Archiwa tagu: portret

Portret Krystyny Świąteckiej na zielonym tle, w zielonej sukni, z płomiennymi włosami

Krystyna Świątecka

artystka, wokalistka w zespole Czerwony Tulipan

 

Rude włosy, głos anioła – to jej znak rozpoznawczy

 

Autochtonka, artystka, od 40 lat w zespole Czerwony Tulipan. Krystyna Świątecka opowiada o tym, co to znaczy być tutejszym na Warmii

 

Mówisz o sobie: „Jestem stąd”?

Mówię, że jestem autochtonką z korzeni. Żartuję, że aborygenką tych ziem. Moi rodzice urodzili się na tych terenach przed wojną. Ja przyszłam na świat 24 lutego 1956 roku.

 

Zodiakalna ryba.

Kiedyś usłyszałam, że jak rodzi się osoba spod znaku ryb, to należy szykować instrumenty muzyczne i chusteczki do nosa. W moim przypadku sprawdziło się w stu procentach. Płaczę z byle powodu i na zawołanie. Wszystko mnie wzrusza i wszystko dotyka.

 

 

Z domu Anielska, po mężu Świątecka. Całe życie w niebiańskich rejestrach?

Mało tego. Debiutowałam w grupie Niebo. Widać tak miało być. Wiele razy zdarzało się, że po koncercie przychodzili do mnie ludzie i mówili, że mój głos jest anielski. Często w prezencie ofiarowują mi anioły; pełno mam ich w domu. I pamiętam, który od kogo i w jakich okolicznościach otrzymałam.

 

 

Niektórzy mówią, że mogłaś zrobić większą karierę.

A ja odpowiadam: „A co to znaczy zrobić większą karierę”? Najważniejsze jest robić to, co się kocha. Wtedy można to robić nawet w małej wiosce pod Olsztynem, czy w innym miejscu. W zespole Czerwony Tulipan każdy z nas na tak kocha Olsztyn, że nie miał pomysłu żeby się stąd wynieść na zawsze.

 

Powiedziałaś raz: żeby człowiek mógł się rozwijać, być szczęśliwy i osiągnąć pełnię człowieczeństwa to musi mieć korzenie i skrzydła.

 

Nie ja to wymyśliłam. To cytat, który bardzo mi się spodobał. Tak uważam. Rodzic powinien dać swojemu dziecku korzenie, żeby wiedziało, skąd wyszło i skrzydła żeby poleciało dalej w świat swoją drogą. To są ważne rzeczy. Ja swoje korzenie czuję na Warmii. Był czas, kiedy mieszkałam w Gronitach, a one są w granicy trzech kilometrów od Naterek. W Naterkach zaś urodziła się moja mama. Z kolei trzy kilometry od Naterek jest Sząbruk, wioseczka, w której ja się urodziłam. Kiedy więc jako dorosła, zamężna kobieta zamieszkałam w Gronitach, to poczułam że to też jest moje miejsce. Myślałam, że będę tam mieszkać do końca życia. Życie jednak potoczyło się inaczej i w Gronitach nie zostałam. Było mi z tym ciężko, ale się uporałam. Widać taki etap też miałam przeżyć.

 

W Sząbruku też długo nie pomieszkałaś?

Rodzice wyprowadzili się stamtąd, kiedy miałam roczek. Przyjechaliśmy do Olsztyna, zamieszkaliśmy w centrum miasta, w budynku Domu Książki, w którym pracował mój ojciec i na piętrze dostał służbowe mieszkanie. I to też jest moje miejsce. Żyliśmy wśród książek i wśród ich zapachu. Tata pozwalał nam przychodzić do magazynu z książkami. Musieliśmy najpierw umyć ręce, osobiście sprawdzał, czy są czyste, dopiero wtedy mogliśmy wziąć do ręki książki. Obkładało się je w gazetę, tata nie pozwalał, aby je całkowicie rozkładać, żeby nie było widać, że były czytane. Za to pozwalał czytać na miejscu, więc chodziłam tam, siedziałam godzinami i czytałam; moje rodzeństwo również. Pochodzę z wielodzietnej rodziny. Było nas pięcioro dzieci: cztery córki i najmłodszy chłopak. Żartowaliśmy, że rodzice celowali w syna i jak się już przydarzył, to już zaprzestali i więcej dzieci nie było.

 

Którym z kolei dzieckiem Ty byłaś?

Trzecim. Cierpię na syndrom średniego dziecka. No, bo było tak: w dzień mama wołała: „Trzy najstarsze pomagają, najmłodsze mogą się bawić”. Z kolei wieczorem, kiedy chcieliśmy pooglądać telewizję, słyszałam: „Dwie najstarsze mogą obejrzeć film, a troje maluchów do spania”. I ja zawsze łapałam się w tej trójce. Uważałam, że nikt mnie nie kocha, że jestem tylko od czarnej roboty. Byłam rozżalona tym, że zawsze łapałam się tam, gdzie było gorzej.

Brat był jedynym, który w domu nie miał obowiązków. Najmłodszy i na dodatek chłopak, był oczkiem w głowie ojca, mamy zresztą też. My bardzo wcześnie musiałyśmy stać się samodzielne. Same sobie prałyśmy swoje rzeczy, bo pralki długo nie było. Rodzice kupili ją dopiero, kiedy byłam w liceum.

 

Anielscy to polskie nazwisko. W jakim języku mówiło się w domu?

Język niemiecki był pierwszym językiem moich rodziców. Dzieciom nadali imiona, które pochodziły stąd, więc były naturalne: Helga, Rozalia, Krystyna, Regina, Manfred. Jako małe dziecko słyszałam w domu tylko niemiecki. Ale już na podwórku dzieci zaczęły nam dokuczać. Mówiono o nas „niemiecka rodzina”, niektórzy posuwali się wręcz do tego, żeby nazywać nas „hitlerowcy”. Bardzo się tego niemieckiego wstydziłam. Wyparłam ten język tak dalece, że nie chciałam po niemiecku ani słyszeć, ani mówić. Dziś żałuję, bo byłabym dwujęzyczna. Mój brat wyjechał do Niemiec za robotą i tam został. Pewnie i ja szybko bym się niemieckiego nauczyła. Dużo rozumiem, ale jest to rozumienie na poziomie dziecka. Gdybyś chciała ze mną po niemiecku pogadać o sztuce czy o filozofii, to nie znam słów. Gdybyśmy miały pogadać o pogodzie, o czułości, o mamie i tacie, to wszystko rozumiem. Kiedy byłam mała, nie wiedziałam kim jestem. Mówiono, że Niemką. Ale moja mama i wszystkie moje ciotki stąd pochodzące, dla Niemców były Polkami. A dla Polaków były Niemkami. Zatem one też nie wiedziały, kim są. Przekazały nam tę niewiedzę, nawet o tym nie mówiąc, tylko właśnie funkcjonując tak, a nie inaczej.

 

Taki podprogowy, rodowy przekaz?

Właśnie. Pamiętam, jakiś czas temu, jak byłam rozdarta, czy iść, czy nie iść na film „Róża” Smarzowskiego. Bałam się. I rzeczywiście ten film mocno mną zamiótł. Przez tydzień nie mogłam się pozbierać.

 

Rozmawiało się w Twoim rodzinnym domu o zbrodniach żołnierzy Armii Radzieckiej, którzy w 1945 roku mordowali miejscowych; o tym, jak gwałcili kobiety, dziewczynki?

W ogóle. Dowiedziałam się o tym przypadkiem i to wtedy kiedy byłam już świadomą osobą. Teraz rozmawiam o tym z Tobą, rozmawiam też z innymi kobietami i one mówią, że było dokładnie tak, jak to zostało pokazane w filmie „Róża”. Nie jestem pewna, czy ja sama umiałabym o tym mówić, gdyby mnie to dotknęło. Minęło tyle lat, byłam po trzydziestce, miałam już swoje dziecko i nigdy nie ośmieliłam się nawet zapytać! Bardzo żałuję, bo dzisiaj zadałabym wiele pytań. Na niektóre nie dostanę już odpowiedzi, bo tych osób już nie ma.

 

W internecie znalazłam twoją wypowiedź na temat filmu „Róża”. Nazwałaś ten film bolesnym lustrem losów kobiet na Warmii i Mazurach. Jak dzisiaj mówić o tej krzywdzie, żeby to nie była tylko historia, ale to też przestroga? I czy w ogóle dzisiaj powinniśmy o tym mówić?

 

Powiem ci tak tak: wraca się dziś też do historii tego, co się wydarzyło na Wołyniu, tylko ważne jest kto i w jakim celu do tego wraca. Jeżeli robi to polityk po to, żeby jątrzyć, wzbudzać na nowo nienawiść między nami a Ukraińcami, to nie jest to dobre. To jest chore. Politykom chodzi tylko o polityczne korzyści. Ludzie obok siebie mogą żyć latami w zgodzie, ale kiedy polityk zaczyna wskazywać i podpowiadać, że ten Ukrainiec jest zły, to ludzie są podatni i zaczynają słuchać idiotów, którzy nami rządzą. Widzę, co się teraz dzieje, przestaje już słuchać polityków, bo to mnie boli.

 

 

Czytałam wspomnienia Twojej cioci, która miała 14 lat jak przyszli na Warmię żołnierze radzieccy.

