Archiwa tagu: Magda Gach

dr Ewa z Albatrosa

dr nauk weterynaryjnych, specjalistka chorób zwierząt nieudomowionych, założycielka Albatrosa – Ośrodka Rehabilitacji Ptaków Dzikich w Bukwałdzie

 

Tam gdzie puszczyki spały na karniszach

rozmawia: Anita Czupryn
ilustracja: Magda Gach (użyte narzędzia: ołówki, digital painting)

Jeździła garbusem po glinie, spała z dzikami w łóżku, a puszczyki siadały na karniszach – takie były początki. Ktoś mógłby powiedzieć, że to nie jest miejsce do życia. Ale ona tu właśnie żyje. Ewa Rumińska z Bukwałdu zawsze wiedziała, że chce pracować z dzikimi zwierzętami.

 

Urodziłaś się na Warmii?

Nie. Do Olsztyna przyjechałam na studia, na weterynarię. Wcześniej myślałam, że będę studiować na Akademii Sztuk Pięknych. Wygrała moja ukochana biologia.

 

Skąd się wzięło u Ciebie zainteresowanie biologią?

Z kosmosu? Z genów? Skądś się to bierze. Nie po rodzicach, bo nie mieli nic wspólnego z tą dziedziną. Mieszkaliśmy w Płocku, w bloku z wielkiej płyty, mama była polonistką, tata inżynierem. Jak byłam mała, zwierząt w domu nie było. Tłumaczono mi, że nie można ich brać do bloku, bo to nie są dla nich dobre warunki. Może i tak. Później odkryłam, że to nie do końca prawda. W każdym razie w Płocku wszystkie osiedlowe psy były moje, nawet te z zaawansowanym świerzbowcem. Wciągały mnie też filmy przyrodnicze. W liceum moją wychowawczynią była chemiczka. Jej mąż studiował w Olsztynie, mówiła, że Kortowo to cudowne miejsce: lasy, jeziora, jednym słowem pięknie. Zapaliła mi się w głowie lampka: chcę do lasu. I faktycznie, kiedy przyjechałam do Olsztyna, do Kortowa, wówczas jeszcze do Akademii Rolniczo-Technicznej, zaczęłam sprawdzać kierunki biologiczne. Potem pojawiła się myśl, że może medycyna. To był 1992 rok. Pamiętam, że do Olsztyna przywiózł mnie tata. Chodziłam po różnych wydziałach, patrzyłam, co i gdzie. Wybrałam trudny kierunek: medycynę weterynaryjną. Wróciłam do ojca, do samochodu, i mówię, że złożyłam na weterynarię. „To będziesz krowom w tyłkach grzebać” – zażartował. Ale czułam, że mam wsparcie. Naprawdę. Moi rodzice zawsze mnie wspierali. Pamiętam, że już jako dziecko, w podstawówce, fascynowałam się botaniką. Miałam wszystkie książki o botanice, jakie tylko chciałam. Nawet te, które trudno było zdobyć. Mama z podziemi zdobyła mi Szwejkowskiego. Czytałam go w piątej klasie; to była moja ulubiona lektura. Potem przeskoczyłam na zoologię, dzięki mojej nauczycielce biologii z podstawówki. I już tak zostało. Trafiłam na weterynarię. Studia skończyłam w 1998 roku. Doktorat robiłam już na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim.

 

Jaki był Olsztyn, kiedy zaczynałaś studiowanie, w 1992 roku?

Dla mnie super. Przed budynkiem weterynarii chodziły krowy i owce. Stary chodnik ze szpalerem żywopłotów, którym szło się na górkę. Nasz wydział był oddzielony od reszty kampusu; mieliśmy łąki, pastwiska, zwierzęta. To było naprawdę fajne. Teraz wszystko jest zabudowane. Jasne, nowoczesne, budynki, ale to już nie to.

Niedługo minie 30 lat, odkąd mieszkasz na Warmii. Czujesz, że jesteś stąd?

Ja tu wrosłam. Tak, jak się zapuszcza się korzenie, czy różne macki w glebę. Tu urodziłam dzieci, zbudowałam im dom.

 

Jak powstał ośrodek w Bukwałdzie?

Po obronie doktoratu mieszkałam jeszcze w Olsztynie, w kawalerce, którą kupili mi rodzice. 23,7 m², ale wysokie, prawie 3 metry. Mieszkałam z moją córką Natalią, dwoma psami, trzema kotami i całym stadem ptaków. Ptaków było bardzo dużo i była duża rotacja, bo prócz dzikich ptaków, miałam też papugi, kanarki i przeróżne inne stworzenia. Przez dwa lata, na toaletce po mojej babci mieszkał nawet trzmielojad. Paki trafiały do mnie, bo były chore. Na uczelni nie było dla nich miejsca, więc kiedy potrzebowały intensywnej opieki, zabierałam je do domu. Pamiętam, gniazda sikorek wisiały w mieszkaniu, w różnych dziwnych miejscach. Na przykład w koszyczkach na kaloryferach. Pracując na uczelni, myślałam o otwarciu Ośrodka Rehabilitacji Dzikich Ptaków, ponieważ ptaki cały czas były ze mną. Przez całe studia i większość studiów doktoranckich siedziałam głównie w lesie. Doktorat robiłam z chorób ptaków, konkretnie z immunologii.

 

Dlaczego właśnie ptaki?

Zawsze się pojawia to pytanie. Po prostu taką drogę zawodową obrałam. Kiedy człowiek zaczyna się specjalizować w weterynarii, nie jest w stanie zajmować się wszystkim. Trzeba wybrać. U mnie padło na ptaki. Ale, jak wspomniałam, od dziecka fascynują mnie wszystkie zwierzęta. Nie czuję się ornitolożką, choć całe życie zgłębiam ornitologię. Jestem raczej awiopatologiem. Ale kiedy pracuje się z dzikimi ptakami, chcąc nie chcąc, ma się do czynienia z ogromną liczbą gatunków. I kiedy trzeba je leczyć i rehabilitować, trzeba też poznać ich biologię, wiedzieć, co jedzą, jak żyją, jakie mają potrzeby. Trzeba stworzyć im warunki jak najbliższe naturze, by mogły dojść do siebie.

 

Zauważasz to, że w ostatnich latach zmniejszyła się populacja ptaków? Że brakuje różnorodności gatunków, jak to było 20 lat temu?

W Olsztynie poległo mnóstwo starych drzew i to jest pierwsza przyczyna, która wpływa na populację ptaków. Na terenach zielonych gdzie nie ma starych drzew, niektóre gatunki po prostu nie będą funkcjonować. Duże drzewa to ekosystem sam w sobie.

 

Jakie gatunki nie przetrwają bez starych drzew?

Choćby dzięcioły. A to właśnie one warunkują obecność wielu specyficznych gatunków. Olsztyn dosyć mocno się zabetonował.

 

Mówią: miasto-ogród.

Oczywiście, kwiatki rosną, ale ogród może być różny. Jeden będzie pełen starych drzew, a inny wysypany białymi kamyczkami, z rzędami tulipanów. Wszystko zależy od tego, co kto rozumie przez słowo „ogród”. Olsztyn wygląda dziś pięknie. Niektóre tereny zostały naprawdę fajnie zagospodarowane. Tylko że takie zagospodarowanie nie zawsze oznacza korzyści dla zwierząt. Jeśli chodzi o ptaki, to chaszczowiska, które były kiedyś za pocztą, tam, gdzie dziś jest Park Centralny, były dla nich lepszym schronieniem. Podobnie jest z Kortowem. Weterynaria, którą zaczynałam, i Kortowo, które pamiętam z tamtego czasu, to było zupełnie inne miejsce. Górka kortowska, tam gdzie teraz jest centrum konferencyjne, to były łąki z pasącymi się krowami.

 

Wróćmy do powstania ośrodka.

 

Uczelnia tego nie zrobiła, więc stwierdziłam, że sama go założę. Kto, jak nie ja? To zdanie stało się hasłem naszej ptasiej straży: Jak nie my, to kto.

 

Jak trafiłaś na Bukwałd?

Naturalnie to wyszło. Znajomy szukał wtedy jakiegoś miejsca dla siebie. Obok mieszka dziewczyna, która też pracuje na uczelni i powiedziała mu o tej działce: dom nie nadawał się do zamieszkania, stodoła – ruina. Wszystko, co dziś tu stoi, to są już nowe budynki. Stare siedlisko się rozsypywało. Krystian stwierdził, że to miejsce nie spełnia jego wymagań, ale wiedząc, że ja też szukam czegoś dla siebie, powiedział mi o tym. Przyjechałam i się zakochałam. Przez pół roku przyjeżdżałam do Bukwałdu, spotykałam się z właścicielami. To byli bardzo starzy Warmiacy, świętej pamięci, już nie żyją. Dostali tę ziemię od Niemki, która została tu po wojnie. Opiekowali się nią. Jej ostatnim życzeniem było umrzeć w Niemczech. Kupili jej bilet, umożliwili tę podróż, a ona w zamian przepisała im gospodarstwo. Od tamtej pory przez ponad 30 lat nikt tu nie mieszkał. Wielu ludzi chciało to miejsce kupić, ale oni nie chcieli sprzedać.

 

Dlaczego sprzedali Tobie?

