czy podziałało. To mnie rozwalało. Poza tym, jak nie ma koncertu, to nie zarabiamy. A moja emerytura wynosiła wtedy 1250 złotych. Jak popłaciłam rachunki, to na życie zostawało 300 złotych. I nagle przyjaciele zaczęli mi podtykać pieniądze. Ale nie tak wprost. Na przykład moja koleżanka jeszcze z liceum, dzwoni przed Bożym Narodzeniem i mówi: „Wiesz zrobiłam smalec domowy”. A ona wie że ja lubię. „Więc ja ci bym podrzuciła słoiczek” – zapowiedziała. Baliśmy się wtedy kontaktować ze sobą, bo nie wiedzieliśmy, na czym ta pandemia polega. Podjechała pod mój dom, ja zeszłam, ona wystawiła papierową kolorową torebeczkę z gwiazdkami i bombkami i postawiła na schodkach, pomachałyśmy do siebie i pojechała. Przynosze torebkę na górę, do mieszkania, rozpakowuję, różne są łakocie, a między nimi – 500 złotych. Wiedziała, że kiedy mnie zapyta, czy potrzebuję pieniędzy, to ja powiem: „Nie, daj spokój, poradzę sobie. Albo: odwiedził mnie zaprzyjaźniony lekarz weterynarii, który przez 14 lat opiekował się naszymi zwierzętami. Wpadł na kawę, pogadaliśmy, wypiliśmy pożegnałam się, wyszedł. I nagle patrzę: zostawił pieniądze. I tak kolejno ludzie zaczęli mi pomagać.

 

Dobro wraca.

Tak chyba jest. Ileż to razy grałam za darmo na różnych wydarzeniach, imprezach. Do dzisiaj nie pytam, za ile gram koncert, bo to jest dla mnie drugorzędna sprawa.

 

 

Co to w ogóle dla ciebie znaczy śpiewać w zespole Czerwony Tulipan?

 

To moje życie, po prostu. Czy jesteśmy na scenie, czy przygotowujemy się na próbę, czy wyjeżdżamy na koncerty, to jesteśmy ze sobą i dużo rozmawiamy. O wszystkim. O tym, co się wydarza, co ma się wydarzyć, co czujemy, co przeżywamy. Kiedyś z Ewą doszłyśmy do wniosku, że najcenniejsze w naszym zawodzie, w tym jeżdżeniu, w śpiewaniu, byciu z ludźmi jest to, że ocieramy się o ludzi wyjątkowych, wybitnych. Naprawdę mam zaszczyt znać ludzi takich, których nigdy bym nie spotkała, nie będąc w tym miejscu, w którym jestem. To jest dla mnie najcenniejsze. To, że moim kumplem jest Krzysiek Daukszewicz, że mamy w Otwocku zaprzyjaźniony dom państwa Bokunów, którzy stworzyli piwniczkę i zapraszają różnych artystów. Tam poznałam Wojciech Siemiona, Krysię Sienkiewicz, Sławę Przybylską. Byli dla mnie wielkimi artystami, gdy byłam młodą dziewczyną, a potem zostaliśmy kolegami. Sława Przybylska zaprosiła nas na swój benefit 60-lecia pracy artystycznej. – Tylko nie śpiewaj „Pamiętam, była jesień” – powiedziała mi. Zaśpiewałam „Już nigdy”, „Miłość w Portofino” i stary romans, którego tytułu nie pamiętam. Ale powiedziałam o Bokunach, bo przypomniała mi się taka sytuacja: siedzą w salonie Teresa Lipowska, Krysia Sienkiewicz i Irenka Karel, we trzy obok siebie i rozmawiają. – Zobacz – zwróciłam się do Ewy. – Trzy główne gwiazdy filmu „Rzeczpospolita babska”, który oglądałyśmy jako dzieci, a teraz to nasze koleżanki. Tak nam się życie potoczyło i to jest w tym zawodzie fajne, że człowiek ociera się o ikony.

 

Same również stałyście się ikonami. W tym roku Czerwony Tulipan został odznaczony orderem Gloria Artis. Co to dla Ciebie znaczy mieć za sobą 40 lat na scenie? Traktujesz to jako rodzaj służby artystycznej, kulturalnej, dla Olsztyna?

 

Myślę, że to jest rodzaj służby. Podczas naszego jubileuszowego koncertu zaśpiewaliśmy piosenkę, w której są takie słowa: „Postarzało nam się życie, pozmieniały miejsca” i że nie pomoże na to nawet tran, lecz pięknym wciąż jest świat. I tak właśnie myślę: postarzeliśmy się, ale przecież nadal potrafimy się zachwycać życiem. Starszy wiek traktuję jako przywilej.

 

 

Stałaś wtedy na scenie w pięknej zielonej sukience i co sobie myślałaś? Ile to się wydarzyło przez te 40 lat?

 

40 lat nie ma takiego znaczenia, jak to, że przyjechali na ten koncert nasi przyjaciele. Grupa MoCarta, Czyści jak Łza, ludzie tak nam bliscy. Na próbie się wydurniamy, wspominamy, rozmawiamy i to wszystko tak się przeplata, tworząc nadzwyczajną atmosferę. I ta atmosfera jest dla mnie ważna. A to, że minęło już 40 lat, to tak przy okazji; to dobry powód, żebyśmy się spotkali, bo każdy powód jest dobry, żeby ze sobą pobyć. Traktuję to jako prezent.

 

 

W czasie swojej kariery dostałaś mnóstwo różnych nagród. Jest taka, która ma dla ciebie szczególne?

Nie. Dla mnie nagrodą jest to, że po koncercie ktoś podchodzi do mnie i dziękuję mi za piosenkę i ma łzy w oczach. Raz młody chłopak podziękował za koncert i zapytał: „Czy ja mogę się do Pani przytulić”? To jest nagroda. Kiedy Stefan na koniec koncertu pyta publiczność, co mamy zaśpiewać na bis i słyszę, jak publiczność krzyczy „Sarajewo”, to wtedy mam poczucie, że to co robię, ma sens. Bardzo lubię poruszać w człowieku tę czułą strunę, żeby ona w nim zarezonowała, a im dłużej będzie rezonowała, im mocniej, tym lepiej. Nawet źli ludzie ją mają, ale tak schowaną, że myślą, że jej nie ma. A to nieprawda. Raz byłam w szpitalu, w odwiedzinach i podeszła do mnie jedna z pacjentek, młoda kobieta. Powiedziała: „Uratowała mi pani życie piosenką „Jedyne co mam”. To jest dla mnie nagroda.

 

Nasze rozmówczynie zawsze pytamy o baby pruskie. Wiesz coś na ten temat?

Wiem, jak wyglądają. Mówi się, że te baby to w rzeczywistości chłopy. Ale czy to ma znaczenie? Na pewno mają związek z tą ziemią. Podoba mi się, że stały się znakiem rozpoznawczym Olsztyna.

 

 

Co byś dzisiaj powiedziała tej dziewczynce z Sząbruka, rudej, wyśmiewanej przez rówieśników?

Chyba tylko jedno: „Rude włosy są naprawdę piękne. Bądź z nich dumna. Jesteś inna i to jest cudowne, bo każdy jest inny”.

 

 

rozmawiała: Anita Czupryn

ilustracja: Magda Gach

 

Projekt zrealizowany ze środków Stypendium Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego w kwocie 8000 złotych na stworzenie serii 12 plastyczno-literackich portretów współczesnych kobiet, które swoją działalnością artystyczną, literacką i naukową wzbogacają dziedzictwo kulturowe Warmii i Mazur.