Moja ciocia Marysia Anielska z domu Kołpa jest kuzynką mojego taty. Była farmaceutką, studiowała w Poznaniu, mieszkała przed wojną i w czasie wojny w Uniszewie. W 1945 roku na Warmii było wiele takich nastoletnich dziewczynek, jak ona. Opowiedziała mi tę historię zupełnie niedawno, parę lat temu. Ktoś z wioski siedział na czatach. Nagle zawołał: „Ruscy idą”. Wtedy wszystkie dziewczynki chowały się, gdzie się dało. Ciocia miała kryjówkę na padoku, gdzie chodził koń. Wycięto tam kawał grubej warstwy odchodów, słomy, wydeptanej przez konia ziemi i tam ją schowano, twarzą do ziemi. I tą darnią ją przykryto. Ledwo mogła oddychać. Opowiadała mi o tym już jako 80-letnia kobieta, jak leżała w tej ziemi, dziewczynka 14-letnia, jak słyszała głosy Rosjan, czuła, jak wbijają w ziemię bagnety, bo znali już te kryjówki i myślała: „Albo mnie trafią, albo nie trafią, a jeśli zabiją rodzinę, to nikt mnie nie uwolni, bo sama tego nie udźwignę, taki to ciężar”. Podnieść się po takim doświadczeniu nie jest łatwo. Dzisiaj ciocia ma ponad 90 lat i z tym, co przeżyła, nie uporała się do dzisiaj. Teraz z impetem wróciły do niej tamte przeżycia i lęki. Zastanawiam się, dlaczego światowi przywódcy i ich doradcy nie wyciągają z tego wniosków? Dlaczego ludzie nadal robią sobie takie rzeczy? Jesteśmy pierwszym pokoleniem, które nie doznało wojny. Nie wiadomo, czy tak pozostanie, bo wydaje się, jakby wszystko wisiało na włosku.

 

Jako dziecko czułaś że jest w Tobie coś szczególnego, co trudno było ci pojąć?

Czuję to nawet teraz, jako osoba dorosła. Bardziej czuję niż wiem i to dotyczy różnych spraw. Mam bardzo silną intuicję i jej ufam. W średniowieczu pewnie spaliliby mnie za to na stosie. Myślę, że intuicję mają wszyscy, tylko cywilizacja spowodowała, że została przykryta, albo zagłuszamy ten głos, który jest w każdym z nas. Zawsze czułam że jestem inna i mi się to nie podobało. Weźmy mój kolor włosów: rude.

 

Przepiękne!

Kiedy byłam dzieckiem na podwórku nazywano mnie po prostu rudą małpą. Ileż ja łez przez to wylałam. A kiedy ktoś zaśpiewał przy mnie modną wówczas piosenkę „Rudy, rudy rydz”, to uważałam, że mi dokucza. Nie było to prawdą, ale tak to wtedy odczytywałam. W domu słowo rudy były zakazane. Ruda była jeszcze najstarsza siostra Róża, ale ona miała piękne kasztanowe loki jak Rita Hayworth. I miała ten sam co ja kompleks. Rude włosy i zielone oczy odziedziczyłyśmy po mamie, której ojciec był Irlandczykiem z zielonymi oczami i rudymi włosami.

 

Pamiętam taką scenę: pierwszy rok studiów, pierwszy nasz wyjazd z grupą Niebo na koncert do Bydgoszczy. Siedzimy przy stoliku i Stefan Brzozowski opowiada o swoim psie Timurze. Powiedział, że Timur jest rudy, a ja dostałam histerii. Rozpłakałam się, odbiegłam od stolika. Stefan zgłupiał. Nie wiedział, o co chodzi. To był przełomowy moment. Grupa Niebo zaczęła mnie leczyć z tego mojego kompleksu. I tak mnie wyleczyli, że zrobiłam z tego walor. Jacek Fedorowicz, kiedy spotykaliśmy na wspólnych scenach, mówił do Ewy Cichockiej: „Panią to ja poznaję po tej pani” – i pokazywał na mnie. Ale on też jest wykształconym plastykiem i zauważyłam, że plastycy zawsze na mnie zwracali uwagę, bo ten rodzaj inności ich interesuje. Zresztą w malarstwie, jak spojrzysz, często malowano rude kobiety. Ale mnie w czasach, kiedy byłam dzieckiem, nikt z dorosłych nie powiedział, że to ładne, że mam piękne włosy i o co mi chodzi. Kiedy szłam do komunii i wszystkie dziewczynki zapuszczały włosy, żeby mieć długie na komunię i kręcić loki, a ja miałam długie aż po tyłek naturalne loki, to mama ciasno splotła mi je dwa warkocze, bo musiałam być skromna. Tak mnie wychowywano.

 

Surowe wychowanie. Takie były warmianki?

Warmianki były skromne, silne, pracowite i uczciwe. Taka też była moja mama – absolutnie uczciwa osoba. W domu trzymała dyscyplinę. Miała ciężkie życie: małe dzieci, żadnych wygód, zimna woda w kranie, brak pralki i wieczna harówka.

 

Kiedy poszłaś do szkoły, nauczyłaś się mówić po polsku?

Bardzo dobrze mówiłam po polsku, dlatego że miałam starsze rodzeństwo. W domu z siostrami często bawiłyśmy się w szkołę. Mieliśmy dużą drewnianą, brązową szafę, na której pisaliśmy kredą. Rozalia, która była najstarsza, była naszą nauczycielką. Uczyła nas pisania literek. Mówiliśmy na nią Róża. Jest jedyną z naszego rodzeństwa która wiedziała czego chce. Już w liceum miała sprecyzowane plany: chciała pojechać do Torunia, skończyć prawo i pracować jako prawniczka. W ogóle nie zaglądała do lekcji , a miała czwórki i piątki. Była niezwykle bystra, inteligentna, dużo czytała i do dzisiaj tak ma. Prawniczką nie została, bo wyszła za mąż. Nawet nie wyjechała z Olsztyna.

 

 

Czy w czasach, kiedy byłaś dzieckiem funkcjonowała warmińska gwara?

 

W takich wsiach jak Sząbruk, czy w Stawiguda, dokąd jeździłam na wakacje, ludzie mówili tylko gwarą. Ostatnio, kiedy z Niemiec przyjechał brat i spotkaliśmy się też z siostrami w Hermanowie, bo brat ma tam siedlisko po babci swojej żony, to sobie tę gwarę z siostrami przypomniałyśmy. W tym roku pięknie tam obrodziły wiśnie. Zawołałam: „Pamiętacie, jak babcia w Sząbruku mówiła nam: „Idźta, narźnijta sobie ziśni”. I to wtedy było dla nas normalne, nie śmieszyło nas. Byliśmy z gwarą oswojeni. Ale kiedy ciotki, albo rodzice nie chcieli przy nas o czymś mówić, wtedy przechodzili na niemiecki. Ale my, może piąte przez dziesiąte, a jednak orientowaliśmy się, o czym rozmawiają.

 

 

Czujesz się dziś trochę strażniczką tej wielogłosowej opowieści o Warmii?

Uważam to za rzecz naturalną; tak po prostu było. Taki był świat, którego doświadczałam. Moi rodzice, rocznik 1929, moi krewni już powymierali i teraz tak nie mówimy, ale dla mnie to było naturalne, fajne, ciepłe. Żałuję, że nikt mi wtedy nie uświadomił, jaka to była wartość.

 

 

Twoja mama powtarzała, że jak ktoś jest stąd, to można mu zaufać.

 

Więcej! Używała takiego sformułowania: „A, bo on jest tutejszy”. I już wiadomo było, że to super człowiek, bo jest stąd.

 

 

Nigdy nie chciałaś stąd wyjechać?

Mogłabym wyjechać na pochodzenie i tak, jak mój brat, mieć dwa paszporty, bez problemu dostać w Niemczech chatę, pracę, tylko kiedy to słyszę, to pytam: kim bym tam była? Co bym tam robiła? Tu jestem artystką, robię to, co kocham – śpiewam po polsku i uważam, że żaden inny język nie jest tak bogaty i cudowny, jak polski, nie znajdziesz w żadnym tyle określeń na jedno uczucie. Tylko po polsku umiem się wyrażać, nie chcę kaleczyć języka, którego dobrze nie znam i w nim śpiewać, bo będę śmieszna. Ludzie będą się skupiać na akcencie, a nie na treściach, jakie przekazuję.

 

 

Powiedziałaś kiedyś, że Warmiacy zostali pozbawieni korzeni. Jak to rozumiesz, co miałaś na myśli?

Powiedziałam, że próbowano nas pozbawić korzeni, ale one przecież są w nas i w tej ziemi, wrośnięte. Byliśmy z zespołem w Stanach Zjednoczonych, śpiewaliśmy piosenkę „Olsztyn kocham”…

 

… „moją małą Amerykę”…

Wiesz, ile ludzi płakało przy tej piosence? Ona nie tylko jest wzruszająca i liryczna, nie tylko opowiada o miłości do tego miasta, ale mówi o różnych nacjach, tych wszystkich, których tu zasiedlano, a prawdziwi Mazurzy i Warmiacy albo musieli stąd uciekać, albo ich stąd wysiedlano. To stąd Olsztyn nazywany jest małą Ameryką, bo mieszka tu tak wiele narodowości i to jest bardzo twórcze; tak rodzi się wielka kulturowość tych ziem.