Tak naprawdę to mojej córce. Ja bym nic nie ugrała, ale przyjeżdżałam z Natalią. Miała wtedy roczek, była blond słodziakiem. Pokochali ją. No i sprzedali tę działkę. Był 2001 rok. Wymyśliłam sobie, że to siedlisko kupię za moją kawalerkę w Olsztynie, że ją sprzedam i to spokojnie wystarczy. Kiedy usłyszeli o tym moi rodzice, byli u mnie na drugi dzień. Pojechaliśmy obejrzeć to, co chcę kupić. Dom się sypał, ja robiłam dobrą minę, mówiąc: tu się zrobi, tu się podbije, tu się będzie mieszkać. Wiesz, jak w piosence: tu na razie jest ściernisko, ale będzie San Francisco. Rodzice wrócili do siebie. Na drugi dzień dzwoni do mnie ojciec: „Wiesz co? Ja to bym nawet zainwestował w to siedlisko. Tylko nie sprzedawaj mieszkania.” Byli naprawdę przerażeni. Znali mnie. Wiedzieli, że jestem zdolna sprzedać wszystko i przyjść tu z małym dzieckiem, mieszkać w chacie z cieknącym dachem. Rozpoczęłam remont, żeby chałupa nadawała się do mieszkania, ale to trwało. A ja mam cierpliwość tylko do ptaków, do reszty niekoniecznie. Pamiętam, że wprowadzaliśmy się w Wigilię. Była tylko betonowa wylewka, ale się uparłam: na Wigilię się wprowadzamy i koniec. Stała okrągła, stara koza, wody nie było, braliśmy ze studni. Kiedy rodzice wjeżdżali już na górkę, widziałam światła ich samochodu, to zamiatałam ostatnią kupkę gruzu. Mama weszła, rozłożyła obrus, zawiesiła firanki i takie były nasze pierwsze święta. Był 2002 rok. Czułam super vibe. Potem urodziła się tu dwójka moich kolejnych dzieci. Tak właśnie się zapuszcza korzenie.

 

Słyszałam, że te początki były romantyczne: zwierzęta trzymaliście w domu, spaliście z nimi.

Romantyczne? Powiedzmy, że… intensywne. Puszczyki mieszkały na karniszach, małe sroki wychowywały się w wannie, a człowiek próbował to wszystko ogarnąć. Kiedyś na dwa dni pojechałam na konferencję do Krakowa. Kiedy wróciłam, zastałam coś, czego się nie da opisać. Wszędzie były ścieżki z ptasich odchodów. Pod karniszami Czomolungmy guana, przy każdym meblu błotne kręgi, w kuchni ptasie graffiti. A właśnie wtedy przyjechała do mnie sąsiadka z jakimś znanym aktorem. Chciałam zrobić im kawę. Zaczęłam gorączkowo przykrywać podłogę gazetami. Mina tego gościa – bezcenna. Czegoś takiego w życiu nie widział. Zaproszono go na kawę, a trafił do… ZOO.

Dzika świnia spała z nami w łóżku przez kilka miesięcy. Psy były wściekłe, że zajęła im miejsce. Ale kiedy urosła, zaczęła robić w domu sajgon. Potem zamieszkała pod tarasem, z psami. A po roku, kiedy już poznała dobrze dwa starsze dziki (też lochy) i udało się zbudować dla nich duży wspólny wybieg, w końcu poszła na swoje.

 

Poznałaś tu rdzennych Warmiaków. Jakie wrażenie na tobie zrobili?

Najbardziej zapamiętałam panią Kosecką. Z niezwykłym wprost spokojem opowiadała, co tu się kiedyś działo, a mówiła o rzeczach strasznych: o bolszewikach, o tym, jak ją bili, jak gwałcili. Siedziałam w ich chatce, robiłam coraz większe oczy i patrzyłam na tę kobietę spokojną, rzeczową i słuchałam, jak II wojna światowa tutaj się przewaliła. Mieszkańcy tej ziemi to byli twardzi ludzie. Współcześni są delikatniejsi, bo mogą sobie na to pozwolić. Stać ich na to, bo w rzeczywistości, w której żyjemy, można mieć depresję, można mieć traumy, można być kruchym. Kiedyś nie było takiej możliwości. Mam czasem takie myśli, że dobrze by było mieć depresję. Ale trzeba iść i karmić pisklaki. Bo jak ich nie nakarmisz, to umrą. I wtedy dopiero można dostać depresji.

 

Kiedy się tu wprowadziłaś, jak Cię przyjęli miejscowi?

Cudownie. Naprawdę. Zaproszono mnie do rady sołeckiej. Na początku, kiedy tworzyłam ten ośrodek, nie było żadnych negatywnych reakcji. Protesty pojawiły się, kiedy chciałam założyć filię ośrodka w Brąswałdzie. Zresztą, ostatecznie zrezygnowałam z tego pomysłu i bardzo dobrze. Dziś wiem, że to była słuszna decyzja. A tutaj, w Bukwałdzie mieszka się świetnie. Fajni ludzie, dobry klimat. Od początku współpracuję ze szkołą. Zrealizowaliśmy wiele edukacyjnych projektów. Założyłam m. in. ogród roślin leczniczych; wspólnie z dziećmi z Bukwałdu. To był naprawdę wspaniały projekt.

Ośrodek powstawał powoli, stopniowo. Początkowo miałam około 100 pacjentów rocznie i można było to wszystko ogarnąć, i równolegle pracować jako lekarz weterynarii. Ale z czasem zaczęło tu trafiać dwieście, trzysta ptaków rocznie. Wieść się rozniosła. Koledzy po fachu wiedzieli, że zajmuję się dzikimi ptakami, więc wszystko trafiało do mnie. Na dodatek miałam wizję, że zbawię świat. Jak ktoś zadzwonił, że gdzieś znalazł rannego, potrzebującego pomocy ptaka, natychmiast wsiadałam w auto i jechałam. Jeździłam po całym województwie. Przywoziłam ptaki o pierwszej w nocy, albo o trzeciej nad ranem. Musiałam wszystko ogarnąć: zabiegi, skrzydła, opatrunki, woliery. To było totalne szaleństwo. Po dwóch latach stwierdziłam, że nie dam rady już pracować zawodowo. Nie miałam na to czasu. A przecież to wszystko trzeba było utrzymać. To kosztuje. Poszłam do Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Olsztynie. Pytam: czy można dostać dotację na taką działalność? „A czy pani ma osobowość prawną?” Mam ośrodek. Ale czy ośrodek ma osobowość prawną? Okazało się, że nie. A skoro nie ma, to nie mogę dostać żadnych dotacji. Takie to były historie. W końcu dowiedziałam się, że jedynym rozwiązaniem jest założenie organizacji pozarządowej. I tak zrobiłam. Założyłam fundację. Od początku wszystko było oparte o mój prywatny majątek; tak było łatwiej zarządzać. I to była bardzo dobra decyzja.

 

Pojawili się wolontariusze. Jak to zrobiłaś? Bo nagle z pasjonatki stałaś się też trochę bizneswoman.

Kiedy zakłada się organizację, wszystko zaczyna działać inaczej. Tworzy się inny świat: fundraising, dokumentacja, zespół ludzi, zarządzanie. Fundację założyłam w 2006 roku, w przyszłym roku minie 20 lat. Minęło sporo czasu. Przez te lata realizowałam różne wizje, ale jedna towarzyszyła mi od samego początku: stworzyć profesjonalny ośrodek, który będzie w stanie obsłużyć wszystkie zwierzęta zgłaszane do nas. Przede wszystkim z Warmii, ale nie tylko. Również z Mazur, bo tam wciąż jest bardzo mało podobnych miejsc. Północny wschód województwa to w ogóle czarna dziura, jeśli chodzi o opiekę nad dzikimi zwierzętami. Nie wiadomo, gdzie kierować ptaki. W Wigierskim Parku Narodowym jest mały ośrodek, ale to już województwo podlaskie. U nas pustka. I dlatego wszystko spływa do mojego ośrodka. Leczyć je i wypuszczać – taki jest cel. Ale od początku miałam wizję, żeby działać z rozmachem. Organizowałam spotkania dla ośrodków z Warmii i Mazur, potem zorganizowałam pierwszą w Polsce międzynarodową konferencję z dziedziny wildlife rehabilitation. Chciałam sięgać po unijne środki. Pierwsze spotkanie zorganizowałam razem z Marysią Mellin – ówczesnym Wojewódzkim Konserwatorem Przyrody w Olsztynie, nie było jeszcze wtedy RDOŚ-ów. Ludzie prowadzący ośrodki rehabilitacji zwierząt z całego regionu, którzy nigdy wcześniej się nie spotkali, nagle odkryli, że mają wspólne problemy i podobną codzienność. Rzuciłam pomysł: napiszę projekt. Był konkurs na tego typu działania i chciałam zaprosić do współpracy ośrodki z Warmii, Mazur i Podlasia. Marzyłam o stworzeniu sieci, programu edukacyjnego, wspólnego systemu finansowania, sprzętu, wsparcia. To było bardzo dobre, budujące spotkanie. Pamiętam, jak skończyliśmy podszedł do mnie szpakowaty pan, cały czas wcześniej milczący, trochę wyglądał jak ojciec chrzestny. Uśmiechnął się i powiedział: „Pani Ewo, może pani na mnie liczyć.” Śmiałam się wtedy, ale kolejne spotkania odbywały się już u niego, w Dębinach koło Ornety, gdzie miał ośrodek rehabilitacji i planował założyć zoo. Dziś już ten ośrodek nie istnieje, ale przez długie lata właśnie tam się spotykaliśmy.

 

Zarażałaś ludzi swoim entuzjazmem.

Ta wizja aż się prosiła, żeby ją zrealizować. A mnie się chciało. Byłam młoda, miałam wrażenie, że świat jest do zbawienia, a wszystkie ptaki do wyleczenia. Organizowanie transportu, tworzenie sieci wolontariuszy, ogarnianie logistyki – tego było naprawdę dużo. Złożyłam pierwszy projekt; sam proces jego merytorycznej oceny trwał ponad rok. Już byliśmy na trzecim etapie, już wszystko wskazywało, że się uda i… nie dostaliśmy dofinansowania. Skrzydła trochę opadły. Ale mnie trudno zniechęcić. Ja mam odwrotnie. Jak coś nie wychodzi, to ja się jeszcze bardziej nakręcam.

 

O jakie dofinansowanie wtedy walczyłaś?

O kilka milionów złotych. Pamiętam, jak na pierwszym etapie oceny kobieta z komisji patrzy na mnie i mówi: „Wie pani co, ja nie wiem, co z tym projektem zrobić. To jest jakby dziesięć projektów w jednym.” A ja jej odpowiadam: „Bo taka jest jego misja: ratowanie ptaków wspólnie, przez współpracę ośrodków.” Patrzyli na mnie trochę jak na kosmitkę. Pamiętam szkolenie wśród doświadczonych działaczy organizacji przyrodniczych. Siedziała tam „stara gwardia”, ja przychodzę cała w euforii i mówię: „Zakładamy Ekologiczne Forum Organizacji Pozarządowych, będziemy działać razem!” Patrzyli i mówili: „Tak, dziecko, działaj, działaj… Oczywiście raczej ci się nie uda, ale próbuj.” Nie byli złośliwi, po prostu widzieli już dużo. I mieli rację; z czasem człowiek uczy się mierzyć zamiary podłóg sił. Zatem drugi projekt już okroiłam. Jak się chce robić wielkie rzeczy trzyosobowym zespołem, to życie szybko człowieka przytemperuje. Sezon zaczyna się wiosną i trwa do końca września. Można powiedzieć: lato ma się wycięte z życiorysu.

 

A kiedy urlop?

Zimą. Teraz mam już zespół, mogę kogoś zostawić, choćby na chwilę. Ale jestem jedyną lekarką weterynarii na miejscu. Na szczęście mam świetny układ z koleżanką, która kiedyś tu pracowała, a teraz ma swoją własną prężną działalność. Jak potrzebuję pomocy, ona zawsze jest blisko. Mam też znajomych lekarzy weterynarii prowadzących swoje praktyki w Olsztynie, z którymi studiowałam, a którzy nigdy nie odmawiają pomocy. Zatrudniałam innych lekarzy, kiedy były na to środki. Niestety ośrodek nie ma stałego finansowania. Wszystko to, co mamy, to jest to, co uda się na bieżąco wypracować.

 

 

Jak teraz wygląda sytuacja finansowa? Jakie projekty realizujecie, na jakim jesteście etapie?

Jesteśmy na etapie przejściowym. Jeszcze mocno zależymy od grantów, wciąż regularnie piszę wnioski, ale intensywnie rozwijamy fundraising. To ciągła czujność: negocjujemy warunki współpracy z gminami, staramy się pozyskiwać partnerów i darczyńców, systematycznie pokazujemy światu ile się u nas dzieje. W tym roku zarejestrowaliśmy przedsiębiorstwo społeczne. Chcemy mocno postawić na edukację. Przez dziesięć lat, po tym pierwszym, nieudanym podejściu do dużego projektu unijnego, działaliśmy dzięki małym grantom. Rozbudowywaliśmy szpital, krok po kroku remontowaliśmy stodołę. Złożyłam kolejny projekt, okrojony, obejmujący jedno województwo, bardziej realny, chociaż wciąż bardzo ambitny. Udało się. Do projektu weszło siedem ośrodków. Kupiliśmy sprzęt, mieliśmy pieniądze na opiekę weterynaryjną, zorganizowaliśmy dwie międzynarodowe konferencje w Olsztynie. Zresztą wszystkie cztery konferencje, które dotąd zorganizowałam w temacie rehabilitacji dzikich zwierząt, odbyły się w Olsztynie, na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim. Doradzano mi: „Zrób to w Warszawie, będzie łatwiej, większy prestiż.” A ja się uparłam: „Czy Olsztyn jest gorszy?” Nie. Niech przyjadą tutaj. Bo tu jest po prostu ładniej, a poza tym, to w końcu moja uczelnia.

 

I przyjechali. Jakie były reakcje?

Na pierwszą konferencję zaprosiłam ludzi ze Stanów Zjednoczonych, z Wildlife Center of Virginia. Ich ośrodek istniał wtedy od 30 lat. Pamiętam wystąpienie Eda Clarka; opowiadał o budżetach liczonych w milionach dolarów, i o fundraisingu na najwyższym poziomie. Prowadzić ośrodek w Stanach to zupełnie inna bajka. Kiedy zaczynałam się uczyć fundraisingu, pojechałam do San Diego, na międzynarodową konferencję. Chciałam się nauczyć, jak to się robi. Tam poziom świadomości filantropijnej jest o kilka galaktyk wyżej niż u nas. My wciąż uczymy się fundraisingu. I u nas nie ma, póki co, czegoś takiego jak stabilność. Nie mamy finansowania państwowego, więc cały czas toczy się walka o przetrwanie. W tym roku zatrudniłam kilka osób i to oznacza jedno: trzeba codziennie myśleć, skąd zdobyć pieniądze na pensje, bo to są normalne etaty. Osobna historia jest z wolontariuszami. Są wspaniali, ale taki ośrodek nie może działać wyłącznie na wolontariacie. To praca siedem dni w tygodniu. Nie ma mowy o tym, że ktoś dziś nie przyjdzie, bo mu się nie chce, albo nie może. Tu są ptaki, które trzeba nakarmić, opatrzyć, uratować. Dlatego chcemy rozwinąć też działalność gospodarczą. Planujemy stworzyć herbaciarnię, miejsce wokółedukacyjne, sklepik z gadżetami. Wszystko to, czego ludzie potrzebują, kiedy odwiedzają takie miejsce, żeby mogli usiąść, wypić coś ciepłego, zjeść ciastko, kupić pamiątkę i przy okazji dostać garść informacji o ptakach i naszej pracy. Chcemy też, żeby warsztaty były płatne. Tak, żebyśmy mogli utrzymać ludzi, którzy pracują przy ptakach. Bo tej pracy nie da się prowadzić wyłącznie z misji. Potrzebna jest codzienna odpowiedzialność i konkretne środki.

 

Czym się zajmujesz najczęściej? Jakie zabiegi wykonujesz, jakie gatunki tu trafiają?

Najczęściej zabiegi wykonuję u ptaków po urazach, także jeśli chodzi o chirurgię, to głównie zajmuje się ortopedią. Przez te dwadzieścia lat przez mój ośrodek przewinęło się ponad 120 różnych gatunków ptaków. Różnorodność jest ogromna. Bieliki były, są i będą, ale jest też mnóstwo innych: ptaki szponiaste, krukowate, śpiewające. Całe mnóstwo jerzyków, gołębi, łabędzi. Każdego roku przyjmujemy grubo ponad tysiąc pacjentów. Podejrzewam, że w tym roku będzie to nawet około półtora tysiąca.

Skąd ten wzrost? To kwestia cywilizacyjna, czy coś się zmieniło w dostępie do was?

I jedno, i drugie. Po pierwsze, zmieniła się komunikacja; kiedyś trudniej było nas znaleźć, teraz wystarczy wpisać nazwę ośrodka w Google, włączyć nawigację i już. Kiedyś byliśmy trochę ukryci. Mówiono, że ciężko do nas trafić. Dziś jest prościej. Po drugie, ludzie też częściej reagują: przywożą ranne ptaki, pisklęta, które wypadły z gniazd, albo dzwonią. Kiedyś mieliśmy ekipę wyjazdową. Ktoś zostawał na miejscu, a ktoś jechał w teren, odbierał ptaki, interweniował. Ale z czasem ptaków było tak dużo, że trzeba było wybierać: albo jeździmy, albo zajmujemy się tymi, które już u nas są. Wybraliśmy to drugie.

 

I wtedy powstała Ptasia Straż?

Tak. Wpadliśmy na pomysł, żeby stworzyć sieć ludzi, którzy będą reagować w terenie. Zorganizowaliśmy rekrutację, zaprosiliśmy około pięćdziesięciu osób, które wcześniej przywoziły ptaki i zostawiały swoje dane kontaktowe. To było bodaj w 2013 roku. Przeszkoliliśmy ich kompleksowo: anatomia, fizjologia, rozpoznawanie gatunków, psychologia, jak sobie radzić w trudnych sytuacjach, jak interweniować, jak bezpiecznie złapać ptaka. Kupiliśmy im siatki, transportery, wyposażyliśmy ich w legitymacje i wszystko, co potrzebne. I nagle okazało się, że dzięki temu możemy zareagować na niemal każdą interwencję. A to automatycznie przełożyło się na wzrost liczby przyjmowanych ptaków.

 

Ile było interwencji dziennie?