 

 

Masz na Warmii swoje ukochane miejsca?

To są właśnie Naterki, to Sząbruk. Nie ma już domu, w którym urodziła się moja mama, ale pamiętam, że jak jeździłam z nią na grzyby, to istniały jeszcze fundamenty tego domu.

 

 

Wróćmy do Twojego domu rodzinnego. Pamiętasz swoje babcie?

Matka mojego ojca zmarła, gdy miał 4 miesiące, więc nawet on jej nie poznał. Miała na imię Otylia. Ma grób na starym cmentarzu, niedaleko Teatru im. Jaracza, przy ul. 1 Maja. Odwiedzamy go. W Sząbruku są też groby mojej babci ze strony mamy i dziadka ze strony taty. Leży tam też mój wujek, który się zabił na motorze, gdy miał 20 lat. Byłam wtedy dzieckiem. Na wakacje zawsze jeździłam do Sząbruka i do Stawigudy.

 

Chcę dojść do tego, skąd muzyka się wzięła w Twoim życiu.

Z krwi się wzięła. Muzykę mam we krwi. Cała rodzina jest muzykalna, wszyscy mają dobry słuch. Rodzice pięknie śpiewali. Moje siostry również, brat gra trochę na gitarze. Jedna z sióstr przez 10 lat śpiewała w chórze Belcanto. Muzyka była w naszej rodzinie czymś naturalnym, jak oddychanie. Na Boże Narodzenie śpiewaliśmy kolędy na głosy. Kiedy byłam w piątej klasie szkoły podstawowej, pan Mirek, nauczyciel, fizyki i chemii, której nawiasem mówiąc bardzo się bałam, wpadł na pomysł, żeby założyć szkolny zespół muzyczny. Miał dwóch chłopaków, bardzo dobrych gitarzystów i szukał dziewczynek do śpiewu. Ogłosił przesłuchania, przyszło trochę dziewczynek, ja też się skusiłam. Wybrał kilka w tym mnie „Ty, ty i ty. Widzę was jutro o 18 na próbie” – usłyszałyśmy. Byłam tak wychowana, że kiedy dorośli mówią, to się nie dyskutuje. Nie dyskutowałam więc z poleceniem nauczyciela, poszłam na próbę i zaczęłam śpiewać.

 

 

I tak się zaczęło?

Tak w to śpiewanie weszłam, że chciałam iść do szkoły muzycznej. „Nie stać nas” – powiedziała mama. Jak nas nie stać, to nie, przyjęłam do wiadomości. Ale potem dowiedziałam się, że na szkołę muzyczną nie trzeba żadnych pieniędzy, wystarczy napisać podanie, szkoła zwolni ze wszystkich opłat, a instrument pożyczy. I tak dostałam się do szkoły muzycznej. Flet pożyczono, a na grę na pianinie chodziło się do szkoły, brało się kluczyk do sali 23 i można było ćwiczyć.

Miałam już chłopaka i ciągnęłam dwie szkoły, prawie w ogóle nie mając czasu dla siebie, dla chłopaka. Na studiach więc wybrałam wychowanie muzyczne, bo zorientowałam się, że na tym kierunku jest wiele przedmiotów, które już miałam w szkole muzycznej i które nawet prowadzili ci sami nauczyciele. I wtedy ze szkoły muzycznej postanowiłam zrezygnować. Mój nauczyciel gry na flecie był zrozpaczony, że odchodzę. Byłam jedyną uczennicą która na pierwszej lekcji po prostu wzięła instrument i wydała czysty dźwięk. „Grałaś już” – powiedział. A ja, że nie, że pierwszy raz. Intuicyjnie wiedziałam, jak wdmuchać powietrze do fletu. No więc nauczyciel przyszedł prosić mamę, żeby przemówiła mi do rozumu i żebym została w szkole muzycznej. „Szkoda talentu” – załamywał ręce. Patrzyłam na mamę, ale jej było to doskonale obojętne. Nie wiem nawet, czy ona wiedziała, że ja chodzę do szkoły muzycznej. W domu było pięcioro dzieci i miała co robić, poza tym, to nie ona mnie do tych szkół posyłała, sama poszłam. Wiedziałam, że nie będzie próbować mi przemawiać do rozumu. Tylko szkoda mi było profesora. Myślałam: „Biedaku, nikt ci tego nie powie. Ja też nie”.

Nie planowałam, że śpiewanie to będzie mój zawód, że będę się tym zajmować. Ale zawsze wiedziałam że uwielbiam być w świecie muzyki. W domu mieliśmy tylko radio, nie była adaptera. Ale obok, przy ul. Pieniężnego był sklep z upominkami; mieli tam adapter Bambino i sprzedawano pocztówki dźwiękowe. Wracając ze szkoły, potrafiłam i dwie godziny stać w tym sklepie i słuchać, a ekspedientka zmieniała płyty. Uwielbiałam Szczepanika.

 

Też miałam pocztówkę dźwiękową z jego piosenką „Spal żółte kalendarze”.

Oj, piosenka „Żółte kalendarze” to był mój pierwszy sukces artystyczny na festiwalu piosenki kolonijnej. Zdałam wtedy do trzeciej klasy szkoły podstawowej. Dom Książki wysyłał dzieci pracowników na kolonie w jedno miejsce. To było w Księżomierzu, Lubelszczyzna. Tam zaśpiewałam tę piosenkę i zajęłam pierwsze miejsce.

 

W 1983 roku wygrałaś w Olsztynie Spotkania Zamkowe Śpiewajmy Poezję.

 

Dostałam Grand Prix festiwalu. Zaśpiewałam dwie piosenki Jacka Kaczmarskiego, „Powrót” i „Bal u Pana Boga”. Byłam wtedy zafascynowana Jackiem Kaczmarskim, który przyjeżdżał do Olsztyna z Przemkiem Gintrowskim i Zbyszkiem Łapińskim i na Spotkaniach Zamkowych niejednokrotnie występowali jako gwiazdorzy. Pamiętam wtedy, jak Boguś w Sobczuk, który miał zapowiedzieć mój występ, powiedział mi, że jeżeli wypowie nazwisko Kaczmarskiego, to będę stracona i nikt z jury nie weźmie mnie pod uwagę, bo Kaczmarski wtedy cały czas był na cenzurowanym, trwał stan wojenny. Kiedy więc mnie zapowiadał, powiedział, że zaśpiewam dwie piosenki nieznanego, znanego nam wszystkim poety. Wszyscy wiedzieli o kogo chodzi, ale nazwisko Kaczmarski nie padło. Władza zresztą traktowała te Spotkania Zamkowe jako rodzaj wentylu bezpieczeństwa: do Olsztyna przyjeżdża mało ludzi, słuchają tylko miejscowi, niech się wykrzyczą, szerzej to nie pójdzie, bo ani telewizja wtedy tego nie rejestrowała, ani medialnie to nie szło daleko.

 

 

Jeszcze nie zapytałam o to, jak trafiłaś do tego legendarnego zespołu Niebo.

Stefan mnie wyhaczył, jak przyszłam na studia. Widział mnie już wcześniej, jak śpiewałam. Zaproponował, czy bym nie chciała być w Niebie.

 

 

Kto by nie chciał być w niebie! (śmiech).

Zgodziłam się, bo przecież każdy chciałby być w niebie (śmiech). To była końcówka lat 70. i Niebo już istniało jako filozofia życia, tak bym to określiła. Czułam się dorosła: byłam na studiach, miałam chłopaka Marka, który został potem moim mężem i byłam zaszczycona, że Stefan Brzozowski złożył mi taką propozycję. Zachwycały mnie piosenki piosenkami Nieba. Teksty pisał Jurek Ignaciuk, to były przepiękne wiersze, które śpiewała Teresa Skomra, ówczesna wokalistka Nieba. A potem ja je śpiewałam.

 

 

Szkoda, że nie ma żadnych nagrań z tego okresu.

Może są jakieś chałupnicze. Wiesz, wtedy nikt o tym nie myślał. Pamiętam, jak raz dostałam nagrodę na targach estradowych. Nagrodą była rejestracja półgodzinnego programu telewizyjnego w Jedynce. Wtedy Jedynka była mega ważnym programem telewizyjnym, bo prócz niej, była tylko Dwójka. Przyjechała do mnie ekipa z reżyserem, z telewizji z Warszawy, nakręcić program „Taniec życia” z obrazami mojego Marka, inspirowanymi Munkiem. Te obrazy, a było ich 11, stanowiły scenografię do moich piosenek. Powstał bardzo piękny program. Dzisiaj już byśmy tego nie zrobili. Każdy by najpierw pytał: za ile? A wtedy nikt o to nie zapytał. Nawet nie pamiętam, czy w ogóle dostałam za to jakieś pieniądze, czy dostał je ktoś z muzyków. Nikt nie zadawał takich pytań. Był program do zrobienia, to się robiło. To był inny świat i inny czas. Wyobraź sobie, w swojej naiwności pojechałam do Warszawy i zwróciłam się z prośbą do Zbyszka Łapińskiego, pianisty, który grał z Jackiem Kaczmarskim i Przemkiem Gintrowskim, czy by mi nie skomponował kilka piosenek do „Tańca życia”. Skomponował 8 utworów, czyli większość. Nie zapytał, czy mu za to zapłacę, ani ile. A ja mu nie zapłaciłam, bo nie miałam pieniędzy. Po latach powiedział mi: „Zgodziłem się, bo byłaś pierwszą osobą, która się do mnie zwróciła jako do kompozytora, a nie do akompaniatora”. Czuł się kompozytorem, ale nikt w nim kompozytora nie dostrzegał. Ja dostrzegłam. I to było dla niego ważne. Wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale tak mnie poprowadziła moja intuicja.