W sezonie nawet pięćdziesiąt. Nie każda wymagała zabrania ptaka do ośrodka, ale nawet dwadzieścia pacjentów dziennie to naprawdę dużo, każdego trzeba zbadać, podać leki, przekazać do odchowu albo zrobić zabieg. I potem zapewnić mu miejsce, pościelić wolierę, zdezynfekować, kupić jedzenie, przygotować wszystko od zera. To nie lecznica, do której ktoś przychodzi ze swoim zwierzakiem, płaci i wychodzi. Tu przywożą ptaka i zostawiają. Rzadko kto zostawia jakieś pieniądze. A my musimy mieć wolierę, ściółkę, jedzenie, czyszczenie, opiekę. A jednocześnie przecież trzeba myśleć o prądzie, księgowości, ZUS-ach, dokumentacji. Pamiętam, jak robiłam specjalizację z chorób zwierząt nieudomowionych i jeździłam na praktyki do azylu ptasiego przy warszawskim ZOO. Sporo się tam nauczyłam. Tylko, że tam wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Pracownica dzwoniła do działu zaopatrzenia: „Poproszę dwadzieścia szczurów, dwa litry świerszczy, twaróg, owoce…”. I to wszystko przyjeżdżało. A jak coś było nie tak, mówiła: „Twaróg kwaśny! Zabierajcie to!” I nie musiała się zastanawiać, kto za to wszystko płaci. Miała pensję, jedzenie było, prąd był, wszystko działało. A u mnie? Wróciłam z tej praktyki i od razu cieknący kran, zepsuty bojler i zero pieniędzy. Kwaśny twaróg? No, błagam.

 

Dlaczego tak dużo w ośrodku bocianów? Nie odlatują na zimę?

Coraz więcej bocianów zostaje. Ktoś kiedyś powiedział, że powinnam się zdecydować, albo azyl, albo ośrodek rehabilitacji. A ja zawsze mówiłam, że chcę jedno i drugie. Dziś coraz bardziej skłaniam się ku temu, żeby z czasem przekształcić to miejsce w azyl. Problem w tym, że nie ma drugiego ośrodka, który przejąłby opiekę nad ptakami z Olsztyna i okolic. A dopóki taki się nie pojawi, nie mogę tego zrobić. Mam już sporo ptaków, które są tu na dożywociu. Od początku nie akceptuję eutanazji z powodów ekonomicznych. Te decyzje są często podejmowane nie dlatego, że ptak cierpi, ale dlatego, że nie ma go jak utrzymać. Taki bocian je pół kilo mięsa dziennie. Miesięcznie w ośrodku zużywamy ponad półtorej tony mięsa. Odbieramy odpady z wylęgarni, martwe pisklęta kur i indyków, i w dużej mierze nimi karmimy bociany i inne ptaki. Ale inne składniki diety naszych pacjentów musimy kupić.

Żeby zapewnić dom niektórym niepełnosprawnym ptakom planujemy rozwinąć współpracę z domami pomocy społecznej, chcemy tam budować woliery i gołębniki, aby starsze osoby mogłyby opiekować się niepełnosprawnymi ptakami. To był mój pomysł od lat, tylko brakowało mi osoby, która zajęłaby się tym od strony psychologicznej. I wtedy pojawiła się dziewczyna psycholożka, która przyjechała do mnie robić badania do pracy doktorskiej. Badała wpływ muzyki na rehabilitację ptaków krukowatych. Dogadałyśmy się i wspólnie stworzyłyśmy projekt ornitoterapii. Chodzi o to, żeby ptakom, których nie można wypuścić, dać dom, a jednocześnie dać ludziom – seniorom – coś, co będzie ich cieszyło, wzmacniało, dawało poczucie sensu. Projekt dostał grant, przetestowałyśmy go jako innowację społeczną. Teraz jesteśmy na etapie przygotowywania realizacji.

 

Czujesz, że przejęłaś pałeczkę od miejscowych, bo żyjąc tu, trzeba być twardą, radzić sobie, współistnieć z tym miejscem?

Czuję raczej więź z tą przestrzenią: z przyrodą, z drzewami, ze studnią. Z lipami, które sama posadziłam, kiedy jeszcze nic tu nie było. Sama stworzyłam ten krajobraz. Tu wszystko zostało zbudowane własnymi rękami. Przyszłam tu, żeby ten kawałek ziemi otulić opieką i z nim współistnieć. I dać też szansę innym istotom, by mogły tu być. Bocianów jest teraz około 70. Są mewy, dwa czarne bociany, jest żuraw, bieliki, myszołowy, sowy, gołębie. W tym roku z grupy azylowych bocianów utworzyliśmy stado zachowawcze. Chodzi o przygotowanie kilkunastu par lęgowych na wypadek kryzysu; coś jak bank genów. Populacja bocianów kurczy się, a środowisko staje się dla nich coraz bardziej nieprzyjazne. Jeżeli wydarzyłoby się coś nagłego, jak stało się na przykład z sępami w Indiach, to przynajmniej będzie gotowe, przebadane stado, z którego można zacząć odtwarzanie. Te ptaki nie mogą już wrócić na wolność, ale są zdolne do rozmnażania – i to robią.

Rocznie trafia do nas ponad 100 bocianów. Czasem jest ich tu około 200. Wypadają z gniazd, są wyrzucane przez rodziców, czasem się rozbijają, bo jeszcze nie potrafią dobrze latać. Przylatują dorosłe ptaki z migracji i walczą o gniazda. Wpadają na linie energetyczne, pod samochody. Historie są różne, ale efekt ten sam – połamane ptaki trafiają do nas. Jeśli ptak ma otwarte złamanie i nie trafi do nas w ciągu dwóch dni, szanse na uratowanie skrzydła są bliskie zeru. Skrzydło musi się zrosnąć idealnie. To nie jest noga – skrzydłem nie pokulasz.

 

 

Ale żeby tu mieszkać zimą, trzeba być twardym.

Oj, trzeba. Sporo brzydkich słów ten teren usłyszał, gdy w zimie wyjeżdżałam moim garbusem. Dziś droga do lecznicy jest utwardzona, ale kiedyś? Glina, łańcuchy nie pomagały. Nie wiem, jakby to wszystko się potoczyło, gdybym nie miała mieszkania w mieście, które w końcu sprzedałam. Nie jestem bohaterką. Jak mnóstwo innych, po prostu staram się nie użalać nad sobą, tylko robić swoje.

 

 

Twoje dzieci nie były zazdrosne o sroki w wannie?

Zdarzało się. Ale teraz są większe. Rozumieją. Pomagają. W zeszłym roku, kiedy nie było pracowników, nie dałabym rady bez dzieci. Teraz wiem, że muszę się też o siebie zatroszczyć. Znaleźć siłę na kolejne dwadzieścia lat. Bo tu się nie przychodzi na chwilę. Tu się zostaje. Na dobre i na złe.

 

rozmawiała: Anita Czupryn

ilustracja: Magda Gach

 

Projekt zrealizowany ze środków Stypendium Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego w kwocie 8000 złotych na stworzenie serii 12 plastyczno-literackich portretów współczesnych kobiet, które swoją działalnością artystyczną, literacką i naukową wzbogacają dziedzictwo kulturowe Warmii i Mazur.

 

Portret Bernadetty Darskiej na tle biblioteczki z książkami

Bernadetta Darska

profesor doktor habilitowana nauk humanistycznych, krytyczka literacka, literaturoznawczyni

 

Portret Bernadetty Darskiej na tle biblioteczki z książkami

Kto się boi bab pruskich

 

rozmawia: Anita Czupryn

ilustracja: Magda Gach (użyte narzędzia: ołówki, pastele tłuste)

 

Pamiętam, że już jako dziewczynka znałam legendę o babach pruskich. Fascynowało mnie to, że są takie stare i jednocześnie obecne w codziennym krajobrazie. Myślę, że w kraju baby pruskie nie są powszechnie znane, a przecież ten region dzięki nim mógłby być jeszcze bardziej rozpoznawalny – mówi prof. Bernadetta Darska, literaturoznawczyni, krytyczka literacka.

 

 

Był taki moment w Twoim życiu, kiedy poczułaś się kobietą Warmii? I co to w ogóle dla Ciebie znaczy?

Nie jest mi łatwo odpowiedzieć na to pytanie. Chyba w ogóle, żeby poczuć więź z jakimś miejscem, muszę je sobie najpierw oswoić, niekoniecznie poprzez ludzi, których tam mam, ale też poprzez to, że przestrzeń w jakiś sposób do mnie przemawia. Podam przykład: napisałam książkę o Berlinie, bo w którymś momencie poczułam, że Berlin jest w pewien sposób mój. Jest kilka takich miejsc, o których mogę powiedzieć podobnie. Jeśli chodzi o Olsztyn, o Warmię, to chyba była kwestia wyboru. Kiedy przyjechałam tu z Bartoszyc na studia, to właśnie studiując, poznając różnych ludzi, również spoza mojego środowiska, zaczynałam stopniowo czuć, że to jest moje miejsce. Jeszcze wtedy byłam tu „na chwilę”, nie związana ani instytucjonalnie, ani mieszkaniowo. Nie miałam swojego mieszkania i w każdej chwili mogłam to miejsce opuścić. Teraz zresztą też mogę. Ale momentem zwrotnym było chyba zrozumienie, że to nie jest tylko tak, że kształtuje nas miejsce, ale że my też to miejsce kształtujemy. To, że zaangażowałam się tu w projekty kulturalne, że zaczęłam wiązać z Olsztynem również myślenie o swoim życiu zawodowym, że zaczęło się tu rozwijać moje życie prywatne, to wszystko sprawiło, że poczułam silniejszą więź. Zależało mi też na tym, żeby nie wejść w takie stereotypowe myślenie, że marzenia można spełniać tylko będąc w centrum. To było dla mnie ważne już od początku studiów. Zdarzało mi się spotykać osoby, które przez to, że pochodziły z określonego miejsca, że tam się uczyły, próbowały sugerować osobom z tzw. prowincji, że są gorsze. Od dziecka miałam przekonanie, że to nie miejsce nas określa, tylko że to my możemy próbować ten świat jakoś zmieniać.



Dzisiejsza Warmia mówi swoim głosem? Słyszysz ten głos?

Nie powiedziałabym, że jestem „umocowana warmińsko” w takim sensie, że poruszają mnie warmińskie kapliczki, krajobrazy czy że mam szczególne związki z Warmiakami. Bo nie mam. Ale czuję, że to jest moje miejsce. Miałam różne możliwości, mogłam podjąć inne decyzje dotyczące mojego życia, a jednak tu zostałam. Kiedy pytasz o związek z miejscem, to myślę, że ważnym momentem utożsamienia się z Olsztynem były ostatnie miesiące, w których pracowałam nad swoją kolejną książką. Nie chcę jeszcze mówić o niej zbyt wiele, ale ujawnię, że podczas pracy nad nią prowadziłam też, niejako przy okazji, rodzaj autobiograficznego śledztwa związanego z moją rodziną. Odkryłam między innymi, że mój dziadek z rodziną przyjechał tutaj z Wołkowyska jednym z pierwszych transportów. Zamieszkali w Olsztynie, tu dziadek poznał babcię i tu urodził się mój tata. Zaczęłam odkrywać ślady po babci i dziadku i nagle ten Olsztyn pokazał mi się z innej strony. Nie tylko z perspektywy moich własnych przeżyć czy odkryć, ale też ich historii, ich obecności. To było dla mnie bardzo poruszające, że przez wiele lat, codziennie mijałam miejsca związane z nimi, kompletnie nie wiedząc, że to są właśnie te przestrzenie. Teraz, kiedy tamtędy przechodzę albo przejeżdżam autobusem, zawsze myślę o moich dziadkach, bo właśnie tutaj zaczęła się ich historia. Dosłownie, bo tu się poznali. I mam wrażenie, że po tych kilkudziesięciu latach ta opowieść zatacza koło. Idę ich śladami i odkrywam, że miasto, które wydawało mi się tylko moje, bo to ja tu zamieszkałam, a reszta rodziny została w Bartoszycach, było jednak również ich. To odkrycie mnie cieszy. Cieszy mnie też to, że dziś temat warmińskości, podobnie jak temat tzw. Ziem Odzyskanych, mazurskości, śląskości czy kaszubskości, wraca w twórczości naszego pokolenia. Pokolenia wnuków. To opowiadanie jest już inne niż kiedyś, bo nie jest obciążone bezpośrednio doświadczeniem wojny. Ale jednocześnie wzbogacone jest o cały bagaż lektur i rozpoznań, których nasi rodzice jeszcze nie mieli. To, że chcemy dziś o tym czytać i w literaturze pięknej, i w literaturze faktu, wydaje mi się znaczące. Warmia i Mazury, te przestrzenie pogranicza, przechwytywane przez historię, mają potencjał stawania się ważnymi punktami odniesienia.


Są miejscami niewidzialnej pamięci?


Przez wiele lat ta pamięć była tłumiona. Po wojnie dominowała narracja mocno osadzona w traumie wojennej, w konflikcie: co robili Niemcy, co zrobiła Armia Czerwona. Później, kiedy dzieci zaczęły opowiadać bardziej zniuansowane wersje historii, jak choćby Stowarzyszenie Borussia i jej opowieść o małych ojczyznach, to też nie było łatwe. Budziło to niechęć, niezrozumienie. Część ludzi nie umiała zaakceptować faktu, że losy były skomplikowane, że obok siebie mieszkali ludzie różnych narodowości, czasem wrogowie, którzy potem musieli się nauczyć ze sobą żyć. A przecież tak właśnie było.

Mimo wszystko, czy to miejsce, w którym żyjesz, mieszkasz, pracujesz, kochasz, spotykasz się z ludźmi, nie ukształtowało Twojego sposobu patrzenia na świat? Czy gdybyś mieszkała w Warszawie, nie czułabyś inaczej? Nie myślała inaczej?

Uczciwa odpowiedź brzmi: nie wiem. Gdyby to życie, ten formacyjny okres studiów, podzielił się między Olsztyn a na przykład Warszawę, Wrocław czy Kraków, to mogłabym dokonać jakiegoś porównania. A tak, nie wiem, czy to przestrzeń miała wpływ. Oczywiście, to miejsce, do którego wracam, to mój dom. I kojarzy mi się dobrze: z ludźmi, emocjami, codziennością. Ale nie powiedziałabym, że przestrzeń mnie ukształtowała. Nie jestem pewna, czy jeziora, które mamy tu co krok i dla osób z zewnątrz są tak niezwykłe, mają na mnie jakikolwiek wpływ. Owszem, zdarza mi się pójść na spacer nad wodę, ale… nawet nie umiem pływać. Jeziora są dla mnie już tak oczywiste, że nie zawsze zwracam na nie uwagę. W pracy, z okna mojego gabinetu, mam widok na jezioro. Wokół, na łąkach często pasą się konie. Ten widok jest piękny. Uwielbiam patrzeć, jak zmienia się krajobraz wraz z porami roku.
Ale nie powiedziałabym, że kiedy jest mi smutno, to myślę o tych widokach .

 

To co Cię tutaj trzyma?

Czuję się tu dobrze. Pracuję, realizuję swoje pasje. A jednocześnie wiem, że mogę to miejsce w każdej chwili opuścić, jeśli zechcę. Nie jest tak, że codziennie staję przed decyzją: zostać czy wyjechać. Mam tu dom. Chcę tu być.
Ale nie idealizuję tej przestrzeni. Jest ładnie, ale bywa też brzydko. Mam znajomych, mam przyjaciół i to też nie jest coś nadzwyczajnego, bo bliskich ludzki mam też w innych miastach. Po prostu na pewnym etapie życia człowiek dokonuje wyboru. Jeśli jest z tego wyboru zadowolony, to on nie jest ograniczeniem, lecz daje wolność. Poza tym nauka, krytyka literacka, to są aktywności, które można uprawiać w domu, bez fizycznej obecności w instytucji. U mnie codzienność i praca się przenikają.

 

Jak to się stało, że zostałaś naukowczynią? Od dziecka o tym myślałaś?

W podstawówce marzyłam, żeby zostać archeolożką, bo uwielbiałam książki o poszukiwaczach skarbów. Byłam przekonana, jak zapewne wiele osób, że to właśnie ja odkryję, gdzie jest ukryta Bursztynowa Komnata. Bardzo działały na mnie opowieści sięgające przeszłości. Potem, kiedy zorientowałam się, że praca archeologa to nie jest codzienne poszukiwanie skarbów, tylko zupełnie inny rodzaj aktywności, ten zawód przestał mnie aż tak pociągać. Ale dosyć szybko, bo już pod koniec podstawówki, zaczęło mnie ciągnąć do literatury. Chciałam zajmować się pisaniem. Pojawiały się myśli o dziennikarstwie, o komentowaniu literatury. Zawsze wydawało mi się, że literatura jest czymś bardzo ważnym. Albo może, że może być czymś bardzo ważnym dla tych, którzy czytają. Ci, którzy nie czytają, być może nigdy się o tym nie dowiedzą.
Ja mam głębokie przekonanie, że literatura może opowiedzieć nam bardzo dużo o nas samych, o innych. O ludziach, których spotykamy, i o tych, których może wcale nie chcielibyśmy spotkać. W literaturze interesowało mnie od zawsze to, co obce. Nie szukałam utożsamienia na zasadzie: „O, jaki fajny bohater, kibicuję mu!”. Bardziej pociągała mnie czytelnicza niewygoda, doświadczenie obcości. Taka historia, w której nie potrafię zrozumieć bohatera, ale mimo wszystko coś mnie w tej opowieści pociąga. Takie momenty rozpoznania są dla mnie w literaturze najciekawsze. Uczą nas, że świat nie jest czarno-biały, że spotkamy w życiu różne doświadczenia, również te, które są dla nas trudne, niekomfortowe.

 

Literatura może też przywracać godność tym, o których wcześniej się nie mówiło.

Właśnie taką funkcję może pełnić. Bo przecież opowiadanie o słabszych, niewidzialnych, lekceważonych, pogardzanych i czynienie z nich nie epizodycznych, ale pierwszoplanowych bohaterów, to jest sposób na przywracanie podmiotowości. To także pokazanie, jak my uczestniczymy w kształtowaniu tożsamości innych ludzi. A to jest bardzo ciekawe.

 

Co bardziej Cię pociąga w pisaniu: chęć zrozumienia świata czy pragnienie, żeby, jak pisał Gałczyński, ocalić coś od zapomnienia?