 

O tym, jak znalazłaś się w Czerwonym Tulipanie, opowiedziała nam Ewa Cichocka.

To było zaraz po tym jak wygrałam Spotkania Zamkowe.

 

Ewa opowiadała, że kiedy jechała ze Stefanem Brzozowskim na spotkanie z tobą, żeby ci złożyć tę propozycję, to jechała z drżeniem, bo byłaś już gwiazdą, wielką artystką.

Nie byłam żadną wielką artystką i nadal nią nie jestem.

 

Oczywiście, a wszyscy, którzy tak o Tobie mówią, to kłamią.

(Śmiech). Śpiewam już tyle lat. I nikt mnie śpiewania nie uczył. Na studiach miałam przedmiot emisja głosu, prowadziła go przemiła pani Elżbieta Dudziuk i musiałam go zaliczyć, ale nikt nigdy nie uczył mnie śpiewania. Śpiewam tak, jak czuję, szczerze, ze swojego wnętrza.

 

Stanowicie z Ewą kobiecą siłę w zespole, ale jesteście jak dwa bieguny. Ewa – ekstrawertyczka, ty introwertyczka. Potrzebowałyście czasu, aby się dotrzeć?

Już na początku popełniłam podstawowy błąd porównywania się do innych kobiet, zawsze na swoją niekorzyść: „Ona jest ładniejsza, jest szczuplejsza ode mnie, jest taka czy owaka”. Stąd też na początku w zespole czułam się szarą myszą przy kolorowej Ewie , która była taką super laseczką. Lata rozmów między nami przyniosły to, że się nawzajem od siebie uczyłyśmy różnych rzeczy. Dziś mogę powiedzieć, że my w gruncie rzeczy, w pewnym sensie jesteśmy do siebie podobne, jeśli chodzi o wrażliwość. Podobnie reagujemy na sztukę, na filmy, książki, wydarzenia. Identycznie na krzywdę ludzką. Tylko mamy inny rodzaj ekspresji. Inaczej się wypowiadamy, inaczej pokazujemy swoje emocje. Ewa stara się je prześmiewać, ale wiem, że ona też ma oczy w mokrym miejscu i potrafi się rozpłakać w każdym momencie swojego życia, bo wszystko ją wzrusza. Poznałam jej delikatną, kruchą stronę. Jak ktoś prosi o dwa złote, to ona pierwsza wyciąga portfel. Jak jednej z kobiet na jakimś festiwalu spodobały się Ewy buty, a było to w czasach, kiedy nie można było wejść do sklepu i kupić sobie, co się komu podobało, tylko trzeba było kombinować, to Ewa zdjęła swoje buty i jej oddała. Kiedy Marysia Czubaszek powiedziała Ewie: „Fajną masz torbę”, to ona wysypała wszystkie rzecz z tej torby, załadowała je w reklamówkę i powiedziała: „Już mi się znudziła” i oddała ją Marysi. Taka to jest osoba.

 

Jak przeżyliście pandemię? Nie było występów na żywo, ale wiem, że nagrywaliście koncerty dla publiczności.

Tak robiliśmy, ale wiesz, jak się dziwnie gra bez publiczności? Rozpsuci aplauzem, a tu nagle zero reakcji, cisza. Nie ma się od czego odbić. To było trudne, bo nie wiadomo, czy dobrze, czy fajnie, czy podziałało. To mnie rozwalało. Poza tym, jak nie ma koncertu, to nie zarabiamy. A moja emerytura wynosiła wtedy 1250 złotych. Jak popłaciłam rachunki, to na życie zostawało 300 złotych. I nagle przyjaciele zaczęli mi podtykać pieniądze. Ale nie tak wprost. Na przykład moja koleżanka jeszcze z liceum, dzwoni przed Bożym Narodzeniem i mówi: „Wiesz zrobiłam smalec domowy”. A ona wie że ja lubię. „Więc ja ci bym podrzuciła słoiczek” – zapowiedziała. Baliśmy się wtedy kontaktować ze sobą, bo nie wiedzieliśmy, na czym ta pandemia polega. Podjechała pod mój dom, ja zeszłam, ona wystawiła papierową kolorową torebeczkę z gwiazdkami i bombkami i postawiła na schodkach, pomachałyśmy do siebie i pojechała. Przynosze torebkę na górę, do mieszkania, rozpakowuję, różne są łakocie, a między nimi – 500 złotych. Wiedziała, że kiedy mnie zapyta, czy potrzebuję pieniędzy, to ja powiem: „Nie, daj spokój, poradzę sobie. Albo: odwiedził mnie zaprzyjaźniony lekarz weterynarii, który przez 14 lat opiekował się naszymi zwierzętami. Wpadł na kawę, pogadaliśmy, wypiliśmy pożegnałam się, wyszedł. I nagle patrzę: zostawił pieniądze. I tak kolejno ludzie zaczęli mi pomagać.

 

Dobro wraca.

Tak chyba jest. Ileż to razy grałam za darmo na różnych wydarzeniach, imprezach. Do dzisiaj nie pytam, za ile gram koncert, bo to jest dla mnie drugorzędna sprawa.

 

 

Co to w ogóle dla ciebie znaczy śpiewać w zespole Czerwony Tulipan?

 

To moje życie, po prostu. Czy jesteśmy na scenie, czy przygotowujemy się na próbę, czy wyjeżdżamy na koncerty, to jesteśmy ze sobą i dużo rozmawiamy. O wszystkim. O tym, co się wydarza, co ma się wydarzyć, co czujemy, co przeżywamy. Kiedyś z Ewą doszłyśmy do wniosku, że najcenniejsze w naszym zawodzie, w tym jeżdżeniu, w śpiewaniu, byciu z ludźmi jest to, że ocieramy się o ludzi wyjątkowych, wybitnych. Naprawdę mam zaszczyt znać ludzi takich, których nigdy bym nie spotkała, nie będąc w tym miejscu, w którym jestem. To jest dla mnie najcenniejsze. To, że moim kumplem jest Krzysiek Daukszewicz, że mamy w Otwocku zaprzyjaźniony dom państwa Bokunów, którzy stworzyli piwniczkę i zapraszają różnych artystów. Tam poznałam Wojciech Siemiona, Krysię Sienkiewicz, Sławę Przybylską. Byli dla mnie wielkimi artystami, gdy byłam młodą dziewczyną, a potem zostaliśmy kolegami. Sława Przybylska zaprosiła nas na swój benefit 60-lecia pracy artystycznej. – Tylko nie śpiewaj „Pamiętam, była jesień” – powiedziała mi. Zaśpiewałam „Już nigdy”, „Miłość w Portofino” i stary romans, którego tytułu nie pamiętam. Ale powiedziałam o Bokunach, bo przypomniała mi się taka sytuacja: siedzą w salonie Teresa Lipowska, Krysia Sienkiewicz i Irenka Karel, we trzy obok siebie i rozmawiają. – Zobacz – zwróciłam się do Ewy. – Trzy główne gwiazdy filmu „Rzeczpospolita babska”, który oglądałyśmy jako dzieci, a teraz to nasze koleżanki. Tak nam się życie potoczyło i to jest w tym zawodzie fajne, że człowiek ociera się o ikony.

 

Same również stałyście się ikonami. W tym roku Czerwony Tulipan został odznaczony orderem Gloria Artis. Co to dla Ciebie znaczy mieć za sobą 40 lat na scenie? Traktujesz to jako rodzaj służby artystycznej, kulturalnej, dla Olsztyna?

 

Myślę, że to jest rodzaj służby. Podczas naszego jubileuszowego koncertu zaśpiewaliśmy piosenkę, w której są takie słowa: „Postarzało nam się życie, pozmieniały miejsca” i że nie pomoże na to nawet tran, lecz pięknym wciąż jest świat. I tak właśnie myślę: postarzeliśmy się, ale przecież nadal potrafimy się zachwycać życiem. Starszy wiek traktuję jako przywilej.

 

 

Stałaś wtedy na scenie w pięknej zielonej sukience i co sobie myślałaś? Ile to się wydarzyło przez te 40 lat?

 

40 lat nie ma takiego znaczenia, jak to, że przyjechali na ten koncert nasi przyjaciele. Grupa MoCarta, Czyści jak Łza, ludzie tak nam bliscy. Na próbie się wydurniamy, wspominamy, rozmawiamy i to wszystko tak się przeplata, tworząc nadzwyczajną atmosferę. I ta atmosfera jest dla mnie ważna. A to, że minęło już 40 lat, to tak przy okazji; to dobry powód, żebyśmy się spotkali, bo każdy powód jest dobry, żeby ze sobą pobyć. Traktuję to jako prezent.

 

 

W czasie swojej kariery dostałaś mnóstwo różnych nagród. Jest taka, która ma dla ciebie szczególne?

Nie. Dla mnie nagrodą jest to, że po koncercie ktoś podchodzi do mnie i dziękuję mi za piosenkę i ma łzy w oczach. Raz młody chłopak podziękował za koncert i zapytał: „Czy ja mogę się do Pani przytulić”? To jest nagroda. Kiedy Stefan na koniec koncertu pyta publiczność, co mamy zaśpiewać na bis i słyszę, jak publiczność krzyczy „Sarajewo”, to wtedy mam poczucie, że to co robię, ma sens. Bardzo lubię poruszać w człowieku tę czułą strunę, żeby ona w nim zarezonowała, a im dłużej będzie rezonowała, im mocniej, tym lepiej. Nawet źli ludzie ją mają, ale tak schowaną, że myślą, że jej nie ma. A to nieprawda. Raz byłam w szpitalu, w odwiedzinach i podeszła do mnie jedna z pacjentek, młoda kobieta. Powiedziała: „Uratowała mi pani życie piosenką „Jedyne co mam”. To jest dla mnie nagroda.

 

Nasze rozmówczynie zawsze pytamy o baby pruskie. Wiesz coś na ten temat?

Wiem, jak wyglądają. Mówi się, że te baby to w rzeczywistości chłopy. Ale czy to ma znaczenie? Na pewno mają związek z tą ziemią. Podoba mi się, że stały się znakiem rozpoznawczym Olsztyna.

 

 

Co byś dzisiaj powiedziała tej dziewczynce z Sząbruka, rudej, wyśmiewanej przez rówieśników?

Chyba tylko jedno: „Rude włosy są naprawdę piękne. Bądź z nich dumna. Jesteś inna i to jest cudowne, bo każdy jest inny”.

 

 

rozmawiała: Anita Czupryn

ilustracja: Magda Gach

 

Projekt zrealizowany ze środków Stypendium Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego w kwocie 8000 złotych na stworzenie serii 12 plastyczno-literackich portretów współczesnych kobiet, które swoją działalnością artystyczną, literacką i naukową wzbogacają dziedzictwo kulturowe Warmii i Mazur.

 

dr Ewa z Albatrosa

dr nauk weterynaryjnych, specjalistka chorób zwierząt nieudomowionych, założycielka Albatrosa – Ośrodka Rehabilitacji Ptaków Dzikich w Bukwałdzie

 

Tam gdzie puszczyki spały na karniszach

rozmawia: Anita Czupryn
ilustracja: Magda Gach (użyte narzędzia: ołówki, digital painting)

Jeździła garbusem po glinie, spała z dzikami w łóżku, a puszczyki siadały na karniszach – takie były początki. Ktoś mógłby powiedzieć, że to nie jest miejsce do życia. Ale ona tu właśnie żyje. Ewa Rumińska z Bukwałdu zawsze wiedziała, że chce pracować z dzikimi zwierzętami.

 

Urodziłaś się na Warmii?

Nie. Do Olsztyna przyjechałam na studia, na weterynarię. Wcześniej myślałam, że będę studiować na Akademii Sztuk Pięknych. Wygrała moja ukochana biologia.

 

Skąd się wzięło u Ciebie zainteresowanie biologią?

Z kosmosu? Z genów? Skądś się to bierze. Nie po rodzicach, bo nie mieli nic wspólnego z tą dziedziną. Mieszkaliśmy w Płocku, w bloku z wielkiej płyty, mama była polonistką, tata inżynierem. Jak byłam mała, zwierząt w domu nie było. Tłumaczono mi, że nie można ich brać do bloku, bo to nie są dla nich dobre warunki. Może i tak. Później odkryłam, że to nie do końca prawda. W każdym razie w Płocku wszystkie osiedlowe psy były moje, nawet te z zaawansowanym świerzbowcem. Wciągały mnie też filmy przyrodnicze. W liceum moją wychowawczynią była chemiczka. Jej mąż studiował w Olsztynie, mówiła, że Kortowo to cudowne miejsce: lasy, jeziora, jednym słowem pięknie. Zapaliła mi się w głowie lampka: chcę do lasu. I faktycznie, kiedy przyjechałam do Olsztyna, do Kortowa, wówczas jeszcze do Akademii Rolniczo-Technicznej, zaczęłam sprawdzać kierunki biologiczne. Potem pojawiła się myśl, że może medycyna. To był 1992 rok. Pamiętam, że do Olsztyna przywiózł mnie tata. Chodziłam po różnych wydziałach, patrzyłam, co i gdzie. Wybrałam trudny kierunek: medycynę weterynaryjną. Wróciłam do ojca, do samochodu, i mówię, że złożyłam na weterynarię. „To będziesz krowom w tyłkach grzebać” – zażartował. Ale czułam, że mam wsparcie. Naprawdę. Moi rodzice zawsze mnie wspierali. Pamiętam, że już jako dziecko, w podstawówce, fascynowałam się botaniką. Miałam wszystkie książki o botanice, jakie tylko chciałam. Nawet te, które trudno było zdobyć. Mama z podziemi zdobyła mi Szwejkowskiego. Czytałam go w piątej klasie; to była moja ulubiona lektura. Potem przeskoczyłam na zoologię, dzięki mojej nauczycielce biologii z podstawówki. I już tak zostało. Trafiłam na weterynarię. Studia skończyłam w 1998 roku. Doktorat robiłam już na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim.

 

Jaki był Olsztyn, kiedy zaczynałaś studiowanie, w 1992 roku?

Dla mnie super. Przed budynkiem weterynarii chodziły krowy i owce. Stary chodnik ze szpalerem żywopłotów, którym szło się na górkę. Nasz wydział był oddzielony od reszty kampusu; mieliśmy łąki, pastwiska, zwierzęta. To było naprawdę fajne. Teraz wszystko jest zabudowane. Jasne, nowoczesne, budynki, ale to już nie to.

Niedługo minie 30 lat, odkąd mieszkasz na Warmii. Czujesz, że jesteś stąd?

Ja tu wrosłam. Tak, jak się zapuszcza się korzenie, czy różne macki w glebę. Tu urodziłam dzieci, zbudowałam im dom.

 

Jak powstał ośrodek w Bukwałdzie?

Po obronie doktoratu mieszkałam jeszcze w Olsztynie, w kawalerce, którą kupili mi rodzice. 23,7 m², ale wysokie, prawie 3 metry. Mieszkałam z moją córką Natalią, dwoma psami, trzema kotami i całym stadem ptaków. Ptaków było bardzo dużo i była duża rotacja, bo prócz dzikich ptaków, miałam też papugi, kanarki i przeróżne inne stworzenia. Przez dwa lata, na toaletce po mojej babci mieszkał nawet trzmielojad. Paki trafiały do mnie, bo były chore. Na uczelni nie było dla nich miejsca, więc kiedy potrzebowały intensywnej opieki, zabierałam je do domu. Pamiętam, gniazda sikorek wisiały w mieszkaniu, w różnych dziwnych miejscach. Na przykład w koszyczkach na kaloryferach. Pracując na uczelni, myślałam o otwarciu Ośrodka Rehabilitacji Dzikich Ptaków, ponieważ ptaki cały czas były ze mną. Przez całe studia i większość studiów doktoranckich siedziałam głównie w lesie. Doktorat robiłam z chorób ptaków, konkretnie z immunologii.

 

Dlaczego właśnie ptaki?

Zawsze się pojawia to pytanie. Po prostu taką drogę zawodową obrałam. Kiedy człowiek zaczyna się specjalizować w weterynarii, nie jest w stanie zajmować się wszystkim. Trzeba wybrać. U mnie padło na ptaki. Ale, jak wspomniałam, od dziecka fascynują mnie wszystkie zwierzęta. Nie czuję się ornitolożką, choć całe życie zgłębiam ornitologię. Jestem raczej awiopatologiem. Ale kiedy pracuje się z dzikimi ptakami, chcąc nie chcąc, ma się do czynienia z ogromną liczbą gatunków. I kiedy trzeba je leczyć i rehabilitować, trzeba też poznać ich biologię, wiedzieć, co jedzą, jak żyją, jakie mają potrzeby. Trzeba stworzyć im warunki jak najbliższe naturze, by mogły dojść do siebie.

 

Zauważasz to, że w ostatnich latach zmniejszyła się populacja ptaków? Że brakuje różnorodności gatunków, jak to było 20 lat temu?

W Olsztynie poległo mnóstwo starych drzew i to jest pierwsza przyczyna, która wpływa na populację ptaków. Na terenach zielonych gdzie nie ma starych drzew, niektóre gatunki po prostu nie będą funkcjonować. Duże drzewa to ekosystem sam w sobie.

 

Jakie gatunki nie przetrwają bez starych drzew?

Choćby dzięcioły. A to właśnie one warunkują obecność wielu specyficznych gatunków. Olsztyn dosyć mocno się zabetonował.

 

Mówią: miasto-ogród.

Oczywiście, kwiatki rosną, ale ogród może być różny. Jeden będzie pełen starych drzew, a inny wysypany białymi kamyczkami, z rzędami tulipanów. Wszystko zależy od tego, co kto rozumie przez słowo „ogród”. Olsztyn wygląda dziś pięknie. Niektóre tereny zostały naprawdę fajnie zagospodarowane. Tylko że takie zagospodarowanie nie zawsze oznacza korzyści dla zwierząt. Jeśli chodzi o ptaki, to chaszczowiska, które były kiedyś za pocztą, tam, gdzie dziś jest Park Centralny, były dla nich lepszym schronieniem. Podobnie jest z Kortowem. Weterynaria, którą zaczynałam, i Kortowo, które pamiętam z tamtego czasu, to było zupełnie inne miejsce. Górka kortowska, tam gdzie teraz jest centrum konferencyjne, to były łąki z pasącymi się krowami.