Moje pisanie wymyka się temu pytaniu. Piszę recenzje, a moje książki mają charakter krytycznoliteracki. Zawsze zależało mi, żeby pisanie naukowe było jednocześnie eseistyczne, by osoby, które interesują się literaturą, ale nie są związane ze światem akademickim, mogły je przeczytać i wejść z tekstem w dialog. Żeby to nie było hermetyczne.

 

Czy z takiego pisania można dowiedzieć się czegoś o Tobie? Emocje są kluczem do zrozumienia Twoich tekstów?

Mam nadzieję, że nie, przynajmniej nie wprost. Pisanie o literaturze nie polega na pisaniu o emocjach. Oczywiście, podczas lektury towarzyszą nam różne emocje, i dobrze, że tak się dzieje. Ale w krytyce literackiej ważniejsze jest, jak dany tekst sytuujemy na tle innych, jak wpisuje się w kontekst tekstów, które już na podobny temat powstały. Co z tego, że powieść wzbudza emocje, jeśli okazuje się dwudziestą książką napisaną w ten sam sposób, a my czytamy ją jako pierwszą i dajemy się ponieść emocjom, nie wiedząc, że jest wtórna?
Więc emocje nie są najważniejsze. Ale jednocześnie – są. Bo uważam, że nie da się czytać literatury
tylko chłodno. To prawda, że czytam zawodowo jako literaturoznawczyni i krytyczka literacka. Ale cieszę się, że nie zatraciłam umiejętności reagowania. Że coś mnie nadal potrafi zachwycić, poruszyć, zaskoczyć. Ważna jest równowaga między profesjonalnym podejściem opartym na kompetencjach kulturowych, a tą drugą, emocjonalną stroną, która przypomina, że tekst nie istnieje tylko do analizy. On też działa, a przynajmniej potencjalnie działa na czytelnika. To, co ja robię, polega na towarzyszeniu literaturze. Zajmuję się literaturą najnowszą, a krytyka z założenia komentuje to, co aktualne, co dzieje się tu i teraz. Trzymam rękę na pulsie tego, co się ukazuje w literaturze pięknej i w literaturze faktu, głównie reportażach, ale też biografiach. To towarzyszenie pozwala dostrzec, jak pewne tematy wracają, jak literatura odpowiada na zmieniające się mody i potrzeby. Widać też wtedy, jak wydawnictwa zaczynają wydawać książki „na fali”, gdy jakiś gatunek czy wątek staje się popularny. I z tej perspektywy, z poziomu uważnego czytania i obserwacji, szybko widać te zjawiska. One się po prostu wyłaniają.

 

Kiedy krytyka literacka stała się Twoją drogą zawodową? To się wydarzyło już w liceum? Czy idąc na studia wiedziałaś już, że tym właśnie się będziesz zajmować?

Trudno wskazać mi jeden przełomowy moment. To był raczej proces. Literatura zawsze kojarzyła mi się z wolnością. A może raczej była inspiracją do wolności, pokazywała że, mówiąc kolokwialnie, można góry przenosić; że nawet bardzo skomplikowane sytuacje bywają do pokonania, do udźwignięcia. To było też odkrywanie inności, różnorodności innych światów i chyba właśnie z tej fascynacji to się brało. Gdybym miała ten proces jakoś zrekonstruować to przypomniałabym sobie, że w wieku 12 lat opublikowałam swoją pierwszą recenzję w „Świecie Młodych”. Zabawne, bo to była recenzja „Szatana z siódmej klasy” – bardzo niebanalny wybór, prawda? (śmiech). Oczywiście, ogromnie się ucieszyłam, że mój tekst ukazał się drukiem, ale to jeszcze nie był moment zwrotny. To raczej pokazuje, że jako dwunastoletnia dziewczyna już gdzieś o tym myślałam, choć na pewno nie do końca świadomie. Nie sądzę żebym znała wtedy słowa tak jak krytyczka literacka. W podstawówce raczej nie używa się takich pojęć. Natomiast jeśli chodzi o myślenie o pracy naukowej, to na studiach byłam już tego świadoma. Wiedziałam że chcę robić doktorat, że chce pracować na uczelni, rozmawiać o literaturze. Związać z nią swoje życie.

 

 

Ktoś w Twojej rodzinie zajmował się nauką?

Nie. Ani w najbliższym, ani w dalszym otoczeniu nie kojarzę nikogo, kto zajmowałby się literaturą czy nauką. Tata jest inżynierem, mama psycholożką.
Nigdy nie mówili mi, co mam robić. Wspierali moje wybory, nawet jeśli po drodze popełniałam błędy. I to było naprawdę ważne. To był dobry punkt odniesienia. Myślę, że od dziecka dostawałam przekaz, który działał formacyjnie. Rodzice zawsze mi kupowali książki. W domu też było ich sporo.
Od najmłodszych lat dostawałam sygnał: możesz próbować przenosić góry.
To był pozytywny przekaz. Nie usłyszałam: „Po co się za to bierzesz, i tak Ci się nie uda”, tylko wręcz przeciwnie: „Spróbuj. Zobaczysz, nawet jeśli poniesiesz porażkę, może następnym razem się uda.”. Dostałam podstawy dla umocnienia wiary w siebie, a to istotny fundament. Pomaga się tożsamościowo osadzić. Oczywiście każdy człowiek ma swoje wątpliwości, lęki i ja też je miałam, i mam. Niezależnie od ścieżki życiowej, niezależnie od sukcesów czy porażek, wątpliwości są i będą. I dobrze, że są. Są potrzebne.

 

Mówisz to w chwili, kiedy piszesz swoją trzynastą książkę?

Tak. Ale wierzę, że trzynastka przynosi szczęście; w końcu z moim mężem Tomaszem braliśmy ślub 13 września o godzinie 13. A jednak za każdym razem, gdy zaczynam książkę, pojawia się ta niepewność: czy ten pomysł w ogóle ma sens? Tym bardziej że ta książka jest zupełnie inna niż wcześniejsze. Po pierwsze, pojawia się w niej wątek autobiograficzny. Po drugie – po raz pierwszy – to książka osadzona w regionie. Będzie połączeniem eseju z… może nie prozą autobiograficzną, bo nie piszę autobiografii, ale z impresjami, które mają taki wymiar. Z reportażem historycznym. To ciekawe doświadczenie, bo pokazuje, że pewne tematy po prostu same do nas przychodzą. Gdyby ktoś mi powiedział trzy czy pięć lat temu, że napiszę książkę osadzoną w naszym regionie, z opowieścią o historii, to nie wiem, czy odpowiedziałabym „nigdy w życiu”, ale na pewno bym się zdziwiła. A ten temat po prostu do mnie przyszedł. I to jest w ogóle fascynujące w pisaniu, że tematów się nie szuka na siłę. One właśnie przychodzą.
Czasem pojawiają się pomiędzy, jak książka o Berlinie. A czasem trzeba na nie poczekać dłużej, jak przy książce o Małgorzacie Szejnert, nad którą pracowałam ponad dziesięć lat. W pisaniu najciekawsze jest dla mnie to, że towarzyszy mu codzienność. Człowiek nie tylko siedzi i pisze, ale chodzi z tym tematem w głowie. Coś odkrywa, coś sobie przypomina, czasem coś znajduje.
Albo wydarza się zbieg okoliczności. W przypadku książki, nad którą teraz pracuję, właśnie przypadkowe spotkania z ludźmi, zupełnie anonimowymi, pozwoliły mi dotrzeć do archiwalnych materiałów, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Nie wiedziałabym nawet, gdzie ich szukać. Więc mam poczucie, że los trochę mi towarzyszy w tej opowieści. Z jednej strony to historia lokalna. Z drugiej wcale nie tak lokalna, bo mówi o wydarzeniach, które kiedyś były historią centralną. Nie chcę za wiele zdradzać, ale myślę, że im człowiek jest starszy, tym lepiej rozumie umowność różnych etykietek: centrum–prowincja, lokalne–ogólnopolskie. Pamiętam, jak pracowaliśmy w piśmie „Portret” i jak ta lokalność nas wtedy drażniła. Odcinaliśmy się od niej.
A dziś widzę, że nie chodzi przecież o to, by to słowo rozumieć w sposób obraźliwy. Chodzi o to, by
pokazać miejsce.

 

Znałaś Olsztyn jako dziewczynka? Przyjeżdżałaś tu wcześniej?