 

Wróćmy do powstania ośrodka.

 

Uczelnia tego nie zrobiła, więc stwierdziłam, że sama go założę. Kto, jak nie ja? To zdanie stało się hasłem naszej ptasiej straży: Jak nie my, to kto.

 

Jak trafiłaś na Bukwałd?

Naturalnie to wyszło. Znajomy szukał wtedy jakiegoś miejsca dla siebie. Obok mieszka dziewczyna, która też pracuje na uczelni i powiedziała mu o tej działce: dom nie nadawał się do zamieszkania, stodoła – ruina. Wszystko, co dziś tu stoi, to są już nowe budynki. Stare siedlisko się rozsypywało. Krystian stwierdził, że to miejsce nie spełnia jego wymagań, ale wiedząc, że ja też szukam czegoś dla siebie, powiedział mi o tym. Przyjechałam i się zakochałam. Przez pół roku przyjeżdżałam do Bukwałdu, spotykałam się z właścicielami. To byli bardzo starzy Warmiacy, świętej pamięci, już nie żyją. Dostali tę ziemię od Niemki, która została tu po wojnie. Opiekowali się nią. Jej ostatnim życzeniem było umrzeć w Niemczech. Kupili jej bilet, umożliwili tę podróż, a ona w zamian przepisała im gospodarstwo. Od tamtej pory przez ponad 30 lat nikt tu nie mieszkał. Wielu ludzi chciało to miejsce kupić, ale oni nie chcieli sprzedać.

 

Dlaczego sprzedali Tobie?

Tak naprawdę to mojej córce. Ja bym nic nie ugrała, ale przyjeżdżałam z Natalią. Miała wtedy roczek, była blond słodziakiem. Pokochali ją. No i sprzedali tę działkę. Był 2001 rok. Wymyśliłam sobie, że to siedlisko kupię za moją kawalerkę w Olsztynie, że ją sprzedam i to spokojnie wystarczy. Kiedy usłyszeli o tym moi rodzice, byli u mnie na drugi dzień. Pojechaliśmy obejrzeć to, co chcę kupić. Dom się sypał, ja robiłam dobrą minę, mówiąc: tu się zrobi, tu się podbije, tu się będzie mieszkać. Wiesz, jak w piosence: tu na razie jest ściernisko, ale będzie San Francisco. Rodzice wrócili do siebie. Na drugi dzień dzwoni do mnie ojciec: „Wiesz co? Ja to bym nawet zainwestował w to siedlisko. Tylko nie sprzedawaj mieszkania.” Byli naprawdę przerażeni. Znali mnie. Wiedzieli, że jestem zdolna sprzedać wszystko i przyjść tu z małym dzieckiem, mieszkać w chacie z cieknącym dachem. Rozpoczęłam remont, żeby chałupa nadawała się do mieszkania, ale to trwało. A ja mam cierpliwość tylko do ptaków, do reszty niekoniecznie. Pamiętam, że wprowadzaliśmy się w Wigilię. Była tylko betonowa wylewka, ale się uparłam: na Wigilię się wprowadzamy i koniec. Stała okrągła, stara koza, wody nie było, braliśmy ze studni. Kiedy rodzice wjeżdżali już na górkę, widziałam światła ich samochodu, to zamiatałam ostatnią kupkę gruzu. Mama weszła, rozłożyła obrus, zawiesiła firanki i takie były nasze pierwsze święta. Był 2002 rok. Czułam super vibe. Potem urodziła się tu dwójka moich kolejnych dzieci. Tak właśnie się zapuszcza korzenie.

 

Słyszałam, że te początki były romantyczne: zwierzęta trzymaliście w domu, spaliście z nimi.

Romantyczne? Powiedzmy, że… intensywne. Puszczyki mieszkały na karniszach, małe sroki wychowywały się w wannie, a człowiek próbował to wszystko ogarnąć. Kiedyś na dwa dni pojechałam na konferencję do Krakowa. Kiedy wróciłam, zastałam coś, czego się nie da opisać. Wszędzie były ścieżki z ptasich odchodów. Pod karniszami Czomolungmy guana, przy każdym meblu błotne kręgi, w kuchni ptasie graffiti. A właśnie wtedy przyjechała do mnie sąsiadka z jakimś znanym aktorem. Chciałam zrobić im kawę. Zaczęłam gorączkowo przykrywać podłogę gazetami. Mina tego gościa – bezcenna. Czegoś takiego w życiu nie widział. Zaproszono go na kawę, a trafił do… ZOO.

Dzika świnia spała z nami w łóżku przez kilka miesięcy. Psy były wściekłe, że zajęła im miejsce. Ale kiedy urosła, zaczęła robić w domu sajgon. Potem zamieszkała pod tarasem, z psami. A po roku, kiedy już poznała dobrze dwa starsze dziki (też lochy) i udało się zbudować dla nich duży wspólny wybieg, w końcu poszła na swoje.

 

Poznałaś tu rdzennych Warmiaków. Jakie wrażenie na tobie zrobili?

Najbardziej zapamiętałam panią Kosecką. Z niezwykłym wprost spokojem opowiadała, co tu się kiedyś działo, a mówiła o rzeczach strasznych: o bolszewikach, o tym, jak ją bili, jak gwałcili. Siedziałam w ich chatce, robiłam coraz większe oczy i patrzyłam na tę kobietę spokojną, rzeczową i słuchałam, jak II wojna światowa tutaj się przewaliła. Mieszkańcy tej ziemi to byli twardzi ludzie. Współcześni są delikatniejsi, bo mogą sobie na to pozwolić. Stać ich na to, bo w rzeczywistości, w której żyjemy, można mieć depresję, można mieć traumy, można być kruchym. Kiedyś nie było takiej możliwości. Mam czasem takie myśli, że dobrze by było mieć depresję. Ale trzeba iść i karmić pisklaki. Bo jak ich nie nakarmisz, to umrą. I wtedy dopiero można dostać depresji.

 

Kiedy się tu wprowadziłaś, jak Cię przyjęli miejscowi?

Cudownie. Naprawdę. Zaproszono mnie do rady sołeckiej. Na początku, kiedy tworzyłam ten ośrodek, nie było żadnych negatywnych reakcji. Protesty pojawiły się, kiedy chciałam założyć filię ośrodka w Brąswałdzie. Zresztą, ostatecznie zrezygnowałam z tego pomysłu i bardzo dobrze. Dziś wiem, że to była słuszna decyzja. A tutaj, w Bukwałdzie mieszka się świetnie. Fajni ludzie, dobry klimat. Od początku współpracuję ze szkołą. Zrealizowaliśmy wiele edukacyjnych projektów. Założyłam m. in. ogród roślin leczniczych; wspólnie z dziećmi z Bukwałdu. To był naprawdę wspaniały projekt.

Ośrodek powstawał powoli, stopniowo. Początkowo miałam około 100 pacjentów rocznie i można było to wszystko ogarnąć, i równolegle pracować jako lekarz weterynarii. Ale z czasem zaczęło tu trafiać dwieście, trzysta ptaków rocznie. Wieść się rozniosła. Koledzy po fachu wiedzieli, że zajmuję się dzikimi ptakami, więc wszystko trafiało do mnie. Na dodatek miałam wizję, że zbawię świat. Jak ktoś zadzwonił, że gdzieś znalazł rannego, potrzebującego pomocy ptaka, natychmiast wsiadałam w auto i jechałam. Jeździłam po całym województwie. Przywoziłam ptaki o pierwszej w nocy, albo o trzeciej nad ranem. Musiałam wszystko ogarnąć: zabiegi, skrzydła, opatrunki, woliery. To było totalne szaleństwo. Po dwóch latach stwierdziłam, że nie dam rady już pracować zawodowo. Nie miałam na to czasu. A przecież to wszystko trzeba było utrzymać. To kosztuje. Poszłam do Wojewódzkiego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej w Olsztynie. Pytam: czy można dostać dotację na taką działalność? „A czy pani ma osobowość prawną?” Mam ośrodek. Ale czy ośrodek ma osobowość prawną? Okazało się, że nie. A skoro nie ma, to nie mogę dostać żadnych dotacji. Takie to były historie. W końcu dowiedziałam się, że jedynym rozwiązaniem jest założenie organizacji pozarządowej. I tak zrobiłam. Założyłam fundację. Od początku wszystko było oparte o mój prywatny majątek; tak było łatwiej zarządzać. I to była bardzo dobra decyzja.

 

Pojawili się wolontariusze. Jak to zrobiłaś? Bo nagle z pasjonatki stałaś się też trochę bizneswoman.

Kiedy zakłada się organizację, wszystko zaczyna działać inaczej. Tworzy się inny świat: fundraising, dokumentacja, zespół ludzi, zarządzanie. Fundację założyłam w 2006 roku, w przyszłym roku minie 20 lat. Minęło sporo czasu. Przez te lata realizowałam różne wizje, ale jedna towarzyszyła mi od samego początku: stworzyć profesjonalny ośrodek, który będzie w stanie obsłużyć wszystkie zwierzęta zgłaszane do nas. Przede wszystkim z Warmii, ale nie tylko. Również z Mazur, bo tam wciąż jest bardzo mało podobnych miejsc. Północny wschód województwa to w ogóle czarna dziura, jeśli chodzi o opiekę nad dzikimi zwierzętami. Nie wiadomo, gdzie kierować ptaki. W Wigierskim Parku Narodowym jest mały ośrodek, ale to już województwo podlaskie. U nas pustka. I dlatego wszystko spływa do mojego ośrodka. Leczyć je i wypuszczać – taki jest cel. Ale od początku miałam wizję, żeby działać z rozmachem. Organizowałam spotkania dla ośrodków z Warmii i Mazur, potem zorganizowałam pierwszą w Polsce międzynarodową konferencję z dziedziny wildlife rehabilitation. Chciałam sięgać po unijne środki. Pierwsze spotkanie zorganizowałam razem z Marysią Mellin – ówczesnym Wojewódzkim Konserwatorem Przyrody w Olsztynie, nie było jeszcze wtedy RDOŚ-ów. Ludzie prowadzący ośrodki rehabilitacji zwierząt z całego regionu, którzy nigdy wcześniej się nie spotkali, nagle odkryli, że mają wspólne problemy i podobną codzienność. Rzuciłam pomysł: napiszę projekt. Był konkurs na tego typu działania i chciałam zaprosić do współpracy ośrodki z Warmii, Mazur i Podlasia. Marzyłam o stworzeniu sieci, programu edukacyjnego, wspólnego systemu finansowania, sprzętu, wsparcia. To było bardzo dobre, budujące spotkanie. Pamiętam, jak skończyliśmy podszedł do mnie szpakowaty pan, cały czas wcześniej milczący, trochę wyglądał jak ojciec chrzestny. Uśmiechnął się i powiedział: „Pani Ewo, może pani na mnie liczyć.” Śmiałam się wtedy, ale kolejne spotkania odbywały się już u niego, w Dębinach koło Ornety, gdzie miał ośrodek rehabilitacji i planował założyć zoo. Dziś już ten ośrodek nie istnieje, ale przez długie lata właśnie tam się spotykaliśmy.

 

Zarażałaś ludzi swoim entuzjazmem.

Ta wizja aż się prosiła, żeby ją zrealizować. A mnie się chciało. Byłam młoda, miałam wrażenie, że świat jest do zbawienia, a wszystkie ptaki do wyleczenia. Organizowanie transportu, tworzenie sieci wolontariuszy, ogarnianie logistyki – tego było naprawdę dużo. Złożyłam pierwszy projekt; sam proces jego merytorycznej oceny trwał ponad rok. Już byliśmy na trzecim etapie, już wszystko wskazywało, że się uda i… nie dostaliśmy dofinansowania. Skrzydła trochę opadły. Ale mnie trudno zniechęcić. Ja mam odwrotnie. Jak coś nie wychodzi, to ja się jeszcze bardziej nakręcam.

 

O jakie dofinansowanie wtedy walczyłaś?

O kilka milionów złotych. Pamiętam, jak na pierwszym etapie oceny kobieta z komisji patrzy na mnie i mówi: „Wie pani co, ja nie wiem, co z tym projektem zrobić. To jest jakby dziesięć projektów w jednym.” A ja jej odpowiadam: „Bo taka jest jego misja: ratowanie ptaków wspólnie, przez współpracę ośrodków.” Patrzyli na mnie trochę jak na kosmitkę. Pamiętam szkolenie wśród doświadczonych działaczy organizacji przyrodniczych. Siedziała tam „stara gwardia”, ja przychodzę cała w euforii i mówię: „Zakładamy Ekologiczne Forum Organizacji Pozarządowych, będziemy działać razem!” Patrzyli i mówili: „Tak, dziecko, działaj, działaj… Oczywiście raczej ci się nie uda, ale próbuj.” Nie byli złośliwi, po prostu widzieli już dużo. I mieli rację; z czasem człowiek uczy się mierzyć zamiary podłóg sił. Zatem drugi projekt już okroiłam. Jak się chce robić wielkie rzeczy trzyosobowym zespołem, to życie szybko człowieka przytemperuje. Sezon zaczyna się wiosną i trwa do końca września. Można powiedzieć: lato ma się wycięte z życiorysu.

 

A kiedy urlop?

Zimą. Teraz mam już zespół, mogę kogoś zostawić, choćby na chwilę. Ale jestem jedyną lekarką weterynarii na miejscu. Na szczęście mam świetny układ z koleżanką, która kiedyś tu pracowała, a teraz ma swoją własną prężną działalność. Jak potrzebuję pomocy, ona zawsze jest blisko. Mam też znajomych lekarzy weterynarii prowadzących swoje praktyki w Olsztynie, z którymi studiowałam, a którzy nigdy nie odmawiają pomocy. Zatrudniałam innych lekarzy, kiedy były na to środki. Niestety ośrodek nie ma stałego finansowania. Wszystko to, co mamy, to jest to, co uda się na bieżąco wypracować.

 

 

Jak teraz wygląda sytuacja finansowa? Jakie projekty realizujecie, na jakim jesteście etapie?

Jesteśmy na etapie przejściowym. Jeszcze mocno zależymy od grantów, wciąż regularnie piszę wnioski, ale intensywnie rozwijamy fundraising. To ciągła czujność: negocjujemy warunki współpracy z gminami, staramy się pozyskiwać partnerów i darczyńców, systematycznie pokazujemy światu ile się u nas dzieje. W tym roku zarejestrowaliśmy przedsiębiorstwo społeczne. Chcemy mocno postawić na edukację. Przez dziesięć lat, po tym pierwszym, nieudanym podejściu do dużego projektu unijnego, działaliśmy dzięki małym grantom. Rozbudowywaliśmy szpital, krok po kroku remontowaliśmy stodołę. Złożyłam kolejny projekt, okrojony, obejmujący jedno województwo, bardziej realny, chociaż wciąż bardzo ambitny. Udało się. Do projektu weszło siedem ośrodków. Kupiliśmy sprzęt, mieliśmy pieniądze na opiekę weterynaryjną, zorganizowaliśmy dwie międzynarodowe konferencje w Olsztynie. Zresztą wszystkie cztery konferencje, które dotąd zorganizowałam w temacie rehabilitacji dzikich zwierząt, odbyły się w Olsztynie, na Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim. Doradzano mi: „Zrób to w Warszawie, będzie łatwiej, większy prestiż.” A ja się uparłam: „Czy Olsztyn jest gorszy?” Nie. Niech przyjadą tutaj. Bo tu jest po prostu ładniej, a poza tym, to w końcu moja uczelnia.

 

I przyjechali. Jakie były reakcje?

Na pierwszą konferencję zaprosiłam ludzi ze Stanów Zjednoczonych, z Wildlife Center of Virginia. Ich ośrodek istniał wtedy od 30 lat. Pamiętam wystąpienie Eda Clarka; opowiadał o budżetach liczonych w milionach dolarów, i o fundraisingu na najwyższym poziomie. Prowadzić ośrodek w Stanach to zupełnie inna bajka. Kiedy zaczynałam się uczyć fundraisingu, pojechałam do San Diego, na międzynarodową konferencję. Chciałam się nauczyć, jak to się robi. Tam poziom świadomości filantropijnej jest o kilka galaktyk wyżej niż u nas. My wciąż uczymy się fundraisingu. I u nas nie ma, póki co, czegoś takiego jak stabilność. Nie mamy finansowania państwowego, więc cały czas toczy się walka o przetrwanie. W tym roku zatrudniłam kilka osób i to oznacza jedno: trzeba codziennie myśleć, skąd zdobyć pieniądze na pensje, bo to są normalne etaty. Osobna historia jest z wolontariuszami. Są wspaniali, ale taki ośrodek nie może działać wyłącznie na wolontariacie. To praca siedem dni w tygodniu. Nie ma mowy o tym, że ktoś dziś nie przyjdzie, bo mu się nie chce, albo nie może. Tu są ptaki, które trzeba nakarmić, opatrzyć, uratować. Dlatego chcemy rozwinąć też działalność gospodarczą. Planujemy stworzyć herbaciarnię, miejsce wokółedukacyjne, sklepik z gadżetami. Wszystko to, czego ludzie potrzebują, kiedy odwiedzają takie miejsce, żeby mogli usiąść, wypić coś ciepłego, zjeść ciastko, kupić pamiątkę i przy okazji dostać garść informacji o ptakach i naszej pracy. Chcemy też, żeby warsztaty były płatne. Tak, żebyśmy mogli utrzymać ludzi, którzy pracują przy ptakach. Bo tej pracy nie da się prowadzić wyłącznie z misji. Potrzebna jest codzienna odpowiedzialność i konkretne środki.

 

Czym się zajmujesz najczęściej? Jakie zabiegi wykonujesz, jakie gatunki tu trafiają?

Najczęściej zabiegi wykonuję u ptaków po urazach, także jeśli chodzi o chirurgię, to głównie zajmuje się ortopedią. Przez te dwadzieścia lat przez mój ośrodek przewinęło się ponad 120 różnych gatunków ptaków. Różnorodność jest ogromna. Bieliki były, są i będą, ale jest też mnóstwo innych: ptaki szponiaste, krukowate, śpiewające. Całe mnóstwo jerzyków, gołębi, łabędzi. Każdego roku przyjmujemy grubo ponad tysiąc pacjentów. Podejrzewam, że w tym roku będzie to nawet około półtora tysiąca.