Olsztyn znałam słabo. Co ciekawe, jako dziecko i nastolatka bardzo dużo podróżowałam. Z rodzicami i siedem lat młodszą siostrą jeździliśmy na wczasy. Dużo też podróżowałam sama. Już od drugiej klasy szkoły podstawowej co roku wyjeżdżałam na kolonie. Trwały trzy tygodnie; czasem jechałam dwa razy w jedno lato, więc praktycznie całe wakacje spędzałam poza domem. Trzy razy po osiem tygodni byłam w sanatorium. Zaczęło się w pierwszej klasie podstawówki. Wtedy to było trudne doświadczenie. Rodzice mnie nie odwiedzali często, więc byłam sama, na drugim końcu Polski. Kiedy wróciłam, byłam w szkole nowa. Jako dziecko zwiedziłam prawie całą Polskę. Od podstawówki jeździłam też na obozy zagraniczne. Mówię o tym dlatego, że objechałam niemal całą Europę, a Warmii i Mazur prawie nie znałam. Nie byłam ani w Giżycku, ani w Mikołajkach, ani nigdzie w tej okolicy. W Olsztynie może raz, może dwa. Nie mieliśmy tu rodziny. Dziadków już nie było tutaj, a ich rodziny osiedliły się w innych miejscach. Siostry babci zostały w Grodnie; mama z kolei pochodziła z okolic Białej Podlaskiej, więc nasze rodzinne wyjazdy odbywały się zupełnie gdzie indziej. Do Olsztyna się po prostu nie jeździło. Pamiętam tylko jedną wizytę, kiedy tata leżał w szpitalu wojewódzkim. Szłam wtedy ulicą Dworcową, wcześniej Kaliningradzką, która wydawała mi się ogromna. Tak naprawdę Olsztyn zaczęłam poznawać dopiero jako studentka. I od razu postanowiłam, że chcę się w to miejsce naprawdę zanurzyć. Założyłam sobie, że nie będę wracać do domu co tydzień. Jeździłam raz na miesiąc i to była dobra strategia. Olsztyn wyglądał zupełnie inaczej niż teraz. Dziś studenci uczą się, a potem idą do pracy. Mają mniej życia studenckiego. My byliśmy chyba bardziej towarzyscy. Już od pierwszego roku interesowało mnie tzw. życie kulturalne Olsztyna. Pamiętam, że wtedy dowiedziałam się o istnieniu czasopisma literackiego „Portret”. Śledziłam, co się dzieje, każde wydanie numeru, a w połowie studiów dołączyłam do zespołu. To dało mi poczucie współtworzenia czegoś ważnego. Zawsze interesowała mnie kategoria debiutu. Wiele osób, które dziś są związane z literaturą, wspomina, że debiutowały właśnie na łamach „Portretu”. Później, kiedy zastąpiłam Mariusza Sieniewicza na stanowisku redaktorki naczelnej, staraliśmy się mocno rozkręcić działalność wydawniczą. To był dla mnie ważny etap, bo dzięki temu, że byłam jego częścią, zobaczyłam, że można generować kulturę z miejsca, które nie jest centrum. Że to, co tworzy się lokalnie, może być naprawdę twórcze i istotne. To był dobry czas. Czas fermentu, między „Borussią” a „Portretem”.
Potem, mam wrażenie, że nie znaleziono pomysłu, jak zbudować coś trwałego, wyrastającego z miejsca, w którym się jest. W latach 90. mówiło się o zaniku centrali; funkcjonowało takie pojęcie w kontekście kultury. Dziś, mniej więcej od dekady, widać wyraźny powrót do tej centrali. Oczywiście, ma to też dobre strony, bo przyjeżdżają do Olsztyna znane osoby, z którymi można się spotkać. Ale ma też strony negatywne. Ten ferment, który powstał w latach 90. i na początku XXI wieku, był czymś niesamowitym. Tworzył wspólnotę i to na lata.
Dziś, kiedy spotykamy ludzi, którzy wtedy byli zaangażowani w te czasopisma, a teraz są w różnych miejscach, jako dziennikarze, pracownicy uczelni, instytucji kultury, albo zupełnie poza światem pisania i czytania, to wciąż łączy nas nić porozumienia. To jest taka ponadczasowa wspólnota.

Dzisiaj Olsztyn jest dla mnie punktem odniesienia, bo to jest moje miejsce. Ale byłoby nadużyciem mówić, że idę koło Wysokiej Bramy i nagle Wysoka Brama mnie do czegoś inspiruje. Wydaje mi się, że byłoby to nadużycie w ogóle w takim mówieniu o byciu w miejscu. To chyba tak nie działa. Fenomenem miejsca, które staje się „nasze”, jest to, że w pewnym sensie staje się ono oczywiste. My nie rozważamy, czy drzewo za oknem na nas wpływa, czy nie.

 

Ja rozważam (śmiech).

Śmieję się czasem, że najpiękniejsze miasta w Polsce to często te poniemieckie albo mające kawałek niemieckiej historii. Uwielbiam Dolny Śląsk, jeździmy tam systematycznie od lat, zwykle zatrzymywaliśmy się w Szczawnie-Zdroju, teraz w Wałbrzychu. Przemieszczamy się pociągami i komunikacją publiczną, co ogranicza dostęp do niektórych miejsc. Sokołowsko odkryliśmy dużo wcześniej, zanim stało się modne. Nawet powietrze tam jest inne. Dolny Śląsk był we mnie od dziecka: jeździłam do sanatorium w Czerniawie-Zdroju, niedaleko Świeradowa, odwiedzałam Jelenią Górę, Karkonosze. Jako dziecko znałam wszystkie baśnie i legendy Karkonoszy. Wczytywałam się w nie. Olsztyn natomiast jest dla mnie miejscem oczywistym. Kiedy ktoś mówi, że Olsztyn jest na Mazurach, poprawiam, że to Warmia; to taka lokalna reakcja. Ale przez tę codzienność nie analizuję tego miejsca. Ono jest tłem, stałym punktem. Rozważa się to, co niepewne, bardziej ruchome. Oczywiście i tutaj dzieją się zmiany, także we mnie, ale jeśli mam mówić o kategorii „dom”, to Olsztyn jest właśnie tą stałą, bezpieczną przestrzenią. I może właśnie dlatego nie mogę powiedzieć, że coś z Olsztyna bezpośrednio mnie zainspirowało do napisania książki. A jednocześnie, na pewno to, że tu jestem, sprawia, że piszę. Bo mam tutaj sprzyjającą atmosferę do pracy. Tylko to raczej nie jest tak, że jakiś punkt czy ulica mnie inspiruje. Pewnie bardziej widoczne byłoby to, gdybym pisała prozę – o czymś takim mógłby powiedzieć mój mąż, Tomasz, który pisze prozę.

 

Przy okazji: swój związek z pisarzem traktujesz jako przekleństwo czy błogosławieństwo?

Jako zwyczajność (śmiech). Istotne jest to, że oprócz miłości jest przyjaźń. I że akceptujemy sposób, w jaki funkcjonujemy. Nie jesteśmy typowi. Każde z nas potrafi usiąść, pisać, zamknąć się w sobie. Tomasz, który pochodzi z Jezioran, jest w Olsztynie dłużej niż ja. Poznaliśmy się w „Portrecie”. Akceptujemy swoje twórcze rytmy. Nie jesteśmy od-do. Wiemy, że czasem trzeba się zatrzymać, żeby coś przemyśleć, coś poprzesuwać w głowie. To daje nam przestrzeń. Nikt nie musi udawać; można być sobą. I też możemy rozmawiać o tekstach. Pokłócić się. Powiedzieć sobie, że coś wyszło słabo. Partner nie musi tylko chwalić, zwłaszcza, że czasem te krytyczne uwagi są trafne. Tomasz ma w domu krytyczkę, a ja też mam w nim krytyka. To uczciwa lektura.

 

Ostatnio zauważam powrót do języka warmińskiego, w literaturze, w muzyce. Tego nie było, kiedy tworzył się „Portret”.

To zależy, co rozumiemy przez „powrót”. Nie sądzę, żeby kultura Warmii miała dziś powstawać przezmówienie po warmińsku. Oczywiście, projekty, które do tego nawiązują, są fajne i ważne. Ale uważam, że warto generować takie działania, które wykraczają poza wąskie grono osób bardzo mocno utożsamiających się z regionem. Nie każdy przecież chce uczyć się gwary warmińskiej, podobnie jak nie każdy uczy się śląskiego czy kaszubskiego. I nie sądzę, żeby to właśnie język był dziś najważniejszym synonimem lokalności. Najważniejsza jest różnorodność. Cały świat czasopism społeczno-kulturalnych, który wtedy funkcjonował, był fenomenem. Ułatwiał młodym ludziom zaistnienie w kulturze. Dziś w Olsztynie praktycznie go nie ma. Po prostu przeminął. Czasopisma nie mają już takiego znaczenia, wiele ich zniknęło. Jest „VariArt”, czasopismo przy bibliotece, ale to inicjatywa instytucjonalna, nie oddolna. Nie powstało z potrzeby działania, tylko jako część struktury. A wtedy te stowarzyszenia nie tylko wydawały czasopisma; one organizowały koncerty, spotkania, festiwale. To było żywe, oddolne.
Dla mnie ważne jest, żeby zachować równowagę: między kulturą „przyjezdną”, która przychodzi z centrum, z dużym budżetem i równie dużymi oczekiwaniami finansowymi, a tym, co tworzy się tu, na miejscu. W kulturze lokalnej też można stworzyć coś ważnego. I właśnie wtedy rodzi się prawdziwy ferment. Dziś coraz częściej pojawia się taki model, że przyjeżdża do Olsztyna znany autor plus prowadzący, jako gotowa usługa. I choć często są to bardzo ciekawe osoby, a spotkania naprawdę wartościowe, to jednak wydaje mi się, że można też znaleźć kogoś na miejscu, kto takie spotkanie poprowadzi. Żeby nie kupować tylko produktu. Żeby w tym dialogu było też połączenie
tego, co tu, z tym, co stamtąd. Bo inaczej pozostaje tylko kasa i rozmowy o tym, że bardziej opłaca się zaprosić znaną osobę z Warszawy, bo przyjdzie więcej ludzi.
A przecież nie o to tylko chodzi.

 

Baby pruskie mają dla ciebie znaczenie?