Skąd ten wzrost? To kwestia cywilizacyjna, czy coś się zmieniło w dostępie do was?

I jedno, i drugie. Po pierwsze, zmieniła się komunikacja; kiedyś trudniej było nas znaleźć, teraz wystarczy wpisać nazwę ośrodka w Google, włączyć nawigację i już. Kiedyś byliśmy trochę ukryci. Mówiono, że ciężko do nas trafić. Dziś jest prościej. Po drugie, ludzie też częściej reagują: przywożą ranne ptaki, pisklęta, które wypadły z gniazd, albo dzwonią. Kiedyś mieliśmy ekipę wyjazdową. Ktoś zostawał na miejscu, a ktoś jechał w teren, odbierał ptaki, interweniował. Ale z czasem ptaków było tak dużo, że trzeba było wybierać: albo jeździmy, albo zajmujemy się tymi, które już u nas są. Wybraliśmy to drugie.

 

I wtedy powstała Ptasia Straż?

Tak. Wpadliśmy na pomysł, żeby stworzyć sieć ludzi, którzy będą reagować w terenie. Zorganizowaliśmy rekrutację, zaprosiliśmy około pięćdziesięciu osób, które wcześniej przywoziły ptaki i zostawiały swoje dane kontaktowe. To było bodaj w 2013 roku. Przeszkoliliśmy ich kompleksowo: anatomia, fizjologia, rozpoznawanie gatunków, psychologia, jak sobie radzić w trudnych sytuacjach, jak interweniować, jak bezpiecznie złapać ptaka. Kupiliśmy im siatki, transportery, wyposażyliśmy ich w legitymacje i wszystko, co potrzebne. I nagle okazało się, że dzięki temu możemy zareagować na niemal każdą interwencję. A to automatycznie przełożyło się na wzrost liczby przyjmowanych ptaków.

 

Ile było interwencji dziennie?

W sezonie nawet pięćdziesiąt. Nie każda wymagała zabrania ptaka do ośrodka, ale nawet dwadzieścia pacjentów dziennie to naprawdę dużo, każdego trzeba zbadać, podać leki, przekazać do odchowu albo zrobić zabieg. I potem zapewnić mu miejsce, pościelić wolierę, zdezynfekować, kupić jedzenie, przygotować wszystko od zera. To nie lecznica, do której ktoś przychodzi ze swoim zwierzakiem, płaci i wychodzi. Tu przywożą ptaka i zostawiają. Rzadko kto zostawia jakieś pieniądze. A my musimy mieć wolierę, ściółkę, jedzenie, czyszczenie, opiekę. A jednocześnie przecież trzeba myśleć o prądzie, księgowości, ZUS-ach, dokumentacji. Pamiętam, jak robiłam specjalizację z chorób zwierząt nieudomowionych i jeździłam na praktyki do azylu ptasiego przy warszawskim ZOO. Sporo się tam nauczyłam. Tylko, że tam wszystko wyglądało zupełnie inaczej. Pracownica dzwoniła do działu zaopatrzenia: „Poproszę dwadzieścia szczurów, dwa litry świerszczy, twaróg, owoce…”. I to wszystko przyjeżdżało. A jak coś było nie tak, mówiła: „Twaróg kwaśny! Zabierajcie to!” I nie musiała się zastanawiać, kto za to wszystko płaci. Miała pensję, jedzenie było, prąd był, wszystko działało. A u mnie? Wróciłam z tej praktyki i od razu cieknący kran, zepsuty bojler i zero pieniędzy. Kwaśny twaróg? No, błagam.

 

Dlaczego tak dużo w ośrodku bocianów? Nie odlatują na zimę?

Coraz więcej bocianów zostaje. Ktoś kiedyś powiedział, że powinnam się zdecydować, albo azyl, albo ośrodek rehabilitacji. A ja zawsze mówiłam, że chcę jedno i drugie. Dziś coraz bardziej skłaniam się ku temu, żeby z czasem przekształcić to miejsce w azyl. Problem w tym, że nie ma drugiego ośrodka, który przejąłby opiekę nad ptakami z Olsztyna i okolic. A dopóki taki się nie pojawi, nie mogę tego zrobić. Mam już sporo ptaków, które są tu na dożywociu. Od początku nie akceptuję eutanazji z powodów ekonomicznych. Te decyzje są często podejmowane nie dlatego, że ptak cierpi, ale dlatego, że nie ma go jak utrzymać. Taki bocian je pół kilo mięsa dziennie. Miesięcznie w ośrodku zużywamy ponad półtorej tony mięsa. Odbieramy odpady z wylęgarni, martwe pisklęta kur i indyków, i w dużej mierze nimi karmimy bociany i inne ptaki. Ale inne składniki diety naszych pacjentów musimy kupić.

Żeby zapewnić dom niektórym niepełnosprawnym ptakom planujemy rozwinąć współpracę z domami pomocy społecznej, chcemy tam budować woliery i gołębniki, aby starsze osoby mogłyby opiekować się niepełnosprawnymi ptakami. To był mój pomysł od lat, tylko brakowało mi osoby, która zajęłaby się tym od strony psychologicznej. I wtedy pojawiła się dziewczyna psycholożka, która przyjechała do mnie robić badania do pracy doktorskiej. Badała wpływ muzyki na rehabilitację ptaków krukowatych. Dogadałyśmy się i wspólnie stworzyłyśmy projekt ornitoterapii. Chodzi o to, żeby ptakom, których nie można wypuścić, dać dom, a jednocześnie dać ludziom – seniorom – coś, co będzie ich cieszyło, wzmacniało, dawało poczucie sensu. Projekt dostał grant, przetestowałyśmy go jako innowację społeczną. Teraz jesteśmy na etapie przygotowywania realizacji.

 

Czujesz, że przejęłaś pałeczkę od miejscowych, bo żyjąc tu, trzeba być twardą, radzić sobie, współistnieć z tym miejscem?

Czuję raczej więź z tą przestrzenią: z przyrodą, z drzewami, ze studnią. Z lipami, które sama posadziłam, kiedy jeszcze nic tu nie było. Sama stworzyłam ten krajobraz. Tu wszystko zostało zbudowane własnymi rękami. Przyszłam tu, żeby ten kawałek ziemi otulić opieką i z nim współistnieć. I dać też szansę innym istotom, by mogły tu być. Bocianów jest teraz około 70. Są mewy, dwa czarne bociany, jest żuraw, bieliki, myszołowy, sowy, gołębie. W tym roku z grupy azylowych bocianów utworzyliśmy stado zachowawcze. Chodzi o przygotowanie kilkunastu par lęgowych na wypadek kryzysu; coś jak bank genów. Populacja bocianów kurczy się, a środowisko staje się dla nich coraz bardziej nieprzyjazne. Jeżeli wydarzyłoby się coś nagłego, jak stało się na przykład z sępami w Indiach, to przynajmniej będzie gotowe, przebadane stado, z którego można zacząć odtwarzanie. Te ptaki nie mogą już wrócić na wolność, ale są zdolne do rozmnażania – i to robią.

Rocznie trafia do nas ponad 100 bocianów. Czasem jest ich tu około 200. Wypadają z gniazd, są wyrzucane przez rodziców, czasem się rozbijają, bo jeszcze nie potrafią dobrze latać. Przylatują dorosłe ptaki z migracji i walczą o gniazda. Wpadają na linie energetyczne, pod samochody. Historie są różne, ale efekt ten sam – połamane ptaki trafiają do nas. Jeśli ptak ma otwarte złamanie i nie trafi do nas w ciągu dwóch dni, szanse na uratowanie skrzydła są bliskie zeru. Skrzydło musi się zrosnąć idealnie. To nie jest noga – skrzydłem nie pokulasz.

 

 

Ale żeby tu mieszkać zimą, trzeba być twardym.

Oj, trzeba. Sporo brzydkich słów ten teren usłyszał, gdy w zimie wyjeżdżałam moim garbusem. Dziś droga do lecznicy jest utwardzona, ale kiedyś? Glina, łańcuchy nie pomagały. Nie wiem, jakby to wszystko się potoczyło, gdybym nie miała mieszkania w mieście, które w końcu sprzedałam. Nie jestem bohaterką. Jak mnóstwo innych, po prostu staram się nie użalać nad sobą, tylko robić swoje.

 

 

Twoje dzieci nie były zazdrosne o sroki w wannie?

Zdarzało się. Ale teraz są większe. Rozumieją. Pomagają. W zeszłym roku, kiedy nie było pracowników, nie dałabym rady bez dzieci. Teraz wiem, że muszę się też o siebie zatroszczyć. Znaleźć siłę na kolejne dwadzieścia lat. Bo tu się nie przychodzi na chwilę. Tu się zostaje. Na dobre i na złe.

 

rozmawiała: Anita Czupryn

ilustracja: Magda Gach

 

Projekt zrealizowany ze środków Stypendium Marszałka Województwa Warmińsko-Mazurskiego w kwocie 8000 złotych na stworzenie serii 12 plastyczno-literackich portretów współczesnych kobiet, które swoją działalnością artystyczną, literacką i naukową wzbogacają dziedzictwo kulturowe Warmii i Mazur.