Tak, to ważny punkt odniesienia, bardziej w Bartoszycach niż w Olsztynie. W Bartoszycach, idąc do liceum codziennie mijałam dwie baby pruskie: Bartosza i Gustebaldę. Pamiętam, że już jako dziewczynka znałam legendę o tych babach. Fascynowało mnie to, że są takie stare i jednocześnie obecne w codziennym krajobrazie. Są dostępne, dotykane, jako dzieci siadaliśmy na nich, były oswojone. Nie stały za szklaną barierą, nie trzeba było się im kłaniać. Były częścią codzienności. To było piękne. Pamiętam też akcję, kiedy baby pruskie stanęły przy Bibliotece Wojewódzkiej. No i pamiętam pomysł na małą babę pruską jako gadżet z Warmii. Szkoda, że się nie przyjął. Myślę, że w kraju baby pruskie nie są powszechnie znane, a przecież ten region dzięki nim mógłby być jeszcze bardziej rozpoznawalny.

 

Czy na Warmii są kobiety, których się słucha?

To zależy od środowiska, w jakim kobieta funkcjonuje.

 

A ty? Jesteś słuchana?

Zależy przez kogo.

 

Przez tych, na których ci zależy.

Wydaje mi się, że kwestia słuchania i słyszalności głosu, a także milczenia, zależy bardzo od tematyki, od grupy, do której się mówi. Myślę, że każda i każdy z nas ma poczucie, że są takie grupy, które cię słuchają i wtedy można wejść w sensowny dialog. Nie chodzi o to, żeby od razu zostać przewodniczką. Ale ważne jest, żeby był to dialog oparty na reagowaniu, na argumentach. Nie na pouczaniu. I to wszystko zależy nie tylko od grupy, ale i od miejsca, w którym się mówi. Oczywiście są kobiety stąd, które robią fajne, ważne rzeczy, ale to raczej związane jest z miejscem zamieszkania niż z wyrazistą, wspólną tożsamością.

 

Często jesteś zapraszana do jury konkursów literackich i festiwali. Czy wtedy czujesz, że jesteś słuchana?

To należałoby zapytać tych, którzy mnie słuchają. Mam nadzieję, że tak, że mój głos dotyczący kultury i literatury rezonuje. Często odnoszę takie wrażenie. Myślę jednak, że ważne jest, by kobieta, która od dziecka bywa uczona, żeby nie wchodzić w konfrontacje, potrafiła mimo wszystko zabrać głos. Żeby umiała przełamać lęk. Bo odwaga nie przychodzi zawsze naturalnie. Kiedy występujesz z odmiennym zdaniem wobec większości, to prawie każdy, niezależnie od płci, poczuje dyskomfort. Ale ważne jest też, by w sobie wykształcić poczucie konieczności, że jeśli coś uważam za słuszne, to mam prawo, a nawet obowiązek, to powiedzieć. Zawsze się starałam takie podejście mieć. Czy mi się udaje – nie wiem. Niestety, jeśli w przestrzeni publicznej wypowiesz się krytycznie wobec czegoś powszechnie uznanego za „fajne”, to często zostaje to odebrane jako atak. Nie lubię tego. Bo moje intencje są inne. Nie chcę się kłócić, tylko pokazać inną perspektywę. Tego też uczy krytyka literacka: nie da się być krytyczką, jeśli boisz się opinii innych. Wtedy należałoby pisać wyłącznie pochlebne recenzje, a to nie na tym polega. Gdy piszę recenzję krytyczną, nigdy nie odnoszę się do autora personalnie. Interesuje mnie tekst, nie wygląd, charakter czy zachowanie autora. Jeśli to tekst autobiograficzny, to może zostać odebrany jako coś osobistego, ale nadal pozostaje literaturą. I to, jak został napisany, ma znaczenie. Przez lata musiałam wyhodować na sobie grubą skórę. Niejeden autor się na mnie obraził. Ale uważam, że uczciwość wymaga szczerości wobec tekstu; nie zastanawiania się, czy ktoś się na mnie obrazi. Jasne, że negatywna recenzja boli każdego. Ale publikując tekst, trzeba się liczyć z tym, że zostanie on oceniony, że wejdzie w przestrzeń dyskusji, porównań, hierarchii. Mam też takie przekonanie, że nie powinnam być jednocześnie twórczynią i tworzywem. To znaczy, nie powinnam pisać powieści. Bo wtedy z jednej strony pisałabym o innych, a z drugiej sama stawałabym się podmiotem krytyki. To moim zdaniem nieuczciwe. Etap powieściopisarski mnie nie kusi, nie miałam takiej potrzeby i mam nadzieję, że nie będę miała. Nie chcę etycznego zamieszania. Niepokoi mnie też coraz częstsze utożsamianie krytycznej recenzji z hejtem. To nieporozumienie. Krytyka to argumenty. Hejt to personalny atak, wyśmiewanie, pogarda, ocena wyglądu, czy inteligencji. A napisanie, że książka jest słaba literacko, to po prostu element dyskusji literackiej. Tak działa krytyka.

 

Czy jako kobieta pisząca czułaś kiedykolwiek, że musisz walczyć o swój język?

Na szczęście nie. Ale to nie znaczy, że tak nie jest. Miałam dużo szczęścia. Mówiłam, że jako dziewczynka byłam wspierana, z przekonaniem, że mogę wszystko. To kształtowało moje myślenie o świecie; dawało siłę i otwierało wyobraźnię. Kiedy w szkole czy na studiach stawałam w kontrze, nie byłam karcona za to, że jestem dziewczyną. Pisząc doktorat o pismach feministycznych i genderowych, mogłam opowiedzieć tę historię po swojemu – i nie spotkałam się z żadnym oporem. Ale wiem, że wiele moich koleżanek miało inne doświadczenia. Zwłaszcza, kiedy pisały o tematach feministycznych. Były przez jakiś czas silnie upolitycznione i to potrafiło utrudniać pracę. Dla mnie w czasie studiów feminizm przestał być tylko intuicją, a zaczął być doświadczeniem intelektualnym. Brałam udział w różnych projektach, a jednym z ważniejszych momentów była Letnia Szkoła Feminizmu, zorganizowana przez warszawskie Gender Studies i Ośkę, świetną organizację prowadzoną przez Barbarę Limanowską, olsztyniankę zresztą. To była pierwsza edycja tej szkoły, nad Zalewem Zegrzyńskim. Tydzień intensywnych zajęć, codziennie po kilka kursów. Z historii sztuki, prawa, literatury. To było chyba w 2000 roku. Nie miałam jeszcze komputera, nie było powszechnego dostępu do internetu, więc ta wiedza była jak objawienie. Pamiętam prof.. Małgorzatę Fuszarę od prawa, prof. Bożenę Chołuj od literatury niemieckiej; analizowałyśmy wtedy Elfriede Jelinek, jeszcze przed tym, zanim otrzymała Nobla. To była też pierwsza sytuacja, w której, choć nie lubię warsztatów, dobrze się na nich czułam. Byłam jedną z dwóch studentek. Reszta uczestniczek to dojrzałe kobiety: naukowczynie, społeczniczki, polityczki, burmistrzynie, sołtyski. Atmosfera była cudowna. Nie był to może jakiś szczególnie przełomowy dla mnie moment, ale na pewno bardzo ważny. Dał mi dużo intelektualnie i otworzył oczy na wiele spraw.

 

Co jeszcze chciałabyś napisać, ale nie jesteś jeszcze na to gotowa?

Nie wiem. I to chyba dobrze. Mam w sobie sporo inspiracji, ale nie wszystko da się zaplanować. Robię wiele rzeczy: pracuję na uczelni, opowiadam o książkach w radiu, prowadzę bloga, piszę teksty do gazet, jestem jurorką w kilku konkursach, recenzuję doktoraty i artykuły naukowe. Działam na styku nauki, literatury i krytyki literackiej i to jest przestrzeń, która mnie nieustannie inspiruje. Często najbardziej przez rzeczy zupełnie niespodziewane. Mam wiele pomysłów. Życie z książką na co dzień to dla mnie stan naturalny. Myślę o literaturze, noszę ją w głowie, zapisuję pomysły w telefonie. Bardzo lubię tę kategorię: żyć z pomysłem, bo ona jest żywa, pulsująca. Piszę nie dlatego, że muszę mieć dorobek naukowy. To dla mnie drugorzędne. Nie piszę po to, by zdobyć punkty na uczelni. Piszę, bo chcę coś opowiedzieć. Ta potrzeba opowiedzenia czegoś komuś, potencjalnemu czytelnikowi – to jest dla mnie ważne. Mam tytuł profesora, najwyższy możliwy w moim zawodzie, ale największą satysfakcję daje mi to, że pozostałam sobą. Nie szłam na kompromisy w kwestiach ideowych, nie rezygnowałam z ważnych dla mnie tematów. Mam poczucie, że robię coś, co naprawdę ma dla mnie znaczenie i mam nadzieję, że czasem również dla innych. Liczy się to, że można jakiś kawałek świata opisać – i zachować. Żeby potem dało się o nim porozmawiać. To jest dla mnie sens pisania.

 

rozmawiała: Anita Czupryn

ilustracja: Magda Gach

 

Projekt zrealizowany ze środków Stypendium Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego w kwocie 8000 złotych na stworzenie serii 12 plastyczno-literackich portretów współczesnych kobiet, które swoją działalnością artystyczną, literacką i naukową wzbogacają dziedzictwo kulturowe Warmii i Mazur.